Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mężczyzna, który uderzy dziecko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2022
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyzna, który uderzy dziecko - ebook

Codziennie mijasz ludzi, którzy w historii Twojego życia są niewiele znaczącym mignięciem, spieszącym się do swoich spraw. Jesz obok nich obiad w tej samej restauracji, zaledwie dwa stoliki dalej. Siedzisz z nimi w jednym samolocie. Przytrzymujesz im drzwi, wchodząc do budynku. Widzisz ich wieczorem jako zapalone światło w jakimś mieszkaniu.

Tacy ludzie to najwyżej statyści w Twoim filmie, w którym to Ty grasz główną rolę. Ale ci statyści, chociaż są ledwie mignięciami, prowadzą tak samo złożone życie jak Ty. Mają swoje pragnienia, dziwactwa, problemy, triumfy, ambicje i zmartwienia. Są pierwszoplanowymi bohaterami własnego życia.

W swoim debiutanckim zbiorze opowiadań Radosław Kotarski pokazuje, co stałoby się, gdybyśmy przyjrzeli się bliżej tym ludziom i poznali ich historię. Może zatrzymanie się przy nich i popatrzenie z ich perspektywy nauczy nas czegoś o naszym życiu?

KSIĄŻKA „MĘŻCZYZNA, KTÓRY UDERZY DZIECKO I INNE OPOWIADANIA” TO:

  • opowiadania, w których przecinają się ścieżki bohaterów,
  • złapanie odpowiedniej perspektywy,
  • spojrzenie na losy i potrzeby innych w inny sposób,
  • bliskie śledzenie losów, przeżyć i doświadczeń ludzi, których zwykle tylko mijamy,
  • fabularny debiut Radosława Kotarskiego,
  • świetny pomysł na prezent: to poruszające opowiadania wydane w twardej, ozdobnej oprawie.

 

Spis treści

  • Mężczyzna, który uderzy dziecko
  • Jej wojna
  • Barzo Milou
  • Kolorowa sukienka
  • Trzeba myśleć głową, Yuri
  • Jestem po prostu ciekawa
  • Kierownik sali
  • Mój niezastąpiony mąż
  • Zatopiona katedra
  • Protokół przesłuchania podejrzanego
  • Goryl w pończochach
  • Groszkowe Porsche
  • Niepotrzebnie polizałeś te majtki
  • Krystian Breszkiewicz
  • Częściowo udane samobójstwo
  • Posłowie
  • Podziękowania
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-67500-10-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MĘŻCZYZNA, KTÓRY UDERZY DZIECKO

Nigdy nie uderzyłem dziecka. Bo co musiałoby zrobić dziecko, zwłaszcza moje własne, żebym musiał je uderzyć? Zrzucić telewizor na podłogę? No i co by to dało, gdybym po czymś takim, hipotetycznie, je sprał? Następnym razem zrzuci telewizor trochę mniej? Nie musiałbym uderzyć mojego syna, aby zrozumiał, jak wielki błąd popełnił.

Dzieci się nie bije. Po prostu. Są inne sposoby, żeby nie wyrosły na kryminalistów. Dlatego w życiu moim i mojego syna temat bicia dzieci nie istniał.

Nie istniał do czasu wizyty na tym pieprzonym placu zabaw na Okęciu.

Tamtego dnia zadanie było proste. Młody musiał przed odlotem coś zjeść, bo gdyby nie zjadł, to skończyłoby się jak zwykle – i to nawet na tak krótkiej trasie, jak ta do Szczecina. Chwilę po starcie zrobi mu się niedobrze, popatrzy na mnie przerażonym wzrokiem i powie: „Tato, będę pluł!”. Od tego momentu będę miał sekundę (może dwie, jeśli to będzie mój szczęśliwy dzień), żeby złapać torbę na wymioty, otworzyć ją i podstawić pod fontannę z resztek kolacji.

Za pierwszym i drugim razem nie zdążyłem, za trzecim złapałem połowę. Trzeba się umieć cieszyć małymi sukcesami. Z czasem nabrałem większej wprawy, a że lataliśmy regularnie dwa razy w tygodniu, to miałem szansę potrenować. W dziewięciu na dziesięć przypadków byłem w stanie wyłapać każdą kroplę. Niewiele rzeczy w życiu sprawiało mi podobną satysfakcję. Jak odwracasz się po udanej akcji do reszty pasażerów i widzisz ich pełne wdzięczności twarze, bo nie muszą reszty podróży spędzić w oparach dziecięcych rzygów, od których łzawią oczy, to czujesz, że naprawdę żyjesz.

Sytuacja odwrotna, a więc rzygi rozlane absolutnie wszędzie, jest trochę mniej przyjemna. Rekord w tej dyscyplinie ustanowiliśmy, gdy (jeszcze przed rozwodem) lecieliśmy w trójkę z Rzymu. Bardzo zabawne nam się z żoną wydawało, że nasz trzylatek potrafi po angielsku poprosić stewardesę o apple juice.

– O, jaki słodziak, już przynoszę apple juice dla pana – zachwycały się stewardesy. – Jeszcze jeden apple juice? Oczywiście, proszę pana.

Zabawa skończyła się na trzeciej szklance. Rozległo się potężne beknięcie, jakby otwierały się bramy piekieł, i chyba coś było na rzeczy, bo nasz syn rozwarł szczękę i wyszedł z niego demon w postaci wijącego się potoku wymiocin. Apple juice był kurwa wszędzie. Dwa sąsiadujące z nami rzędy nie składały na niego zamówienia, a mimo wszystko go dostały, i to w gratisie.

Jako człowiek nigdy nie osiągnąłem takiego dna, jak wtedy, gdy połową paczki chusteczek higienicznych ścierałem ściekający z każdej powierzchni apple juice i patrzyłem na zdębiałych pasażerów, próbując ich zapewnić, że nic się nie stało.

– To tylko apple juice, przepraszam najmocniej, nic się nie stało.

Kłamałem. Stało się o tyle, że hektolitry soku jabłkowego zdążyły wymieszać się z kwasami żołądkowymi, więc cały samolot śmierdział jak po ataku gazem musztardowym.

Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, czy nie wolałbym być gdzieś indziej, na przykład w sali tortur, w której mieliby mi razić jaja prądem, to odpowiedziałbym, że z ogromną chęcią pomogę podpiąć elektrody. Mimo wszystko nie pomyślałem wtedy, ani przez moment, że mógłbym uderzyć mojego syna, żeby zapamiętał, że z apple juice nie ma żartów. On pewnie też nie pomyślał, że może mu grozić wpiernicz za coś takiego.

Dziś pewnie myśli inaczej.

Jakiś czas po akcji z apple juice okazało się, że jeśli mały zje solidne śniadanie przed odlotem, to owszem, zrobi mu się niedobrze, ale nie zwymiotuje, co zresztą odkryłem ja, a nie moja żona, ponoć taka bystra.

Dlatego tamtego dnia, gdy lecieliśmy do Szczecina, mój syn musiał coś zjeść.

– Jak ma na imię ta restauracja? – zapytał i było to raczej niepoważne pytanie, zadane z dziecięcą naiwnością, bo od kiedy KFC nazywamy restauracją.

– Przecież mówiłem ci przed chwilą, no i tu masz napisane, nad wejściem.

– Ale chcę, żebyś ty powiedział. – Nie dawał za wygraną.

– KFC – odpowiedziałem.

– A po co są tam kije?

– Jakie kije?

– No ty powiedziałeś, żebym ja słuchał, że są kije jakieś w restauracji, to po co?

– KFC to taki skrót po angielsku.

– Ja mówię najwięcej lepiej po angielsku.

– Cieszę się.

– Bo po angielsku oglądałem filmy na tujubie.

– YouTubie – poprawiłem.

– No mówię, że tujubie.

Weszliśmy do środka i poczuliśmy zapach smażonego kurczaka wymieszany z zapachem płynu do podłogi. Takiej orzeźwiającej bryzy było mi z rana potrzeba. Złapałem małego za rękę, żeby się nie przewrócił na mokrej posadzce, i podeszliśmy do lady. Podnieśliśmy wzrok, a naszym oczom ukazało się prawdziwe sanktuarium kurczaka z witrażami w postaci podświetlonego menu. Nie dało się ukryć, że był w nim głównie kurczak. Zawsze to jakieś jedzenie, no i tańsze niż w restauracjach na lotnisku, gdzie pięć dych trzeba dać za kanapkę, która dwa dni czeka za szybą na jakiegoś desperata.

Za ołtarzem kurczakowej świątyni pojawił się kapłan dobrej nowiny, zdecydowanie zbyt entuzjastycznej, jak na porę i miejsce.

– Witamy w KFC! Na co drodzy panowie oficerowie mają z rana ochotę? – zapytał studenciak wystrojony w czerwone polo, pryszcze i plakietkę z napisem: „Rafał, uczę się”.

Fajnie, że się Rafał uczy. Jest nadzieja w narodzie.

Spojrzałem na małego człowieka.

– Co byś zjadł? Tego kurczaka w paskach, co ostatnio?

– Chce bungera z zabawką – odpowiedział.

– To nie jest ta restauracja, znaczy… to nie jest to miejsce – powiedziałem i obróciłem się do Rafała, który się uczył. – Chyba że macie tu jakieś zestawy z zabawkami dla dzieci?

– Mamy! – odpowiedział już nieźle wyuczony Rafał. – Na przykład łagodny mini-twister z frytkami, małym napojem i zabawką.

– A z jaką zabawką? – dopytałem w imieniu młodego.

– Z kolorowanką z kredkami świecowymi.

– To jest zabawka?

– Bo to jest kolorowanka z dinozaurami, proszę pana.

Mój pięcioletni syn spojrzał na mnie, robiąc najbardziej dorosłą miną w historii naszej współpracy. Nawet Rembrandt nie byłby w stanie tak dobrze namalować cierpienia na twarzy.

– Rozumiem, że nie macie takich zabawek, jakie są na przykład w… – nie miałem pojęcia, dlaczego nazwa konkurencyjnej sieci nie przechodzi mi przez gardło – …innych restauracjach?

– Niestety z zabawek mamy tylko kolorowankę z dinozaurami i kredki świecowe.

– To nie jest zab… – zacząłem, ale odpuściłem.

– Na pewno spodoba się synkowi – dopowiedział Rafał i powrócił do oddychania przez lekko otwarte usta.

Był dziwnie pewny siebie, chociaż nie mógł mieć pojęcia, czy kolorowanka i kredki spełnią swoje zadanie, a więc zapewnią mi trzy minuty spokoju. Był też przekonany, że to mój syn.

A co, jeśli nie, Rafał? Może porwałem tego dzieciaka, ale nie chcę, żeby w czasie porwania był głodny. Albo to syn mojego brata, którym się czasem zajmuję, bo sam nie mogę mieć dzieci, choćbym chciał, więc sugerując, że to mój syn, łamiesz mi serce? Pomyślałeś o tym, Rafał?

Nie było czasu na dalsze pastwienie się w myślach nad Rafałem, więc obróciłem się do syna i zapytałem:

– Wolisz paski z kurczaka, takie jak ostatnio, czy kurczaka w bułce z frytkami i kolorowanką, ale bez zabawki? – Kiedy kończyłem to zdanie, już wiedziałem, że przywołanie braku zabawki było elementarnym błędem.

– Nie chcę nic – odpowiedział.

– Coś musisz zjeść, bo bez tego znowu będziesz wymiotował.

– Pluł.

– Niech będzie, pluł. To co zjesz, żebyś nie pluł?

– Kurczaka, mówiłem już.

Nie mówił, ale nie dyskutowałem, bo chodziło tylko to, aby coś zjadł, i nie porzygał się przy starcie. Potem w Szczecinie przejmie go mamusia i będzie odpowiadała za catering synka.

– Stripsy z kurczaka bez zestawu, prosimy – powiedziałem do Rafała.

– Ile sztuk?

– Nie wiem, trzy? Cztery?

– W pojedynczym zestawie jest pięć – doprecyzował.

– Zaszalejmy.

Rafał spojrzał na mnie kompletnie zdezorientowany.

– Czyli pięć stripsów?

– Tak.

Zastukał parę razy w monitor i zapytał:

– Coś do picia?

– Chcesz coś pić? – zapytałem młodego.

– Colę.

– Coli nie dostaniesz, wezmę ci wodę – powiedziałem i spojrzałem na Rafała. – To wodę prosimy.

– Gaz czy nie-gaz?

Jezusie Nazareński.

Czy aż tyle czasu zaoszczędzisz, Rafał, na niewymówieniu „-owana” dwa razy? Jaki „gaz”, jaki „nie-gaz”? Nie ma czegoś takiego. Czy ciebie już do reszty, Rafał, pojebało, żeby nie powiedzieć gorzej?

Byłoby cudownie przenieść dyskusję o szacunku wobec języka ojczystego z moich myśli na forum królestwa kurczaka, ale niestety nie było na to czasu. Liczyło się tylko to, aby jak najszybciej nakarmić dziecko i odlecieć do Szczecina, bez plucia.

– Niegazowaną, poproszę.

– Może w zestawie pan z frytkami weźmie, to będzie taniej.

– Dziękujemy za frytki. Ale zaraz… mówi pan, że pięć kawałków kurczaka z wodą i frytkami będzie tańsze niż pięć kawałków kurczaka z wodą, ale bez frytek?

– Nie, zestaw z kurczakiem, wodą i frytkami będzie trochę droższy niż sam kurczak z wodą, ale gdyby pan osobno jeszcze chciał frytki, to w zestawie frytki będą tańsze niż bez zestawu.

Miałem ochotę go uderzyć.

Zacisnąłem zęby i odpowiedziałem:

– Dobrze, niech będzie z frytkami.

Na nasze wszystkich szczęście, Rafał nie zadawał więcej pytań i nie wygłaszał teorii na temat arytmetyki stosowanej w służbie oszczędności na frytkach.

Chwyciłem za tackę z jedzeniem i usiedliśmy jak najdalej od Rafała się dało.

– Nie chcę frytek – tym oświadczeniem mój syn postanowił rozpocząć śniadanie.

Wyciągnąłem laptopa z plecaka, położyłem go na stole i odpowiedziałem:

– Nie musisz ich jeść, ja zjem, ty zjedz kurczaka.

– Chcę pić.

– Masz tu wodę, tylko się nie opij, bo potem nie będziesz chciał jeść.

Wziął łyka wody i ugryzł kawałek kurczaka.

Jest coś niezwykle satysfakcjonującego w widoku własnego dziecka, które je. Nie wiem, czy to ewolucja, czy te programy, które nam wgrywają, ale zwykle czuję się wtedy tak, jakbym wypełnił jakieś ważne zadanie. Najchętniej wstałbym z miejsca i z dumą oznajmił temu całemu przybytkowi: „Patrzcie, jak dziecko je i jak sobie tatuś pięknie radzi”. Chociaż zazwyczaj sobie nie radzi. Ale przynajmniej teraz nie zagłodzi dziecka.

Spojrzałem na niego zza ekranu komputera. Dalej przeżuwał i dalej z miną, jakby dowiedział się, że do wyroku dorzucili mu kolejne dwadzieścia pięć lat w łagrze.

To nie jest tak, że nie chciałem mieć dziecka. W jakimś stopniu na pewno chciałem, bo wiedziałem, że to naturalna kolej rzeczy i po prostu na pewnym etapie dziecko powinno się pojawić. Inaczej ludzie na starość żałują, czy coś takiego.

Nie wiedziałem jedynie, że będzie to oznaczało naklejenie gumowych łapek z IKEI na kanty wszystkich mebli, które od tej pory miały pełnić jedną funkcję: podtrzymywać tony zabawek i całe to tałatajstwo z napisem: „Psi patrol”. No i reszta życia raczej podobnie podklejona łapkami z IKEI.

Dzieci były kiedyś mniej zauważalne. Gdybym ja mojemu staremu przerwał czytanie porannej gazety, to wystarczyłoby, żeby na mnie spojrzał. Nie musiałby powiedzieć słowa. Bałem się go nie tylko dlatego, że czasem dostawałem parę szybszych na podkoszulek, ale po prostu wiedziało się o świętym prawie ojca do poczytania gazety w spokoju. Bez negocjacji.

Ja za to negocjuję z młodym każdą sprawę. Założenie kurtki, zjedzenie czegokolwiek, nieskakanie po kiblu w czasie mycia zębów. Negocjuję, chociaż George W. Bush wyraźnie powiedział, że z terrorystami się nie negocjuje.

Tylko że mój mały terrorysta ma broń o tak potężnej sile rażenia, że Al-Kaida przy nim to leśne dziadki z kozami na sznurku. Mój syn potrafi jednym pytaniem, spojrzeniem, a nawet tym, jak śpi, rozlać mi po wnętrznościach falę takiego ciepła, że nic innego nie ma znaczenia.

A najgorsze, że on chyba o tym wie.

Poczułem, że nasz stół się przesuwa. Wychyliłem się zza laptopa i zobaczyłem rzymskiego cesarza, który odpoczywał w półleżącej pozie, z nogą opartą o blat, która to noga powoli przesuwała stół w moim kierunku. Niewzruszony tym faktem cesarz trzymał butelkę wody wypitą do połowy, podczas gdy kurczak (poza pierwszym gryzem) pozostał nietknięty.

– Noga ze stołu i jedz.

– Nie trzymam na stole.

– Trzymasz na brzegu stołu, to tak, jakbyś trzymał na stole, a ktoś tu po nas będzie jadł.

– Ktoś to umyje po nas przecież.

– To jest KFC – powiedziałem i zdjąłem mu nogę ze stołu.

No i co mu innego zrobię? Mam go uderzyć?

Sam nie tak dawno miałem sto dziewięć centymetrów wzrostu i nogi na stole, a teraz odpowiadam za inną żywą istotę, której recytuję teksty przejęte od moich starych.

Ja nawet nie lubię dzieci. Oczywiście oprócz mojego syna. Jak na placu zabaw przypałęta się do nas jakieś inne dziecko i coś do nas mówi, to odpowiadam tak, żeby jak najszybciej je spławić. Jestem odwrotnością pedofila. Najczęściej to moja żona przejmowała gadkę z obcym dzieciakiem, ale to przeszłość, bo rok temu moja żona zapragnęła wolności.

Szybko okazało się, że ta wolność ma imię. Maciek. Maciek ze Szczecina. Facet o aparycji tak sztucznej, że tylko za nią mógłbym go zajebać gołymi rękami. Czterdziestka na owłosionym karku, zawsze wystrojony, jak szczur na otwarcie kanału, chodzący wieszak na pseudomarkowe ciuchy; trochę Dolce, trochę Gabbana. Do tego przerzedzone włosy (przynajmniej te, które widać), zapadnięta klatka i chude łydki. Musi komicznie wyglądać na basenie.

Przez to pragnienie wolności w postaci Maćka musiałem regularnie zapieprzać do Szczecina, gdzie moja żona rozpoczęła nowe lepsze życie. Zapieprzać dwa razy w tygodniu, aby być dokładnym. Raz, żeby w czwartek wziąć młodego, a dwa – by w niedzielę oddać go w matczyne ręce. W kolejnych miesiącach zamienialiśmy te dni i tak w koło, tfu, Macieju.

Krajowe loty na trasie Warszawa–Szczecin ratowały mi dupę. Nie opłacało się jeździć autem, bo to pięć godzin i czterdzieści minut w jedną stronę, i to jeśli nie ma korków. Dlatego jedną trzecią mojego miesięcznego budżetu pochłaniały loty, kolejną jedną trzecią alimenty, a za resztę opłacałem mieszkanie, prąd i mortadelę. Ale czego się nie robi dla Maćka ze Szczecina.

Przyznaję się bez bicia, że od roku miałem nastrój wrześniowej osy i nie potrzeba było dużo, żebym wybuchł. Mimo to starałem się, aby młody ani nie widział mojego gniewu, ani tym bardziej nie stał się jego ofiarą, więc dusiłem w sobie wszystkie upokorzenia, jak na przykład konieczność rozmowy z Rafałem w KFC i fakt, że własny syn mnie nie słucha.

Do tej pory jedynym dzieckiem, z którym miałem dobry kontakt, była Helenka, dwunastoletnia córka mojej siostry. Od początku była między nami niewidzialna nić porozumienia.

Moja siostra była innego zdania. Twierdziła, że gdzieś od czwartych urodzin Helenki kupuję sobie jej miłość i nie powinienem tego robić. Przypomniałem jej więc naszego wujka Sławka, naszego ulubionego wujka Sławka, który zawsze, gdy nas widział, dawał nam po dziesięć złotych na głowę, czyli dla dziecka – majątek. Kochaliśmy go całym sercem i nie mogliśmy się doczekać, kiedy przyjdzie, o czym moja siostra najwyraźniej zapomniała. Dlatego owszem, jakiś czas temu zacząłem na przywitanie wręczać Helence sto złotych. Widujemy się góra raz w miesiącu, więc nie zbankrutuję, a ona kupi sobie dzięki temu jakąś maskotkę, pokemony czy cokolwiek innego, czym nastolatki się teraz bawią.

Pewnego razu moja siostra nie wytrzymała. Przerwała nasz mały rytuał i zabrała Helence sto złotych, które chwilę wcześniej jej podałem. Siostra zamknęła się w swoim pokoju. Myśleliśmy, że się obraziła, ale piętnaście minut później wyszła i pokazała nam wydrukowane potwierdzenie przelewu na sto złotych do Polskiej Akcji Humanitarnej. Dostaliśmy z Helenką ogromną nauczkę.

Dlatego zmieniliśmy nasze zachowanie. Teraz chowam stówę w dłoni, którą Helenka ściska na powitanie, i dyskretnie przejmuje banknot. Żaden uliczny dealer nie robi tego sprawniej od nas.

Co nie znaczy, że jako wujek notuję same sukcesy. Ostatnio zapytałem Helenkę, czy ma chłopaka, a jeśli tak, to niech pokaże jego zdjęcie wujkowi. Zapłonęła ze wstydu i z płaczem pobiegła do pokoju. Zapytałem siostry, czy czymś ją uraziłem. Odpowiedziała, że coś jest na rzeczy, bo ponoć był jakiś kolega, ale chyba nie zwraca na Helenkę uwagi, więc lepiej dać temu spokój i się nie przejmować.

Przejąłem się. Dlatego następnym razem dałem jej dwieście złotych.

Oczywiście własnego syna nie będę przekupywał pieniędzmi, żeby jadł albo zachowywał się przyzwoicie przy stole. Jeszcze mnie tak nie pogrzało. Ma zjeść i koniec tematu.

Spojrzałem na niego.

– Jezu Chryste, ty nic nie zjadłeś?! – Zatrzasnąłem laptopa i zerwałem się na równe nogi. Widocznie musiałem zatracić się w mailach i myślach. – Która jest godzina?

– Jeszcze nie zjadłem – odpowiedział i wyciągnął rękę w stronę prawie nietkniętego kurczaka.

Przez ten cały czas ugryzł go raz. Raz!

– Wezmę ci to na wynos, chodź, musimy jechać, bo nam ucieknie samolot.

Włożyłem kurczaka do papierowej torebki, wrzuciłem go z komputerem do plecaka i pobiegliśmy do samochodu. Dłuższą chwilę jeździliśmy po lotniskowym parkingu, aż w końcu znalazłem ciasne miejsce obok białego forda transita. Stanąłem przy nim trochę za blisko, ale nie było czasu na przestawianie. Wyciągnąłem z bagażnika walizkę z ubraniami i zabawkami młodego, zamknąłem auto i ruszyliśmy w stronę terminalu.

Nagle mój syn pociągnął mnie za rękę, zatrzymał się i powiedział:

– Tato, poczekaj, poczekaj.

– Co się stało? – zapytałem, ciągnąc go lekko w stronę wejścia. – Jak do toalety, to nadamy bagaż i potem zrobisz siku.

– Nie siku.

– No to kupę, nie ma problemu, chodź – powiedziałem ze spokojem, chociaż nie ucieszyła mnie perspektywa obsłużenia defekacji w miejscu publicznym. Wolałbym, aby dwójka doleciała do innej dwójki, mamy pragnącej wolności i Maćka ze Szczecina, który jej tę wolność zapewniał.

– Nie kupę, tato! – Teraz mój syn był zniecierpliwiony. – Powiedz, czy to człowiek przebiera się za Spider-Mana, czy pająk za człowieka?

– Człowiek za Spider-Mana. Idziemy – odpowiedziałem i ruszyłem dalej.

– A skąd wiesz? – Znowu się zatrzymał.

– Bo wiem. Chodź i przestań mówić.

Zdążyliśmy nadać bagaż. Przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa i została nam godzina do odlotu. Połaziliśmy trochę po terminalu dla zabicia czasu. Młody zatrzymał się przed lotniskowym McDonaldem. Spojrzałem na niego i doskonale wiedziałem, o czym myśli.

– Zaraz skończysz kurczaka, którego nie tknąłeś, więc nie będziemy kupowali nowego jedzenia, a już na pewno nie dla samej zabawki, jeśli to chcesz powiedzieć.

– Nie to chcę powiedzieć.

– To co?

– Jaki gruby pan tam siedzi – powiedział i pokazał palcem na wnętrze.

Spojrzałem w tamtym kierunku. Faktycznie, przy stoliku siedział facet wagi superciężkiej i wpatrywał się w telefon. Zwracał na siebie uwagę, chociaż pewnie nie chciał.

– Gruby jak Obeliks albo dziadek Tomek – mały znowu przemówił.

– No coś ty, dziadek Tomek jest o wiele chudszy, a poza tym to nieładnie tak mówić i pokazywać palcem na jakiegoś pana.

– Czemu? Przecież naprawdę jest gruby jak Obeliks albo dziadek Tomek.

– Dziadek nie jest aż tak gruby.

– Maciek mówi, że jest gruby, bo za dużo je.

– Maciek za dużo pier… – Powstrzymałem się. – Po prostu chodź, usiądziemy gdzieś i dokończysz tego kurczaka.

– Nic nie będę jadł.

– Musisz zjeść, bo inaczej znowu zwymiotujesz w samolocie.

– Zawsze chcesz, żebym ja jadł i był gruby jak ten pan albo Obeliks, albo dziadek Tomek!

Nie chciałem dalszych scen, więc wziąłem młodego za rękę i poprowadziłem w kierunku bramki, z której mieliśmy odlatywać.

Telefon zawibrował mi w kieszeni, wyciągnąłem go i zobaczyłem powiadomienie od aplikacji z newsami. W czerwonej ramce pulsował tekst: „Wojna na Ukrainie”. Czyli Ruscy jednak weszli. Pewnie sprawa jest poważna. Nie dałem rady więcej przeczytać, bo ekran zasłoniła mi mała ręka.

– Daj mi filmik na tujubie, mówię!

– Dam ci dopiero w samolocie, teraz muszę coś sprawdzić, więc tu sobie pobiegaj. Albo chodźmy na plac zabaw z tym dużym samolotem-zjeżdżalnią.

– Nie chcę na plac zabaw – odpowiedział. – Chcę Psi patrol na tujubie.

– Nie, bo zaczynasz oglądać Psi patrol, a potem włączasz jakieś głupoty.

To była specjalność jego zakładu. Oglądał bajkę o pieskach przez trzydzieści sekund i znużony tak długim seansem, zaczynał klikać w inne filmy. Po trzech minutach zdążył już obejrzeć rosyjskie wypadki drogowe i najgorsze fragmenty z youtubowego wydania Sprawy dla reportera.

– Zajmij się przez chwilę sobą, muszę coś przeczytać – powiedziałem. – Poza tym wczoraj już długo oglądałeś.

– Wczoraj oglądałem bardzo długo.

Nie potrafił kłamać. Mamusia go wkrótce nauczy.

Potrzebowałem chwili. Chwili i telefonu, bo chciałem poczytać, czy ta sytuacja na Ukrainie jakoś nam zagraża. No i też nie chciałem, żeby mój syn był kolejnym dzieciakiem-zombie przyspawanym do smartfona. Rozejrzałem się za możliwościami. Postanowiłem wziąć go sposobem.

– Ścigamy się, kto pierwszy do zjeżdżalni… Raz… dwa… trzy… start!

Zacząłem iść w stronę lotniskowego placu zabaw. U młodego zadziałał instynkt.

– Jestem szybki od ciebie! – powiedział i zaczął biec.

– Chyba „szybszy”.

– No mówię, że szybki! – krzyknął, wyprzedził mnie i pognał w kierunku placu zabaw, który składał się z całkiem dużego samolotu-zjeżdżalni dla dzieci. Stał pośrodku terminalu, zawieszony na kilku kolumnach metr nad podłogą. Można było wejść do jego środka za pomocą schodków, a zjechać długą, pomarańczową zjeżdżalnią. Nie był to Disneyland, ale na chwilę wystarczy.

O tak wczesnej godzinie nie było tu prawie nikogo, ale w dziecięcym samolocie, na miejscu pilota, siedział już nieruchomo jakiś chłopak, na oko dziewięcio- lub dziesięcioletni, coś koło tego. Wyraźnie znudzony. Był już pewnie za duży na takie zabawy. Zupełnie jak ja.

– Tato, chodź do samolotu, będziesz pasażerem, a ja pilotem!

– Ja się tam nie zmieszczę. Zobacz, tam już ten chłopiec się ledwo mieści. Idź sam.

Każda wymówka była dobra, aby nie bawić się w dziecięce zabawy. Bardzo przepraszam, ale na dłuższą metę bawienie się z kilkuletnim dzieckiem w odgrywanie Psiego patrolu, budowanie bazy z poduszek czy gotowanie przy użyciu nieistniejących składników to proszenie się o zaburzenia psychiczne. Może układanie klocków LEGO się jeszcze jakoś broni, ale gdy słyszę, że facet uwielbia godzinami bawić się ze swoim dzieckiem, to mam ochotę zapytać, kogo chce oszukać. Siebie, żonę czy innych? Natomiast facetów marzących o pracy w przedszkolu powinno się przymusowo kierować na leczenie psychiatryczne, bo to nie jest kurwa normalne.

Mimo wszystko młody się nie poddawał.

– Zmieścisz się, chodź, wejdziemy zjeżdżalnią od dołu, ty wejdziesz, potem ja.

– Ja już na serio jestem na to za duży – odpowiedziałem. – Zobacz, tu jest znak, że mogą się bawić tylko dzieci, a nie dorośli.

– To popatrz na mnie, jak będę ja wchodził po zjeżdżalni na górę.

– Dobra, tylko uważaj. I za chwilę przyjdź, żeby dokończyć tego kurczaka.

– Nic nie będę jadł.

– Będziesz.

– Nie zjem nic! – krzyknął i pobiegł w stronę zjeżdżalni.

Mam mniej posłuchu u tej miniaturki terrorysty, niż wykupiłem przez ostatnie lata u Helenki. Ale młody zje wszystko, chociaż jeszcze o tym nie wie.

Mój telefon zawibrował. Tym razem to nie newsy z Ukrainy, a dwie wiadomości.

Nadawcą pierwszej był Alert RCB, powiadomienie o możliwych silnych wichurach. Jeszcze tylko tego brakowało. Pomyślałem, że w sumie Alert RCB brzmi jak dobry pseudonim dla rapera. Zanuciłem w głowie: „Mówią na mnie Alert RCB, jeszcze jeden mach, jeszcze jeden skręt”.

I to ja wychowuję dziecko?

W Szwecji zabraliby mi za to syna.

Zapomniałem z tego wszystkiego go pilnować, więc popatrzyłem na plac zabaw. Nie obchodziłem już młodego, bo udało mu się zainteresować zabawą tego starszego chłopaka. Obaj stali przy pomarańczowej zjeżdżalni i rozmawiali ze sobą. Dobrze, niech się jedynak uczy zabawy z innymi. Na pewno lepsze to niż gapienie się w telefon.

Sprawdziłem drugą wiadomość. Z pracy. Czegoś tam brakowało w papierach, a że miałem laptopa z tym dokumentem przy sobie, to postanowiłem wysłać go jeszcze przed odlotem. Tatuś musi w końcu zarabiać na te wszystkie loty od Maćka i do Maćka.

Odłożyłem telefon i chwyciłem za plecak. Rzuciłem okiem na młodego, któremu udało się namówić kolegę, żeby zamiast po schodach wspiął się na górę samolotu po zjeżdżalni. Mój syn stał na dole i instruował go, jak ma wchodzić, chociaż chłopak był znacznie starszy, większy i sprawniejszy od niego. Mimo wszystko rozplanowywał koledze każdy ruch: „tu musisz, a teraz tu musisz”. Ustawianie innych po kątach wyssał z mlekiem matki.

Otworzyłem plecak, z którego dobył się zapach smażonego kurczaka. Zajrzałem do środka i zobaczyłem, że nie jest dobrze. Torebka nie wytrzymała i wszystko było oblepione smażonym mięsem. Tłuszcz błyszczał na moim kalendarzu, kurtce i komputerze.

– Noż kurwa mać!

Pomyślałem, że gdyby młody zjadł od razu, to nie miałbym teraz wszędzie rozsmarowanego kurczaka. Ale oczywiście musiał być cyrk, jak przy każdym posiłku, bo nie da się zjeść po ludzku.

Złapałem za nawilżone chusteczki higieniczne, które od czasu apple juice miałem zawsze przy sobie, i zacząłem ścierać tłuszcz. Na darmo, bo zdążył się już weżreć w materiał plecaka i spłynąć pod klawisze laptopa. Mimo to wycierałem, co tylko mogłem, chociaż to nie ja odpowiadałem za ten cały syf.

Pięści same mi się zacisnęły.

– Franek, chodź tu, natychmiast!

– Nie, tato, robimy skok na zjeżdżalnię, żeby przyspieszyć! – krzyknął, nawet na mnie nie patrząc.

Tego już było dla mnie za dużo. Panicz posprząta to, co się rozlało, a rozlało się tylko dlatego, że nie mógł zjeść jak normalny człowiek.

Ruszyłem w jego stronę.

– Masz ostatnią szansę, chodź do mnie! – syknąłem i przyspieszyłem kroku.

– Ale, tato! – odpowiedział. – Dobrze już, kurczę…

Machnął starszemu chłopakowi i z największym możliwym niezadowoleniem poczłapał w moją stronę. Pewnie nawet Jezus szedł chętniej na drogę krzyżową.

Zatrzymałem się i położyłem ręce na biodrach, żeby pokazać mu, że jestem potężnie wkurzony. Sekundę później zdałem sobie sprawę, że w ten sposób wtarłem tłuszcz z kurczaka w oba boki mojej koszuli.

Popatrzyłem na mojego syna, który do tego wszystkiego przestał iść w moim kierunku. Zamiast tego stanął w miejscu, odwrócił się do chłopaka stojącego na szczycie zjeżdżalni i zaczął do niego krzyczeć:

– Ska-czesz! Ska-czesz!

Zadziałał u mnie instynkt. Pobiegłem w ich stronę.

Po pięciu krokach dotarłem do mojego syna, który najwyraźniej nie spodziewał się mnie obok, bo aż podskoczył z zaskoczenia. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle usłyszeliśmy jakiś łomot.

Starszy chłopak skakał jak opętany na szczycie zabawkowego samolotu, aż w końcu wybił się w górę, złapał rękami w powietrzu za kolana i z pełnym impetem wylądował tyłkiem w połowie zjeżdżalni. Pewnie myślał, że w ten sposób zjedzie szybciej. Ale zamiast przyspieszonego zjazdu obserwowaliśmy z moim synem, jak zjeżdżalnia nie wytrzymuje, łamie się na łączeniu z samolotem i z trzaskiem zapada się metr niżej na podłogę.

Poczułem, że Franek do mnie przywiera i, tak samo jak ja, nie może się poruszyć. Pomyślałem, że chłopak cało z tego nie wyjdzie. Nie ma szans.

Tymczasem on od razu zerwał się na równe nogi, podciągnął spodnie i nieporadnie zaczął zbierać kawałki zjeżdżalni, żeby doczepić je tam, gdzie przed chwilą były.

I wtedy go zobaczyłem.

Wiedziałem od razu, że to ojciec chłopca, ale miałem też inne przeczucie. Przeczucie, że to mężczyzna, który uderzy dziecko. Było to po nim widać. Wybuchowa mieszanka wściekłości i wstydu za zachowanie syna. Już zaczęła się palić i wyglądało na to, że zaraz eksploduje.

Mężczyzna podbiegł do samolotu, spojrzał na pomarańczowe kawałki roztrzaskanej zjeżdżalni, a potem na chłopaka, który otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nie wydobył ani słowa. Ojcowska ręka sprawiedliwości najpierw go odepchnęła, a gdy próbował złapać równowagę, dopełniła dzieła i chociaż chciała pewnie wylądować na tyłku, zakończyła uderzenie w dolnych częściach pleców chłopaka.

Terminal wypełniło głuche plaśnięcie.

– Juuuż!!! – zawył mężczyzna i pchnął syna w kierunku, z którego przybył na rodzicielską interwencję. Szli w milczeniu.

Mój syn był zupełnie sztywny. Stał z otwartymi ustami i odprowadzał kolegę wzrokiem.Przeczytaj inne książki Radka Kotarskiego

Co jeśli większość metod, których używamy do uczenia się jest kompletnie bezużyteczna? Dlaczego pamiętamy tak mało informacji ze szkoły? Czas to zmienić!

Radek Kotarski wziął pod lupę setki naukowych artykułów i książek, a następnie przeprowadził na sobie serię eksperymentów, aby sprawdzić przeróżne metody uczenia się. Wszystko po to, aby wytypować skuteczne techniki, za pomocą których można w nowoczesny i przyjemny sposób zdobywać wiedzę lub umiejętności.

Wejdź na stronę http://radek.alt.pl i kup swój egzemplarz „Włam się do mózgu” szybko i bezpiecznie.

Przeczytaj inne książki Radka Kotarskiego

Harujesz w pracy, jak wół. Praca wysysa z Ciebie siły, ale nie daje Ci tego, czego chcesz: większych pieniędzy, więcej wolnego czasu, umiejętności i rozwoju, docenienia przez innych, poczucia satysfakcji.

Zamiast tego, prowadzi do wypalenia, chaosu i frustracji. To nie tylko Twój problem! Nikt nie nauczył nas jak skutecznie pracować. Ale da się INACZEJ.

Radek Kotarski w książce „Inaczej” zebrał i sprawdził na sobie najskuteczniejsze metody organizowania swojej pracy i osiągania wyznaczonych celów. Zmień tryb pracy obiecujący harówkę i mierne efekty na system dopasowany do Twojej osobowości i polskich realiów.

Wejdź na stronę http://inaczej.alt.pl i kup swój egzemplarz „Inaczej” szybko i bezpiecznie.

Przeczytaj inne książki Radka Kotarskiego

• Wykorzystujemy tylko 10% możliwości swojego mózgu.

• Kolumb odkrył Amerykę.

NIC BARDZIEJ MYLNEGO!

A to tylko kilka informacji wyssanych z palca, w które wciąż wierzymy!

Radek Kotarski rozprawia się z 58 popularnymi mitami. W nowym, dopieszczonym wydaniu bestsellerowej książki, obalił 8 nowych wątków. Przekonasz się między innymi, że:

• szczepionki NIE powodują autyzmu,

• człowiek NIE pochodzi od małpy,

• Jezus NIE urodził się 25 grudnia.

Wejdź na stronę http://mity.alt.pl i kup swój egzemplarz „Nic bardziej mylnego” szybko i bezpiecznie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: