- W empik go
Meir Ezofowicz - ebook
Meir Ezofowicz - ebook
Szybów, przedwojenne żydowskie miasteczko. Meir Ezofowicz jest młodym idealistą. Sprzeciwia się zacofaniu otoczenia, religijnemu fanatyzmowi i prześladowaniu karaimów. Marzy o zdobyciu wykształcenia i co rusz swoim działaniem naraża się tradycyjnej społeczności żydowskiej. Jego postępowanie jest napiętnowane i wkrótce Meir poczuje konsekwencje głośnego wyrażania swoich poglądów.
Orzeszkowa zrezygnowała z podziału charakteru postaci na czarne i białe, dodając im tym samym psychologicznej wiarygodności. Przedstawiła obraz zróżnicowanego wewnętrznie środowiska żydowskiego z II połowy XIX wieku. Powieść stanowi interesujące studium wyizolowanej społeczności, rządzącej się swoimi prawami.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-0657-2 |
Rozmiar pliku: | 447 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to przed trzema laty.
Wilgotne mgły podnosiły się z błotnistych ulic miasteczka i ciemnym czyniły przezroczysty gdzie indziej zmierzch gwiaździstego wieczora. Marcowe powiewy wraz z wonią świeżo zoranych gruntów leciały nad niskimi dachami, lecz nie mogły rozegnać mętnych i dusznych par kłębiących się u drzwi i okien domostw.
Pomimo jednak mgły i wyziewów, które je napełniały, miasteczko miało pozór wesoły i świąteczny. Zza szarych, kłębistych zasłon tysiące okien błyskało oświetleniem rzęsistym, a zza oświetlonych okien wydobywały się na zewnątrz odgłosy gwarnych rozmów lub zbiorowych modłów. Ktokolwiek by przechodząc ulicami zajrzał z kolei przez to i owo okno do wnętrza tego i owego domostwa, ujrzałby wszędzie wesołe rodzinne sceny. Pośrodku izb mniejszych lub większych rozpościerały się długie stoły świątecznie nakryte i zastawione, dokoła nich krzątały się kobiety w barwistych czepcach, przynosząc, ustawiając i z uśmiechami na twarzach podziwiając umieszczone na stołach dzieła rąk własnych; brodaci mężowie trzymający w ramionach małe dzieci przykładali usta swe do ich pulchnych policzków lub z głośnym cmokaniem podrzucali je aż pod niskie sufity ku wielkiej uciesze doroślejszych i dorosłych członków rodziny; inni zasiadali na ławach w licznej gromadce i z żywymi gestami gwarzyli o sprawach minionego tygodnia; inni jeszcze, okryci miękkimi fałdami białych tałesów , stali twarzami zwróceni ku ścianom, a szybkimi ruchy podając postacie swe w tył i naprzód, żarliwą modlitwą gotowali się na spotkanie świętego dnia sabatu .
Był to albowiem wieczór piątkowy.
I jedno tylko znajdowało się miejsce w całym miasteczku, w którym panowały ciemność, pustka i cisza. Była nim mała, szara chatka, pochyłą, niziuchną ścianą przylepiona jakby do niezbyt wysokiego wzgórza, które wznosiło się z jednej strony miasteczka i stanowiło naokół, pośród ogromnej równiny, jedyną wypukłość gruntu. Wzgórze to zresztą nie było naturalnym. Podanie niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnymi karaici i wznieśli na nim swoją świątynię. Dziś świątyni kacerskiej nie było już ani śladu; wzgórze, nagie i piaszczyste, osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która też kornie jakby i wdzięcznie tuliła się do stóp jego. Nad dachem jej, na pochyłości wzgórza rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jej wiatr z cicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych albo pod uprawę jarzyn zaoranych rozdzielała miejsce to z miasteczkiem. Cisza nad nimi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły wydobywające się z uliczek miasteczka grube szlaki pary i mgły.
Wnętrze chatki zza dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarnym wnętrzu tym brzmiał i na zewnątrz zeń wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz dość donośny głos męski:
— Za dalekimi morzami, za wysokimi górami — mówił spośród grubych ciemności głos ten — płynie rzeka Sabation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkimi kamieniami...
Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł i w czarnej otchłani widnej zza dwóch małych okienek przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne:
— Zejde! mów dalej!
Wyrazy te wymówionymi zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.
Zejde (dziadek) zapytał:
— A czy oni jeszcze nie idą?
— Nie słychać! — odparł bliżej okna odzywający się głos dziewczęcy.
W głębi czarnej otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:
— Za świętą rzeką Sabationu mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Asur, Dan i Neftali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołami rzeką ze żwiru i kamieni.... A ten żwir tak wysoko podnosi się jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabatu...
Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiej chwili zapytał ciszej:
— Czy oni jeszcze nie idą?
Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota znajdująca się w czarnym wnętrzu lepianki przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.
— Idą! — wymówiła na koniec.
W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk:
— Aj! aj! aj! waj! aj! waj! aj! waj!
— Zejde! Mów dalej! — rzekł bliżej okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny jak wprzódy, mniej tylko dziecięcy w tej chwili, silniejszy.
Zejde nie mówił dalej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.