- promocja
- W empik go
Mąż i żona - ebook
Mąż i żona - ebook
Na'ama pracuje w opiece społecznej. Opiekuje się porzuconymi matkami i dziećmi, nie dostrzegając rozkładu własnego, na pozór uporządkowanego życia rodzinnego. Bolesna prawda dociera do niej pewnego ranka, gdy jej mąż, dotychczas energiczny i pełen życia, traci władzę w nogach. To wydarzenie odsłania skrywane dotąd resentymenty, zazdrość i wzajemne pretensje.
Na’ama, która ze wszystkich sił starała się nie dopuścić do rozpadu małżeństwa, zapominając o jego prawdziwych fundamentach, musi teraz zmierzyć się z konsekwencjami swych błędów. Szuka sposobu, aby ratować to, co jeszcze można ocalić. Powieść zachwycająca literackim kunsztem, liryczna, a zarazem odważna, rzuca wyzwanie wielu prawdom psychologicznym i obiegowym poglądom na małżeństwo.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7454-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pierwszej chwili dnia, gdy nie wiedziałam jeszcze, czy jest zimno, czy ciepło, dobrze czy źle, zobaczyłam dolinę Arawa, wymarłą i płaską, porosłą anemicznymi, przykurzonymi krzakami, posępnymi jak opuszczone namioty. Nie żebym tam była ostatnio, ale on był, wrócił ledwie wczoraj w nocy, a teraz otwiera wąskie oko w kolorze piasku i mówi, nawet w śpiworze w Arawie spało mi się lepiej niż z tobą tu.
Z jego ust wymyka się odór starego buta, odwracam twarz w kierunku płaskiej gęby budzika, który właśnie zaczyna dzwonić, on warczy, mówiłem ci tyle razy, żebyś stawiała budzik w pokoju Noi, ja podrywam się błyskawicznie, plamy słoneczne wirują mi przed oczami, co ty, Udi, to jeszcze dziecko, my powinniśmy ją budzić, nie ona nas. Że też ty zawsze wiesz, co się powinno, rzuca poirytowany, kiedy wreszcie zrozumiesz, że “powinno się” nie istnieje, i w tym momencie rozlega się jej głos, zbliża się niepewnie, omija wysypane na podłogę zeszyty, łamie się nad stertami zamkniętych książek, próbuje szczęścia, tato?
On sięga nade mną, wściekle ucisza budzik, ja szepczę mu w ramię, ona cię woła, Udi, wstań do niej, prawie tydzień cię nie widziała. W tym domu nie można się nawet wyspać jak człowiek, trze oczy niezadowolony, dziewczyna ma dziesięć lat, a ciaćkasz się z nią jak z niemowlakiem, dobrze, że jej nie zmieniasz pieluszek, i wtedy w drzwiach sypialni pojawia się jej twarz, wygięta ukośnie szyja, ciało jest jeszcze ukryte za ścianą. Nie mam pojęcia, co słyszała z naszej rozmowy, jej głodne oczy chłoną ruchy naszych warg, chociaż się nimi nie karmią, teraz spoglądają na niego, z góry urażone, tęskniłyśmy za tobą, tato, a on posyła jej wymięty uśmiech, naprawdę? Pewnie, mówi ona, to prawie tydzień.
Po co ja wam właściwie jestem potrzebny, Udi zaciska wargi, lepiej wam będzie beze mnie, ją odrzuca w tył, głodne oczy zwężają się, ja wstaję z łóżka, słonko moje, tata tylko żartuje, idź się ubrać. Rozzłoszczonymi palcami szarpię żaluzję, wystawiam się na silne światło, które gwałtownie zażółca pokój, jakby ktoś w niebie skierował na nas reflektor o wielkiej mocy, śledził nasze poczynania. Na’ama, umieram z pragnienia, mówi on, przynieś mi wody, ja burczę, nie mam czasu jeszcze się tobą zajmować, Noa zaraz się spóźni i ja też, on próbuje usiąść, widzę, jak jest zmęczony, stara się unieść, opalone ramiona trzepocą, twarz czerwienieje z wysiłku i gniewu, kiedy szepcze, Na’ama, nie mogę wstać.
Usłyszała natychmiast, znów jest przy łóżku ze szczotką do włosów w ręku, podaje mu drugą rękę, chodź, tato, ja ci pomogę, szarpie go, zgina grzbiet, napina wargi, jej wrażliwe nozdrza ściągają się, aż pada na niego, bezradna, zarumieniona, mamo, on naprawdę nie może wstać. Co to znaczy, pytam wystraszona, boli cię coś? Nic mnie nie boli, mamrocze, ale nie czuję nóg, nie mogę nimi ruszać, jego głos łudząco przypomina teraz psi skowyt, nie mogę.
Ściągam z niego kołdrę, długie nogi leżą bez życia na materacu, obsypane pisklęcym puszkiem, pod którym prężą się jak struny znieruchomiałe mięśnie. Zawsze zazdrościłam tym nogom, że się nigdy nie męczą, oprowadzają turystów po Arawie i Pustyni Judejskiej, po Dolnej i Górnej Galilei, a ja zostaję w domu, bo nawet najkrótszy spacer to dla mnie wysiłek. Wymyślasz to sobie, narzekał, plecak śmiał mu się już na ramionach jak uszczęśliwione niemowlę, po prostu chcesz pobyć beze mnie, a ja stałam przed nim zmieszana, wskazując ze smutkiem na moje wiecznie bolące płaskie stopy, które nas dzielą.
W którym miejscu nie czujesz, macam go, palce drżą u szczytu uda, szczypią twarde ciało, czujesz to? Noa jak zwykle przesadza, przejeżdża szczotką w tę i z powrotem, ryjąc czerwone bruzdy na jego nogach, czujesz to, tato?
Dosyć, zostawcie mnie, wybucha on, przypięłyście się do mnie, że oszaleć można! Noa wbija sobie kłującą szczotkę w zagłębienie dłoni, chciałyśmy tylko sprawdzić, czy coś czujesz, jemu robi się przykro, czuję coś niewyraźnie, ale nie mogę się ruszyć, jakbym miał zdrętwiałe nogi. Nie otwierając oczu, szuka kołdry, więc go nakrywam powoli, kołdra opada, wachlując mu twarz, tak nakrywała mnie matka, kiedy chorowałam, studziła mi czoło tchnieniem swojej miłości. Cienkie włosy unoszą się i ponownie lądują na głowie, razem z kołdrą, ale on jęczy spod niej jak uderzony, co to za kołdra, jest strasznie ciężka, ja mówię, Udi, to twoja kołdra, ta co zwykle, a on stęka, dusi mnie, nie mogę oddychać.
Mamo, już wpół do ósmej, a jeszcze nic nie jadłam, woła Noa płaczliwie z kuchni, ja wpadam w złość, czego ode mnie chcesz, weź sobie coś sama, nie jesteś niemowlęciem, ale zaraz jednak robi mi się jej żal, więc biegnę, wsypuję płatki kukurydziane do miseczki, wyjmuję mleko z lodówki, ale ona podnosi się z urażoną miną, nie jestem głodna, wkłada tornister i idzie do drzwi, wpatruję się w jej plecy, coś dziwnego miga spod ramiączek tornistra, kolorowe, dziecinne rysunki, misie i zajączki kiwają się wesoło, kiedy schodzi po schodach, Noa, jesteś w piżamie, dociera do mnie nagle, zapomniałaś się ubrać!
Wraca na górę ze spuszczonymi oczami, słyszę uderzenie tornistra o podłogę, jęk sprężyn łóżka i biegnę do jej pokoju, zastaję ją wyciągniętą w pościeli, pod warstwą misiów i zajączków, co robisz, strofuję ją, już za piętnaście ósma, a ona zanosi się płaczem, nie chcę iść do szkoły, źle się czuję. Dopada mnie oskarżające spojrzenie jej oczu, które widzą, jak moje serce twardnieje wobec niej, kurczy się do rozmiarów pestki, jak pięść niechęci przygważdża mnie do ściany. Niepohamowany płacz wstrząsa każdym kosmykiem jej włosów, ja krzyczę, ty też musisz mi utrudniać życie, nie mogę z tobą, a ona wrzeszczy, a ja nie mogę z tobą! Podrywa się gwałtownie, mam wrażenie, że zaraz rozdziawi usta i mnie pożre, ale ona odpycha mnie i zatrzaskuje drzwi na mojej twarzy.
Cofam się oszołomiona, wpatrując się w jej wzburzone, zamknięte, i w jego milczące drzwi, jeszcze krok i natykam się na drzwi wejściowe, otwieram je, wychodzę na schody, siadam w nocnej koszuli na chłodnym stopniu, patrzę na ten piękny dzień, strojny w złociste powietrze, łagodny wiaterek zaprasza na spacer drobne listki, zbiera resztki kolorowych kwiatów, miodowe chmury tulą się do siebie miłośnie. Zawsze nienawidziłam takich dni, poruszałam się w nich jak nieproszony gość, przecież w taki dzień smutek się uwydatnia w dwójnasób, nie mając się gdzie ukryć w wielkim blasku, biega jak oślepiony nagłą jasnością zając, obija się wystraszony między lśniącymi kołami radości.
Za moimi plecami otwierają się drzwi, ciężkie adidasy schodzą po schodach, a w nich Noa, ubrana i uczesana, zadzieram głowę, zdziwiona, ależ wydoroślała, pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło bez słowa, ja też milczę, odprowadzając piekącymi oczami znikający w oddali tornister. Wielka, przejrzała pomarańcza ląduje nagle na chodniku na dole, mało jej nie trafiła w głowę, rozgniata się w żółtej kałuży, kto jej nadał bieg, przecież nie ten prawie nieodczuwalny wiatr majowy, zaraz dzieci wdepną w kałużę, ich ślady zdążą zgnić na chodniku, zanim wrócą w południe, Noa też wróci, zmęczona, z jasnymi włosami w strąkach i z jednym zdaniem na ustach, zacznie je już na schodach, a ja usłyszę tylko jego koniec, tato, tato, tato.
Podnoszę się ociężale, mam wrażenie, że dzień już się kończy, tak się zmęczyłam, a jeszcze tyle godzin dzieli mnie od nocy. Na palcach wracam do sypialni, staję cicho przy łóżku, oglądam bacznie piękne ciało, spoczywające na nim bez cienia wstydu, niemające nic do ukrycia. Pamiętam to ciało z czasów, kiedy byliśmy młodzi, gdy jeszcze było mniejsze niż moje, ścieśnione jak nierozwinięty pączek, starałam się chodzić jezdnią, podczas gdy on zwykle szedł po chodniku, żebyśmy się nie musieli wstydzić naszego wspólnego cienia, garbiłam się przez wzgląd na niego, wbijając wzrok w szarą linię, gdzie jezdnia łączy się z chodnikiem, a on rósł i dojrzewał na moich oczach, aż pewnego wieczoru wciągnął mnie na chodnik, do siebie, położył mi rękę na ramieniu, a cień pokazał doskonały obraz i ogarnęła mnie duma, jakbym zdołała poprzez upór i wiarę obejść prawa życia. Przyglądam mu się rozgoryczona, próbując wypatrzyć ruch w jego członkach, lekka wiosenna kołdra leży w nogach zawstydzona, lampka nocna nachyla się nad nim najniewinniej, jakby to nie ona była powodem naszych conocnych kłótni. Zgaś już, prosiłam, nie mogę spać, on się irytował, ale ja jeszcze czytam, nie umiem zasnąć bez czytania, więc przeklinałam milcząco lampkę, życząc jej zabójczego zwarcia, czasem ostentacyjnie wychodziłam z pokoju z poduszką i kołdrą w ramionach, padałam jak strudzony uchodźca na kanapę w salonie, a rano on zawsze uprzedzał mnie w narzekaniach, znowu ode mnie uciekłaś, byle drobiazg wystarczy, żebyś uciekła.
Jego szczupłe nogi są martwe, ale usta się rozchylają z westchnieniem, napięte wargi podstarzałego chłopca giną w uwiędłej twarzy, wsysane w zapadłe policzki pod precyzyjnie wyrysowanymi brwiami, patrzącymi z żalem w dół, na rysy, których uroda przygasła w ciągu jednej nocy, a wszystko to ma identyczną barwę, doskonale jednolity kolor piasku, szarozłocisty, jak mundur z kurzu i słońca, którego nie sposób zdjąć. Próbuję go uleczyć wzrokiem, przerażenie pełza po mnie jak włochata liszka, czy to właśnie jest ta chwila, o której zawsze wiedziałam, że nie da się przed nią uciec, chwila przełamująca życie na dwoje, po której nic nie jest takie jak przedtem, wszystko odbija się w prześmiewczym krzywym zwierciadle, czy to ta chwila, czy to jej zapach, jej koloryt, chwila, w której całe nasze poprzednie życie wyda się nabrzmiałe szczęściem jak spadająca pomarańcza, wobec tej samotności, kalekiej, zawstydzonej, na łóżku, na zawsze.
Niematerialna ręka, długa i ciepła, wyciąga się do mnie z łóżka, duża, matczyna, wabi mnie, żebym się położyła przy nim, zapadła na jego paraliż, wstrząsa mną dreszcz, czuję, że życie wypływa ze mnie cienką strużką, kropla po kropli i zbiera się w kałużę poza tym pokojem, a ja, nagle ulotna i lekka, próbuję się uchwycić otwartego okna, rozglądam się po pokoju, jakbym była wiosennym ptakiem, który wpadł tu przypadkiem. Oto duża szafa, pod samą ścianą, nie dalej jak wczoraj wspięłam się na drabinkę, wyjęłam letnie ubrania i schowałam zimowe, wpychając je głęboko, jakby zima miała nigdy nie wrócić, potem Noa wypadła od siebie, jak zwykle w połowie zdania, kiedy wróci tata, zaraz potem spytała, kiedy będzie jedzenie, ja powiedziałam, wróci w nocy, ale ty będziesz już spała, jutro rano go zobaczysz. Zaprowadzi mnie do szkoły? spytała z rozedrganymi nozdrzami, czemu nie, odpowiedziałam, zawsze po kilkudniowej nieobecności Udiego zdawało nam się, że tylko jego fizyczny brak stoi między nami, że gdy tylko wróci, wypełni się ta pusta przestrzeń w naszym domu.
Oto czerwony dywan mojego dzieciństwa, w przetarte małe serduszka, a to łóżko, kupione z pewnym wahaniem kilka lat temu od pary, która się rozwiodła, przy nim jego plecak, pusty i zakurzony, na ścianie zdjęcie starego domu z dachem krytym dachówką, nad którym żeglują młode chmury, próbuję szukać ratunku w stabilności przedmiotów martwych, proszę, niczego nie ubyło, nic się nie zmieniło, więc w moim życiu też nie zajdzie żadna zmiana. On się za chwilę zbudzi i będzie mnie ciągnął do łóżka, jak zwykle uszczypliwy, władczy, wiem dokładnie, czego ci trzeba, oznajmi, dlaczego nie chcesz przyjąć ode mnie tego, co mogę dać, a ja tym razem nie zacznę się z nim spierać, jak zawsze, nie przedstawię mu z bezgraniczną powagą początkującej kolekcjonerki katalogu moich rozczarowań, tylko zdejmę koszulę i wskoczę do łóżka jak do basenu – w jednej chwili, nie sprawdzając wody, właściwie dlaczego nie, przecież jesteśmy mężem i żoną, i mamy tylko tę jedną kromkę życia.Rozdział drugi
Stoję w strugach niemal wrzącej wody, nagle wydaje mi się, że słyszę płacz niemowlęcia, chociaż nie dociera do mnie zwykłą drogą, przez uszy, tylko wbija się poprzez żebra prosto w serce. Mała Noa się obudziła, białe czółko jest rozpalone, oczy płoną gorączką, więc ze smutkiem uciszam wodę, żegnam się z jej kojącym szumem i nasłuchuję, przecież Noa wyszła, przypominam sobie z ulgą, po jej niemowlęctwie też nie ma śladu, już mi nie grozi jej bezradność, i znowu odkręcam kran, kiedyś matka stawiała mi na widoku zegar, tylko siedem minut, uprzedzała, musi starczyć ciepłej wody dla wszystkich, a ja z niechęcią śledziłam bieg wskazówek, takie krótkie było te siedem minut w objęciach ciepłej wody, chciałam dorosnąć i opuścić dom wyłącznie po to, żeby brać prysznic bez zegarka, a teraz już mam zacząć kąpiel od początku, tuląc się ochoczo do strumienia, kiedy znów alarmuje mnie płacz, słaby, ale natarczywy, mokra wybiegam z łazienki, widzę, że Udi szlocha z zamkniętymi oczami, a przezroczysta ciecz wypływa mu z nozdrzy. Udi, uspokój się, nic złego się nie dzieje, potrząsam nim, woda z moich włosów kapie mu na opaloną twarz, nawet łzy ma w kolorze piasku, jakby został zaklęty w pustynię na wieki, siadam przy nim i próbuję wziąć jego głowę na kolana, ale jest ciężka i zimna jak marmur, nagle z jego gardła wydobywa się krzyk, jak kula z zionącej ogniem lufy, nie dotykaj mnie, to boli!
Podrywam się gwałtownie z łóżka i staję przed nim naga, nie tą prowokującą, popędliwą nagością, jaką kiedyś miałam, zwierzęco naturalną i swobodną, tylko pokorną nagością ludzką, w której kochające oko może się dopatrzyć piękna, ale nie takie oko otwiera się na mnie teraz, pluje mi w twarz piaskiem. Myślałam, że lubisz, jak cię dotykam, bąkam, próbując odwołać się do żelaznych pewników z przeszłości, ale z jego gardła znowu bucha ogień, nie rozumiesz, że mnie to boli!
Przedtem mówiłeś, że nie boli, oponuję, nie potrafię się odnaleźć w tym pełnym zamętu poranku, wciąż mam nadzieję, że lada chwila wszystko wróci do normy i będziemy o tym mówić w czasie przeszłym, co cię bolało, zapytam, on powie, jakie to teraz ma znaczenie, najważniejsze, że przeszło, tylko mały mnie jeszcze boli, i doda z uśmiechem, chyba chce buziaka, a potem stanowczymi dłońmi poprowadzi moją mokrą głowę drogą, która zawsze wydaje się dłuższa, niż jest w rzeczywistości, od moich warg do swojego członka.
Chcę wody, mamrocze, od kilku godzin proszę cię o wodę, więc biegnę, napełniam szklankę i podaję mu, ale on nie wyciąga rąk, które, suche i wątłe, spoczywają po bokach ciała. Napij się, mówię, a on pyta, jak?
Co znaczy jak, weź szklankę, mówię z lękiem, a on wzdycha, nie jestem w stanie, ręce ani drgną. Niemożliwe, irytuję się, przecież ledwie godzinę temu te ręce zdusiły budzik, żadna choroba nie rozwija się w takim tempie, co się tu dzieje, on udaje, podejrzliwość, litość i gniew kłócą się we mnie gwałtownie jak małe dziewczynki, znieważając się nawzajem. Jak możesz go podejrzewać, zobacz, jak cierpi, ale to się nie mieści w głowie, może on fantazjuje, chociaż to też choroba, nie mniej niepokojąca, jak sobie poradzę z tym wszystkim, wreszcie przeważa głos litości, zagłusza pozostałe, aż nikną gdzieś w oddali, zawstydzone, grzmi w całym domu, on jest chory, chory, przyszła choroba i zabiera go, ciągnie w swoje odmęty.
Narzucam szlafrok frotté i siadam przy nim, próbuję go napoić łyżeczką, woda opada na spieczony język, wprawia w taniec jabłko Adama. Zapuść żaluzje, szepcze, a ja dzielnie odpieram słońce i całą jego armię. Kładę się przy nim w półmroku, gładzę kopczyki kurzu na wąskiej piersi i pytam, co się z tobą dzieje, Udi, kiedy to się zaczęło.
Nie mam pojęcia, wzdryga się, kiedy wróciłem do domu w nocy, byłem wykończony, ledwo wszedłem po schodach, myślałem, że jestem po prostu zmęczony, ale teraz rozumiem, że to było coś całkiem innego, boję się nawet pomyśleć, co to może być. Co cię boli, pytam, on szepcze, wszystko, wszystko mnie boli, boli mnie nawet, kiedy oddycham, ja gładzę go lekko, w półmroku to ciało jaśnieje zapomnianym pięknem, monotonne głaskanie uspokaja mnie i usypia, już zamykam oczy w błogiej bezsilności, dawno się nie wylegiwaliśmy w łóżku rano, może się polenimy cały dzień, może ukryję go jak porwane dziecko, zostanie w domu na zawsze, nie będzie od nas uciekał w swoje długie wędrówki, nie powędruje już nawet do ubikacji, będzie tak leżał, całkowicie zdany na naszą łaskę, wynagrodzi Noi swoją nieobecność, wysłucha, co było dzisiaj w szkole, nauczycielka skrzyczała ją, ale ona nic nie zrobiła, nic, tylko się przeszła po klasie, żeby pożyczyć gumkę, dlaczego zawsze się jej czepiają, ja rzucę pracę, nie mogę się już opiekować innymi, powiem, pójdę na urlop macierzyński bez macierzyństwa, a jego chorobę ukryję, żeby mi nie kazali zabrać go do lekarza, same będziemy go pielęgnować, zostanie naszym rozpieszczanym jeńcem, wielkim niemowlakiem, który jeszcze nie raczkuje i nie siada, zachowamy go tylko dla siebie, nie damy mu wyzdrowieć ani umrzeć, będzie maleństwem, którego tak bardzo pragnęłam, dzięki któremu staniemy się rodziną.
Tymczasem płacz rozdziera mroczną ciszę, wyrywa mnie z błogiej drzemki, Na’ama, boję się, pomóż mi. Otrząsam się gwałtownie, co się ze mną dzieje, na co czekam, trzeba jechać do szpitala, oświadczam tonem energicznym, rażącym nawet dla moich uszu, a on nieruchomieje, wciąga głowę w ramiona, zawsze nienawidził lekarzy bardziej niż chorób, nie chcę, chcę zostać w domu, ale jego opór jest słaby, z łatwością go łamie mój zdecydowany głos.
Spróbuj poruszyć rękami, sugeruję, może czar ustąpił tymczasem, ale ręce ani drgną, podobnie nogi i plecy, żaden ruch nie ożywia jego ciała, tylko wargi się wykrzywiają, a wystraszone oczy biegają po pokoju w tę i z powrotem. Nie ma wyjścia, Udiczku, szepczę, muszą cię zbadać, muszą się tobą zająć, ja nie wiem, co mam robić, on mówi, może zaczekajmy do jutra, ja sprzeciwiam się stanowczo, jakbym wcale przed chwilą nie myślała o tym, żeby go ukryć w domu na zawsze, nie wchodzi w rachubę, to nieodpowiedzialne. Ale jak pojedziemy, przecież nie mogę chodzić, lamentuje, a ja, sama wystraszona jednoznacznością tych słów, mówię, nie ma wyjścia, musimy wezwać karetkę.
Płacz Udiego towarzyszy mi, kiedy wyjmuję z szafy ubrania, od lat nie słyszałam jego płaczu, od upadku Noi, a teraz brzęczy mi w uszach, rani i przeraża, wciągam spłowiałe dżinsy, ale zaraz zmieniam zdanie, wolę dopiero co kupiony kostium, cienki szary żakiet i spodnie, maluję się w skupieniu, rozpuszczam włosy, im lepiej będę wyglądać, tym łatwiej zdołam przepędzić chorobę. Na tle żałosnej anonimowości izby przyjęć będę taka olśniewająca, tak pewna siebie, że wszyscy lekarze uwierzą, że jestem tam wyłącznie przez przypadek, i szybko nas wypuszczą, na myśl o tej przygodzie ogarnia mnie nagle dziwne poruszenie, idziemy dziś razem na miasto, nie, jak zwykle, do pracy, każde osobno. W jego wzroku, utkwionym w moich plecach, wyczuwam zdumienie i wrogość, zupełnie zwariowałaś, warczy, myślisz, że dokąd idziesz, a ja odwracam się, pokazując mu umalowaną twarz, co ci przeszkadza, Udi, dzięki temu czuję się pewniej, już się usprawiedliwiam, jakby chodziło o zdradę, a on dalej swoje, mój niepewny ton prowokuje go, jesteś śmieszna, jak możesz się dzięki temu czuć pewniej, jedziesz do szpitala, nie na bal, dociera to do ciebie, jedziesz, bo nie mogę się ruszać, ale już się cieszysz, bo myślisz, że w ten sposób się mnie pozbędziesz.
Zakrywam twarz zbolałymi palcami, jakby miotał na mnie z łóżka kamienie, grad plugawych sylab, jak on śmie wdzierać się w moje wnętrze i wyrzucać tam swoje śmiecie, jak je z siebie usunę, jak mu udowodnię, że myli się co do mnie, dlaczego w ogóle muszę mu coś udowadniać, wiecznie się usprawiedliwiać, jakby moja wina była bezgraniczna. Gwiżdż na niego, mówiła Anat, po prostu na niego gwiżdż, on i tak nie słyszy, co do niego mówisz, słyszy tylko siebie, sam siebie podburza przeciwko tobie, a ja nie dowierzałam, po co miałby to robić, przecież mnie kocha. Właśnie dlatego, że cię kocha, wyjaśniała mi jak zniecierpliwiona nauczycielka, ja pytałam błagalnie, jakby to od niej zależało, ale dlaczego nie możemy się po prostu kochać, być przyjaciółmi, dlaczego to takie trudne, a ona stwierdziła, bo taka jest rzeczywistość, Na’ama, teraz też mam ochotę pobiec do telefonu i zdać jej relację, jak kiedyś, on powiedział, a ja powiedziałam, on obraził, ja się obraziłam, ale zaraz sobie przypominam, że on może tylko ruszać ustami, nie ma władzy nade mną, nie może wstać i wyjść, jest całkowicie na mnie zdany. Jego słowa bez moich uszu będą zagubione, bezsensowne, żałosne, daremnie będą próbowały do mnie dotrzeć, więc wychodzę z pokoju, idę do telefonu, żeby zadzwonić do pracy, i wtedy zauważam, że spod kolorowego magnesu na lodówkę, który Noa zrobiła mi kiedyś na Dzień Matki, wystaje zmięty świstek z numerem pogotowia. Przyglądam mu się zaskoczona, od jak dawna tam wisi, kto wiedział, że będziemy go nagle potrzebować.
Bez zająknienia, jakby chodziło o najzwyklejsze zamówienie taksówki, wzywam karetkę i wracam energicznym, niemal wyzywającym krokiem do sypialni. Staję przed nim, patrzę w wąskie oczy, zdają się zamknięte, nawet kiedy są otwarte, i oświadczam rzeczowo, musisz coś na siebie włożyć, Udi, zaraz cię zabierają, on sztywnieje, odwraca twarz, wylęknione oczy żegnają się z martwymi przedmiotami, chwytają się szafy, opuszczonych żaluzji, fotografii starego domu – co tam jest na dachu, chmury czy cienie chmur? Już słychać stłumiony sygnał ambulansu, wyjmuję z szafy spodenki gimnastyczne, bo łatwo je założyć, i białą, trykotową koszulkę, wkładam mu ją przez głowę, szyja trochę zmiękła, jakby mu dobrze zrobiła wiadomość o opuszczeniu domu, ręce też się poddają, tylko nogi są nadal sztywne i nieruchome, ciągnę spodenki przez całą ich długość, aż pod tyłek, i już jest ubrany, wygląda, jakby zaraz miał iść na trening. Przychodził tak czasem do mnie wieczorami, mówił rodzicom, że idzie pobiegać, i przychodził, niski i podniecony, moja matka przyglądała mu się drwiąco, jakby był najbardziej smarkatym z jej amantów, częstowała go szklanką mleka, a potem zasiadała jak królowa przed telewizorem, czekając na stare filmy, których gwiazda była do niej zdumiewająco podobna. Wierzyłam, że to naprawdę ona, te same wysokie kości policzkowe, pięknie wykrojone wargi, ta sama gładka, śniada skóra, byłam pewna, że nocą, kiedy zostawia nas samych, wykrada się na zdjęcia do tych filmów, faktem jest, że są czarno-białe, bo kręcą je tylko w nocy, to dlatego nie wstaje do nas rano, muszę sama zbudzić młodszego brata, ubrać go, zrobić kanapki. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że spędzała tamte godziny w barach, pijąc ze swoimi facetami, czasem w drodze powrotnej wysadzali ją pod starym domem, krytym dachówką, budziła mojego ojca, płakała w jego ramionach i zapewniała, że jutro rano bierze dzieci i do niego wraca, a on słuchał jej ze smutkiem i mówił, tak, Ella, wierzę, że teraz właśnie tego chcesz, ale rano będziesz myślała inaczej. Czasem też, wracając do domu, budziła mnie, szeptała, że jeśli będę grzeczna, może znów zamieszkamy z tatą, więc wstawałam wcześnie, szłam do sklepu, zmywałam naczynia, słałam łóżka, aż wreszcie zrozumiałam, że ja jedna daję się zwieść złudnej obietnicy, dyktowanej przez alkohol nocą.
Pukają do nas stanowczo, niecierpliwie, jak policjanci w drzwi domu, w którym się ukrył bandyta. Gdzie chory, pyta dwóch drabów w błyszczących kurtkach, ja wiję się nerwowo w nowym śmiesznym kostiumie i mówię pokornie, leży w łóżku, prowadzę ich do promiennego młodzieńczego uśmiechu, od dawna takiego uśmiechu nie widziałam, jest zarezerwowany dla obcych, dla turystów, którzy wiernie za nim podążają. Co się dzieje, pytają, on odpowiada spokojnie, jakby dojrzał do pogodzenia się z sytuacją, nie czuję nóg, nie mogę nimi ruszyć, rękami też ledwo, ledwo, oni patrzą z niedowierzaniem, wygląda jak sportowiec w tym stroju gimnastycznym. Kiedy to się zaczęło, chcą wiedzieć, czy już się to panu zdarzało, on mówi, nie, nigdy, dopiero dziś rano, nie mogłem wstać z łóżka. Coś pana boli, pytają, on zerka na mnie potulnie, wszystko mnie boli, nawet to, czego nie czuję, oni wcale się nie przejmują tą sprzecznością, wyciągają do niego ręce, chwytają pulsujący nadgarstek, wkładają na ramię opaskę ciśnieniomierza i nasłuchują w skupieniu, jak powietrze ratuje się ucieczką, po czym obwieszczają, trzeba pana dokładniej przebadać, zabierzemy pana na ostry dyżur. Mam coś spakować? pytam zdławionym głosem, ubranie na zmianę, szczoteczkę do zębów? Dobrze by było, mówią, dlaczego nie, starszy z nich patrzy na mnie z litością, odpowiadam smętnym uśmiechem, ich obecność trochę mnie uspokaja, bylebym tylko nie została z nim sama, biegam po domu, wpycham do starej torby majtki, skarpetki i szlafrok, zupełnie jak wtedy, kiedy się szykowałam na poród, chodziłam zgięta z bólu, rozdzierana skurczami na dwoje, jeszcze szczotka do włosów i stanik, nagle patrzę na torbę w zdumieniu, co ja robię, pakuję rzeczy dla siebie, nie dla niego, wysypuję wszystko na łóżko, rzucam się na jego półki w szafie, on prosi, wrzuć jeszcze książkę, żebym miał co czytać, jaką książkę, pytam, już go wynoszą, jego stopy dyndają w powietrzu, moją Biblię, mówi, jest u mnie w plecaku.
Nasz ponury orszak wychodzi, Udi, długi i wiotki, leży na noszach z wyrazem bezgranicznej ufności na twarzy, jak niemowlę, ostrożnie znoszone po schodach w wózeczku, ja tymczasem, wzburzona, zamykam drzwi i na pożegnanie opieram się o nie, kto wie, kiedy je znowu zobaczę. Przy karetce zebrało się kilku ciekawskich sąsiadów, pytają współczująco, co się stało, a on, który zazwyczaj ledwie raczy im mówić dzień dobry, odpowiada z zadowoleniem, wprowadza ich w wydarzenia poranka. Córka sąsiadów z dołu właśnie wróciła z Indii, zachwala świetną lekarkę, specjalistkę od medycyny tybetańskiej, jeżeli nie pomogą panu w szpitalu, proszę powiedzieć, on kiwa głową na znak podziękowania, wygląda na to, że chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, ale błyszczące kurtki brutalnie kładą kres tej nowej zażyłości i w atmosferze powszechnej życzliwości wpychają go na tył karetki, zręcznie jak śmieciarze, ja wsiadam za nim, zajmuję miejsce na ławce przeznaczonej dla wystraszonych krewnych, których profile widzisz za zasłonkami, kiedy mijają cię na sygnale, a ty unosisz wzrok, patrzysz na zatroskane twarze i wiesz, że ich los jest przesądzony, życie złamane.