- W empik go
Medea z Wyspy Błogosławionych - ebook
Medea z Wyspy Błogosławionych - ebook
Tom trzeci serii o Medei Steinbart
Dolny Śląsk 1918–1923
Zakończenie działań wojennych nikomu nie przyniosło ukojenia. Do domu z frontu wraca okaleczony psychicznie Thomas, syn Adama. Jego cierpienie kładzie się cieniem na życiu rodziny Mady. Kobieta próbuje mu pomóc, jednocześnie zajmując się bliźniakami i córką Galą i… rozwijając w tych trudnych czasach zakład krawiecki. Walczy o utrzymanie swoich bliskich, ale też dba o współpracowników i przyjaciół.
W mieście powoli wraca życie, jednak ciągle jest bardzo ciężko. Brakuje żywności i towarów, nadal czai się niebezpieczeństwo, a na ulicach widać okaleczonych żołnierzy. Wszyscy próbują przetrwać, lecz nie wszystkim to się udaje.
Udręczony Thomas dostaje propozycję leczenia w sanatorium na Wyspie Błogosławionych. Nieoczekiwanie Mada odkrywa, kim jest jego dyrektor i gdzie tak naprawdę się ono znajduje.
Czy można uciec przed przeznaczeniem? Czy Mada może mieć nadzieję na nową miłość?
Magda Knedler – autorka dwudziestu pięciu powieści, które zapewniły jej między innymi nominację do Bestsellera Empiku, nagrodę w plebiscycie Książka Roku 2020, organizowanym przez portal Lubimy Czytać, oraz nagrodę Radia Wrocław Kultura. Pisze głównie powieści historyczne i obyczajowe. Z wykształcenia filolożka i logopedka. Uwielbia stare dokumenty, malarstwo i polską fonetykę. Interesuje się biblio- i bajkoterapią, czyli uzdrawiającą mocą tekstów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-611-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słyszała dudnienie deszczu o szyby i wycie, które dobywało się z ludzkiego gardła. Nie zdążyła złapać wełnianej chusty i teraz trzęsła się w zimnej kuchni. Nie chciała zapalać lampy, żeby go nie przestraszyć. Niezasłonięte okno odcinało się wyraźnie na tle ściany. Noc nie była całkiem czarna.
Adam stał w korytarzu, jeszcze bledszy niż księżyc. Jego widok łamał Madzie serce.
– Idź do dzieci – szepnęła.
Miała na myśli roczne bliźnięta, które spały teraz w swoim pokoju i tam właśnie powinny zostać. Wystarczyło, że obudziła się Gala. Dziewczynka, podobnie jak Mada, trzęsła się z zimna na progu kuchni. Płakała.
Adam potrząsnął głową i złapał Madę za ramię.
– Ty do nich idź, a ja...
– Nie, Adam... – Spojrzała mu w oczy. – Nie.
Odwrócił wzrok i zacisnął zęby. Ociągał się chwilę, ale wreszcie ustąpił i po cichu wszedł do pokoju bliźniąt. Wiedziała, że jego obecność podziała na nie kojąco, nawet jeśli się obudzą. Przy Adamie zachowywały się zupełnie inaczej niż przy niej, jak gdyby zaklinał te dzieci, hipnotyzował je. Przy Madzie rzucały jedzeniem, ciągnęły ją za włosy, wtykały palce w oczy. Do niego biegły się przytulać i przy nim najlepiej zasypiały. Zawsze umiał zachować spokój i nie tracił cierpliwości, nie podnosił głosu, nie złościł się. Wyczuwały to w nim, dobre emocje. Na Madę też tak działał. A jednak ze swoim dorosłym synem nie umiał sobie poradzić. Bo to już nie był ten syn, którego pamiętał i którego chciał odzyskać.
Gala spojrzała na Madę i nadal cicho chlipała. Obawiała się ruszyć. Pod kuchennym oknem, skulony, siedział Thomas. I wył.
– Kochanie – szepnęła Mada do córki. – Idź do pokoju Dory i Adasia.
– Boję się.
To nie był nawet dźwięk, Gala ledwie poruszała ustami.
– Nie bój się, tatuś tam jest.
Gala oderwała wzrok od matki i znowu spojrzała na Thomasa.
– Tommi...
– On jest chory.
– Przecież nie kaszle.
– Nie, nie kaszle. Ale choroby mogą być różne. Idź. Śmiało.
Dziewczynka zaszlochała rozdzierająco i po raz ostatni zerknęła na Thomasa. Rozmiar dziecięcej rozpaczy na widok cierpienia brata przytłaczał i sprawiał Madzie niemal fizyczny ból. Wreszcie Gala podreptała do pokoju rodzeństwa.
Thomas nadal wył.
Mada podeszła do niego ostrożnie i usiadła w bezpiecznej odległości, ale na tyle blisko, by nie mógł jej ignorować. By nie mógł uciec, to też.
– Thomas. Kochany.
Wyciągnęła rękę, ale go nie dotknęła. Obrócił głowę w jej stronę. W ciemności błysnęły białka oczu. Tak, ona też się bała. Wycie ustało.
– Kochany? – warknął.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Kogoś sprowadzić? Lekarza?
– Chciałabyś, co? Chciałabyś, żeby mnie zabrali i zamknęli w domu wariatów. Pozbyłabyś się kłopotu. I ojciec, on też by się uwolnił ode mnie. Skupilibyście się wtedy wyłącznie na swoich zdrowych, normalnych dzieciach. Które mają przed sobą przyszłość.
– Ty też masz.
Thomas dygotał teraz na całym ciele i obejmował się ciasno ramionami. Gdybyż pozwolił jej się tak objąć, ale był jak dzikie zwierzę, do którego bała się zbliżyć. Teraz się śmiał. I to potwornym, przerażającym śmiechem.
– Ja też mam? Przyszłość? Jaką przyszłość?
Przysunął się nagle i złapał ją za rękę, mocno. Czuła ból, ale się nie wyrwała.
– Wiesz, co jest we mnie? Tu? – Stuknął się w czoło. – Czerń. Krew. Smród. Śmierć. Gówno. Kupa śmierdzącego gówna.
Patrzyła mu w oczy. Oddychała głęboko i zaczęła się uspokajać. Musiała się uspokoić.
– Opowiedz mi o tym, jeśli możesz.
Prosiła go już o to kilka razy, zawsze w podobnych okolicznościach. Za każdym razem patrzył na nią z pogardą i odchodził. Teraz również patrzył z pogardą, ale wciąż tkwił na swoim miejscu.
– Chcesz wiedzieć? – zapytał. – Naprawdę chcesz?
Nie puścił jej ręki, ale uścisk zelżał.
– Tylko jeśli ty chcesz mi powiedzieć.
Znowu ten śmiech. Mada z trudem przełknęła ślinę i spróbowała przyjąć nieco wygodniejszą pozycję. Mięśnie miała napięte do granic możliwości.
– W mojej głowie – ponownie postukał się w czoło – są te obrazy. Cała kupa śmierdzącego gówna, w którym czasem stało się godzinami po kolana. Pływało w błocie. Mojemu kumplowi Josephowi zrobiła się mała ranka na łydce. Mała, niegroźna ranka, która w normalnym świecie szybko by się wygoiła. Ale nie tam. To błoto, gówno, bród... Wdało się zakażenie. W szpitalu wszystkiego już brakowało, nie mieli czym go uśpić. Wył, kiedy ucinali mu tę nogę. Wył tak, że to wycie zostało tutaj! – Znowu postukał się w czoło, znowu i znowu, dłonią zwiniętą w pięść. – I zawsze już tu będzie. A on i tak umarł.
Wreszcie wyrzucił z siebie pierwszą opowieść o wojnie. Mada nie wiedziała, czy przyniosła mu ulgę, czy może wręcz przeciwnie, otworzyła stare rany. Nie, nie stare. Te rany były przecież całkiem świeże. A jednak. Thomas przyjechał do domu dwa miesiące temu i dopiero teraz zaczął mówić. I wydawało jej się, że to przełom. Z początku tylko wył. Kulił się pod oknem, pod stołem, pod łóżkiem. Wychodził, kiedy się go poprosiło, chwilę siedział na krześle albo krążył po pokoju, a potem chował się znowu. Kolega, który odstawił go do domu z dworca, unikał wzroku Adama. Thomas wtedy stał jeszcze w miarę prosto, rozglądał się po ulicy, patrzył na budynek, potem na drzwi do mieszkania. Kolega pożegnał się i odszedł. Uciekł. Kilka razy obejrzał się za siebie i wtedy wyraźnie było widać, że twarz ma ściągniętą smutkiem. Mada zorientowała się, że coś jest nie tak. Patrzyła na Thomasa, zastanawiała się, co mu powiedzieć, jak powitać. Adam jednak nie zachował ostrożności. Rzucił się na syna i zaczął go ściskać. I wtedy właśnie Thomas zaczął wyć po raz pierwszy. Nie wiedziała, co jest gorsze. Zachowanie Thomasa czy przerażenie Adama.
Kolejne dni okazały się jeszcze trudniejsze. Thomas nie wył przez cały czas. Zdarzało się, że siedział przy oknie i patrzył przed siebie. Czasem chodził po mieszkaniu, w tę i z powrotem. Poprosił o papierosy i Mada załatwiła mu dobre, z czarnego rynku, bo ten wciąż trzymał się dobrze. Żywność i inne produkty nadal reglamentowano, ludzie mieli coraz mniej pieniędzy, wszystko drożało, a jeśli kogoś na coś było stać i chciał to kupić, musiał liczyć na kontrabandę. Thomas kiwnął głową, dziękując w ten sposób za papierosy. Palił tylko w swoim pokoju, zawsze strzepywał popiół do popielniczki. Utrzymywał czystość. Sprzątał, mył się i prał swoje rzeczy. Odzywał się mało, głównie służbowo, czasem, kiedy Adam wyjątkowo natarczywie ciągnął go za język, wypowiadał kilka zdań. „Tak, dobrze się czuję”, „Nie, niczego mi nie potrzeba, papierosy jeszcze mam”, „Nie mam ochoty iść na spacer”, „Dobrze, pójdę zobaczyć, co się zmieniło w zakładzie”, „Położę się spać”, „Tak, dobrze spałem”, „Nie mam ochoty na nic specjalnego do jedzenia, zresztą skąd teraz wziąć specjalne jedzenie”, „Zjem w swoim pokoju”, „Nie, nie mam ochoty jeść z wami”, „Tak, czytałem gazetę”. Poproszony o to, by zrobić zakupy, szedł, ale Mada widziała, że drżą mu ręce i chowa głowę w ramiona. Pocił się. Nawet teraz, na początku marca, kiedy wciąż panowało zimno i ciągle padało, a mieszkanie po wojnie równie ciężko było ogrzać jak w jej trakcie. I pocił się w tej konkretnej chwili, na kuchennej podłodze, gdy Mada trzęsła się z zimna w nocnej koszuli.
– On i tak umarł – powtórzył szeptem Thomas.
Zakołysał się w przód i w tył. Wiedziała, że coś muszą zrobić. Jakoś mu pomóc. Przede wszystkim dlatego, że atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia i dzieci się go bały. Bliźnięta w ogóle nie znały Thomasa, dla nich był obcą twarzą, obcym głosem. Widziała jednak wyraźnie, że budzi w nich lęk. Zawsze kiedy go spotykały, cichły i uciekały na swoich niepewnych jeszcze nóżkach, trzymając się mebli i ścian. Gala nie widziała go półtora roku, a w jej wieku wspomnienia zacierały się szybko. Niemniej pamiętała. Wciąż nazywała go Tommim. Miała pewnie w głowie migawki z przeszłości, przebłyski jego śmiechu, spokojnego tonu głosu, dobroci, cierpliwości i ciepła. Ale Tommi, który wrócił, był zupełnie inny. Madę najbardziej poruszył moment, kiedy Gala przyniosła mu Pana Ciapka. Thomas uszył jej tego szmacianego pieska tuż przed wyjazdem na front. Kiedy dziewczynka podała mu zabawkę, długo na siebie patrzyli. Thomas wreszcie wziął przytulankę i zabrał do pokoju. Gala poszła za nim. „Opiekowałam się Panem Ciapkiem”, powiedziała. Poprosił ją o to, zanim wyjechał, a ona co wieczór kładła pieska na poduszce. Może tym był tak naprawdę dla niej powrót Thomasa. Chwilą, w której mogła z dumą przyznać, że wypełniła swoje pierwsze odpowiedzialne zadanie. Ale w rzeczywistości to Mada podsycała w niej pragnienie, by nie zapomnieć o szmacianej zabawce, złożonej obietnicy i swoim bracie. To Mada podsycała w niej miłość i przywiązanie do Thomasa. A teraz Gala cierpiała, bo czuła się skrzywdzona.
– Wszyscy umierali – szeptał Thomas – tylko nie ja.
– Ktoś jednak przecież przeżył.
Spojrzał na nią ze złością.
– I po co? No, powiedz! Po co przeżyliśmy? Co teraz z nami będzie? Jak żyć z tym piekłem w głowie?! Jak normalnie patrzeć na świat, widzieć w nim normalne rzeczy, kiedy wcześniej napatrzyło się na oderwane kończyny, wypalone twarze i mózg swojego przyjaciela na ziemi?
– Chciałabym ci pomóc – zadeklarowała ostrożnie. – Możemy razem poszukać pomocy. Są lekarze, którzy się tym zajmują. Wielu żołnierzy ma podobne pro... cierpi tak jak ty.
Zmrużył oczy. Znowu mocniej ścisnął jej dłoń i Mada cicho syknęła z bólu.
– Chciałabyś, co? – powtórzył. – Pozbyć się mnie? Chciałabyś, żebym zniknął i nie był skazą na wizerunku twojej pięknej, idealnej rodziny. Weszłaś tu znienacka, zabrałaś mojego ojca, ten zakład, to, co należało do mnie. Dałaś mu nowe dzieci. Lepsze. Niewinne i nienaruszone. Bez obrazu krwi, śmierci i gówna w głowie.
– Nie chciałabym, żebyś zniknął.
Roześmiał się pogardliwie. W większości rozmów docierali właśnie do tego punktu. On zarzucał jej, że chce się go pozbyć. To się nie zaczęło od razu. Z początku tylko się jej przyglądał. Patrzył na nią wzrokiem, pod wpływem którego rodził się lęk. Mdliło ją, kiedy czuła na sobie jego spojrzenie, miała wrażenie, że pali skórę, że nigdzie nie można się przed tym ukryć. Śledził każdy jej ruch. A najgorsze, że w taki sam sposób zaczął patrzeć także na jej dzieci. A o nie Mada bała się bardziej niż o siebie.
Rozmawiała z Adamem. Zresztą on też to widział, nie był ślepy. Adam jednak, w swoim wielkim pragnieniu odzyskania syna, dawnego, dobrego, spokojnego Thomasa, wykazał się determinacją i uporem, by udawać, że wszystko może być po staremu. Trzeba tylko przypomnieć chłopakowi kilka rzeczy. Pokazać mu jego pokój, meble, książki i maszynę do szycia. Zakład krawiecki, biuro, księgi rachunkowe, których prowadzenie nie sprawiało mu żadnej trudności. Oprowadzał go więc po wszystkim i zachęcał, by Thomas spróbował coś uszyć, podliczyć, zamówić, by przejrzał najnowszy katalog z sukienkami, który opracowała Mada, podał jakieś swoje pomysły. Thomas chodził za ojcem sztywny jak kłoda. Nie odzywał się.
Ale pewnego dnia nie wytrzymał. A raczej należałoby powiedzieć, że nie wytrzymali obaj. Adam, bo jego starania nie przynosiły efektu. Thomas, bo wiedział, że nie mogą przynieść, i miał dość. „Dlaczego nie możesz spróbować żyć normalnie?”, pytał Adam, „Wszystko dla ciebie zachowałem, nawet twoją ulubioną poduszkę, dlaczego po prostu nie możesz...”. Thomas rzucił talerz na podłogę i zaczął deptać skorupy. „Tak teraz wyglądam w środku, nie rozumiesz? Spróbować? Mam spróbować?! To spróbuj skleić ten talerz i potem normalnie z niego jeść!” Nie rozmawiali potem przez dwa dni, choć i w innych okolicznościach ich wymianę zdań trudno było nazwać rozmową. Mada pojmowała jednak to, czego nie pojmował najwidoczniej Adam. Albo czego nie chciał pojąć. Thomas nie mógł wrócić do dawnego życia. Po tym, czego doświadczył, nie mógł się już tu odnaleźć. Nic do niego nie pasowało. Do jego ostatnich przeżyć, wspomnień, do wszystkiego, co widział. Madzie wydawało się też, że on za kimś tęskni. I nie po prostu za kolegami, którzy zginęli. Za kimś bliskim i ważnym.
Po tamtym wybuchu z talerzem zaczęły się pretensje do Mady. Już nie tylko patrzył na nią dziwnie i wrogo. Zaczął jej zarzucać, że chce się go pozbyć. Zamknąć w zakładzie „dla czubków”. A nawet – że chce go otruć. Nie jadł niczego, co mu podała. Przyjmował jedzenie od Irmy, która mimo postępującego reumatyzmu nadal radziła sobie dobrze z opieką nad dziećmi i w pewnym momencie przejęła również pełnię władzy w kuchni.
Czasem pomagała jej młoda krawcowa Mitzi. Dziewczyna szyła coraz lepiej, wyszkoliła się na jedną z ich najsprawniejszych pracownic, ale miała też trudną sytuację w domu i potrzebowała dodatkowych źródeł utrzymania. A że z dziećmi radziła sobie koncertowo, chętnie przyjęła propozycję opieki nad bliźniętami i Galą od czasu do czasu. Irma bez problemu zajmowała się starszą dziewczynką, ale młodsze nazywała „diabełkami” i już teraz nieźle dawały jej w kość. W tej chwili zaś głównym zmartwieniem kobiety stał się „biedny Tomik”, którego, jak sądziła, należało po prostu „odkarmić po tej wojnie”. To właśnie dla Irmy Thomas miał najwięcej cierpliwości.
– Nie chciałabym, żebyś zniknął – powtórzyła teraz Mada.
Znowu ten śmiech, pogardliwy, straszny.
– Chciałabyś. Chciałabyś mnie zamknąć. Wszystkich nas chcielibyście zamknąć, żebyśmy wam nie psuli humorów. Żebyśmy nie przypominali, że tam... tam... działy się rzeczy, których nikt sobie wcześniej nie potrafił wyobrazić. Mówiono nam, że trzeba się poświęcić dla cholernej ojczyzny. Że pięknie jest za nią umrzeć. Wciskano nam do głowy, że to walka o przyszłość. Pamiętasz, o czym kiedyś rozmawialiśmy? Tłumaczyłem ci, że muszę iść na front, bo nie będę później umiał żyć z myślą, że ktoś za mnie walczył i umierał, a ja nie zrobiłem nic. Tylko że nie dano nam wyboru, nie tak naprawdę. Każdy z nas musiał tam trafić. Wiesz. Widziałem chłopców, którzy weszli do rowów chwilę przed końcem całego tego szamba. Chwilę przed końcem. I zginęli. Zginąć w ostatnich dniach wojny, kiedy się całą przesiedziało w domu! To dopiero głupie, co? Już lepiej było jechać wcześniej. Przynajmniej się wiedziało, za co się ginie. Czasem tak było lepiej. Wolałbym umrzeć.
– Nieprawda.
– Tak, wolałbym umrzeć! I ty też wolałabyś, żebym umarł, bo wtedy nie bałabyś się o swoje piękne, zdrowe, gładkie dzieci. Że je skrzywdzę. Naznaczę swoim szaleństwem. Nie bałabyś się mnie, bobym nie istniał.
– Nie boję się ciebie – skłamała.
– Może i nie. Czy ty się boisz czegokolwiek?
– Wielu rzeczy. Ale nie ciebie. Bo ty jesteś moim przyjacielem.
Śmiał się, śmiał się, śmiał się.
– Przyjacielem! Zabij mnie. Zabij mnie! Otruj mnie!
– Przestań! – Wyrwała wreszcie dłoń i wstała z podłogi.
On wstał również. Złapał się za głowę.
– Otruj mnie!
– Nie zamierzam cię otruć, do jasnej cholery! Czekałam na ciebie! Czekałam tu na ciebie, bo się na coś umawialiśmy, prawda? Powiedziałeś, że musisz ze mną współpracować, inaczej pójdę z torbami! Ułożyliśmy plan, ale ty mnie zostawiłeś, teraz mnie zostawiasz i muszę radzić sobie sama!
Patrzył na nią osłupiały.
– Twój ojciec jest kochanym człowiekiem, najlepszym, kocham go tak, że już chyba nie można bardziej. Ale on nie wie, co zrobić z moją wizją przyszłości, z moją wizją tego zakładu, bo to się nie mieści w jego obrazie świata. Ty to miałeś ze mną robić! Mój wspólnik! Mój przyjaciel. Niech będzie, że mój pasierb, jakoś muszę cię nazywać. Chociaż jesteś za stary na mojego syna. Pamiętasz?
Zrobił krok do przodu, uniósł ramiona. Być może zamierzał ją uderzyć. Nie wiedziała. Ale teraz już nie umiała się zatrzymać.
– Nie wiem, co widziałeś na wojnie. Słucham o tym opowieści, bo uważam, że powinnam. Nie zatykam uszu. Nie wzdrygam się, nie proszę, by mi nic nie mówić. Wy to przeżywaliście, więc ja mogę zrobić chociaż tyle, że was wysłucham, jeśli będziecie chcieli mówić. Ale nie twierdzę, że rozumiem. Nie twierdzę, że można wrócić do przeszłości. Że możesz zapomnieć. Że jeśli spróbujesz, to na pewno ci się uda, bo wszystko zależy od silnej woli. Nie. Ja wiem, że nie da się cofnąć czasu. Jesteś popękany jak rozbity talerz. To trudno! Bądź popękany. Jesteś ludzką istotą, masz prawo do skaz. Naucz się z nimi żyć. Zrób to dla rodziny, dla nas. Dla swojego ojca. Dla mnie też! Cholera, jesteśmy rodziną, rozumiesz? Należysz do niej! Poszukajmy pomocy. Proszę, poszukajmy pomocy!
Doskoczył do niej i przycisnął dłonie do jej głowy. Potem do swojej. A potem znowu do jej.
– Zabierz to ode mnie. Zabierz to ode mnie. Zabierz, zabierz, zabierz, zabierz, zabierz...
W korytarzu rozbrzmiały kroki. Adam wszedł do kuchni akurat wtedy, gdy Thomas obejmował dłońmi głowę Mady.
– Co tu się dzieje?! Puść ją, Thomas.
Thomas zawył.
– Adam, proszę cię, wyjdź – poleciła.
– Thomas, puść ją!
– Wszystko jest w porządku – zapewniła. – Proszę, wyjdź. Proszę.
Cofnął się o krok. Thomas strzelał oczami w stronę ojca.
– Kochanie, proszę. Musisz stąd iść.
Adam wycofał się jeszcze dalej i wreszcie wrócił do pokoju dzieci.
Thomas płakał.
– Ratunku – szeptał – ratunku, ratunku, ratunku...
Zdjęła jego dłonie ze swojej głowy. I po chwili wahania objęła go ostrożnie. Zaczął szlochać jeszcze mocniej, rozdzierająco.
– Pomocy. Pomocy. Pomóż mi...
Pogłaskała go po głowie. Włosy miał wilgotne od potu i splątane.
– Pomogę – oświadczyła, choć nie miała pojęcia jak.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------