Miasto niebieskich tramwajów - ebook
Miasto niebieskich tramwajów - ebook
Szesnaście opowiadań (plus siedemnaste – zamiast wstępu), składających się na zbiór ""Miasto niebieskich tramwajów"" Henryka Wańka, to historie intrygujące, opowiedziane dowcipnie i przewrotnie, a zarazem podszyte niepokojem. Mnóstwo tu smaczków kulturowych, tropów prawdziwych i fałszywych, wiodących przez wielki świat i polski światek. Nad całością unosi się zaś duch Twórcy, który – również jako malarz (surrealista!) – uwielbia wodzić czytelnika za nos i nie kryje własnych, intymnych związków ze światem przedstawionym.
""Miasto niebieskich tramwajów"" czyta się z przyjemnością, z rosnącym radosnym zdziwieniem, że Ktoś, nie zważając na aktualne mody i trendy, potrafi dziś jeszcze tak uwieść czytelnika swoim wysokim pisarskim kunsztem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-41-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na mapie moich zrządzeń i przypadków (powiedzmy, że raczej wypadków) Wrocław znalazł się jakby wbrew wszystkiemu, trochę nielegalnie. Stanął mi poniekąd na drodze i nijak nie mogłem go ominąć. Miałem cztery lata i ojciec mocno mnie trzymał za rękę. Wrocław nie dał się ominąć, podobnie jak Breslau, którego nie mogła obejść waleczna Armia Czerwona. Nie potrafiła sobie z nim jeszcze poradzić, kiedy inni pokonali już Berlin i w ogóle Trzecia Rzesza leżała na łopatkach. Osiem tysięcy radzieckich bojowników na sześć tysięcy niemieckich, bawiło się w kotka i myszkę długo, o przeszło miesiąc dłużej niż trwało Powstanie Warszawskie. Aż siedemdziesiąt procent zabudowań stało się ruiną. Czyli zostało zaledwie trzydzieści procent Wrocławia, gdy na ratuszu (cudownie ocalał) zawieszono polską flagę. Czy na pewno polską, za to nie dam głowy, ale gdzieś coś takiego czytałem.
Stalin w tych dniach majowych dopiero się wahał. Na Kremlu ołówkiem czerwonym kreślił na mapach i różne z tego wychodziły bazgroły. Wszak kiedyś obiecał Beneszowi (chociaż nie osobiście), że Śląsk w historycznych granicach, po dwustu latach pruskiego zaboru, po tej wojnie zostanie zwrócony Czechom, czyli Czechosłowacji. Obiecanki-cacanki, a Stalin dalej gryzmolił.
Mam gdzieś reprodukcję jednej z tych map (a pewnie było ich sporo), pełną czerwonych, odważnych kresek, jakby rysownik o czymś tam marzył. Można sobie wyobrazić tę dłoń zaopatrzoną w ołówek, kreślącą, jeśli nie losy świata, to przynajmniej tej wschodniej Europy, którą już miał w ręce. Dobrze byłoby, gdyby tam narysować jakąś Polskę, bo to zawsze może się przydać. Zresztą obiecywał. Ale Polskę jaką? Jeszcze nie wiadomo. Stalin się waha. Pyka fajkę. Skubie gruziński swój wąs. Rozważa. Możliwości są różne i trzeba wybrać najlepszą. Co jest dla Stalina najlepsze, nie trzeba tłumaczyć. I wyszło jak wyszło. Narysował. Słowa dotrzymał.
I w rezultacie tych dziwnych, czerwonych zawijasów historii, na drodze stanął mi ten niby Wrocław, jak znak jakiś, który jeszcze teraz, po latach, usiłuję zrozumieć. Lecz żeby więcej powiedzieć, czyli jak do tego doszło, muszę się cofnąć do czasu, gdy mam cztery lata. I to właśnie uczynię. Powiedzmy, że jest rok 1946, może 1947. Ale nie później.
Wiedzy o przestrzeni, w której się żyje nabyłem na podwórkach mojego dzieciństwa, od kamienic i ulic, a później od bardziej odległych części miasta. Takiej wiedzy o przestrzeni świata niepotrzebna jest formalna edukacja. Ani nie zawsze mądre pośrednictwo dorosłych. Ona sama się wlewa w nas nieproszona, urabia nas na swą modłę, aż z upływem czasu i my się w ten opis wlewamy. I odtąd już zawsze, ilekroć pomyślimy słowo m i a s t o, na samym dnie obrazu znajdą się te podwórza, kamienice, ulica i wszelka przyległość.
Dopiero następne warstwy, te wierzchnie, zapisane są innymi przestrzeniami, innymi miastami i miejscami. Jedne znamy z pierwszej ręki, inne z drugiej, a czasem tylko je sobie wyobrażamy. Wszystkie będą jednak prześwietlone przez tamten pierwszy haust przestrzeni, proporcjonalny do horyzontu smarkacza, który dopiero oswaja się z jej tajemnicą. Mówię tu o m i e ś c i e, choć bardziej należy tu myśleć o m i e j s c u, które może być również, rzecz jasna, wsią, odludziem, enklawą, wyspą. Czymkolwiek. Tym bardziej miastem, z którego zostało nie więcej niż trzydzieści procent.
Oświęcimia, a właściwie Auschwitz, gdzie się urodziłem, nie mogę nazwać wsią, choć tak to mogłem postrzegać przez moje pierwsze trzy lata. Podobnie nie mogę nazwać miastem Kattowitz, wówczas już Katowic, do których później zostałem przetransportowany przez matkę i gdzie spędziłem wiele następnych lat. Zresztą wtedy żadne nazwy nie były mi potrzebne. Na wszystko byłem po dziecinnemu otwarty, jeszcze nie całkiem narodzony. Mógłbym nawet powiedzieć, że urodziłem się dwukrotnie. Najpierw w tym pierwszym miejscu, a później, chyba głębiej i dosadniej, w drugim.
Korci mnie, by postawić to bulwersujące pytanie – czy w ogóle się urodziłem? Urzędowy dowód mojego przyjścia na świat został zniszczony przez amerykańskie bomby, rzucone na cywilną część miasta Auschwitz, zamiast na obiekty Bunawerke w pobliskich Monowicach, produkujące ważny dla hitlerowskiej armii substytut kauczuku. Metrykę urodzenia, wraz z kościołem Salezjanów, szlag trafił.
Dopiero, gdy szedłem do szkoły, sąd wystawił dokument, biorąc za dobrą monetę słowa dwóch świadków, którzy pod przysięgą zeznali, że istotnie się urodziłem. Skądinąd wiemy jednak jacy bywają świadkowie. Nawet jeśli nie są fałszywi, to znane są nam przecież fanaberie ludzkiej pamięci, której często coś się wydaje. A przede wszystkim to, że jest pewna. Kim byli ci świadkowie, nie mam pojęcia. Nie mam natomiast wątpliwości, że nie było ich przy połogu mej matki. Właściwie tylko ona, albo ja sam, oczywiście, moglibyśmy to potwierdzić. Lecz czy to sądowi wystarczy? Sąd potrzebuje świadectwa, choćby lipnego.
Doktor Freud jest przekonany, że w naszych złożach psychicznych zachowana jest pamięć pierwszego wrzasku z jakim przychodzimy na świat i fali światła, która w nas wtedy uderza. Skłamałbym, mówiąc, że ten moment pamiętam równie dobrze, jak wspomniane bombardowanie – miałem już wtedy niemal trzy lata – podmuch wybuchu, który donośnie zatrzasnął drzwi schronu przeciwlotniczego. I straszliwą ciemność po zdmuchniętych tam świecach. To moje pierwsze i zarazem ostatnie wspomnienie wojenne.
Kilka miesięcy później nie było już wojny. Sławetna Armia Czerwona wkroczyła do Auschwitz i Kattowitz dokładnie tego samego dnia – 27 stycznia 1945 i już nic nie stało na przeszkodzie, by matka pieszo pokonała trzydzieści kilometrów, dzielących jedno miejsce od drugiego. Poszła przez mróz i śnieżyce, pchając stale psujący się wózek dziecięcy ze mną w środku. Spodziewała się bowiem, że tam spotka swego męża, czyli mojego ojca. I tak też się stało.
Znam to wszystko jedynie z opowieści. Ale, że w Katowicach urodziłem się ponownie, to sam wiem najlepiej. Było to miejsce szczęśliwie przeoczone przez wojnę w tym sensie, że żadnego nie było bombardowania. Radzieccy sołdaci weszli tam (zresztą podobnie jak do Oświęcimia) bez jednego wystrzału. Niewielkie zniszczenia to już dzieło powojennych szabrowników, a może powojennego niedbalstwa. Spalił się ratusz i dwa przyległe domy. Poza tym wszystko było na swoim miejscu.
Pamiętam, że długo jeszcze na tramwajach wyłaziły na wierzch niechlujnie zamalowane niemieckie napisy i symbole. Ekspedientki w sklepach mówiły co prawda po polsku, ale liczyć potrafiły głównie po niemiecku. Zresztą niemiecki sprawiał wrażenie wszechobecnego, jakkolwiek był zakazany. Z jakichś powodów, które ostatecznie można zrozumieć, zdarzają się więc miejsca dla wojny niedostępne, choć na dalszym planie widać same obrazy zniszczenia. Niektóre miejsca pozostają nietknięte, jeśli tylko pominąć oczywisty smród, jaki pozostawia wojna. Jakieś krzywdy, na które już nie ma lekarstwa. Takie były Katowice.
Ale miałem dopiero cztery lata. W tym wieku świat jest piękną baśnią, w której słowo „krzywda” jest w ogóle nieznane. Piękna jest przestrzeń podwórka, kamienicy, ulic i miejsc bardziej odległych. Życie dorosłych pozostaje czymś obojętnym, niewidzialnym, niezrozumiałym. Tak zresztą jest dobrze i dzięki temu mamy w swym życiu przynajmniej krótki okres prawdziwego raju, zanim go nie unieważni bezwzględna interwencja szkoły i równie bezwzględna biologia.
Nie chodziłem jeszcze do szkoły, gdy to się zdarzyło. Ojciec, z powodu jakichś zawodowych obowiązków, wraz z matką i ze mną samym (widocznie nie mieli mnie gdzie zdeponować, a może zrobili to z całym rozmysłem) udali się w podróż. Tak oto znalazłem się w jeszcze innym miejscu. W zupełnie innym mieście. Spodziewałem się pewnie czegoś, ale w żadnym wypadku nie tego, co zobaczyły moje oczy czteroletniego gówniarza. Był to mianowicie Wrocław, czyli trzydzieści procent tego, czym był jeszcze niedawno. Zostałem tam przywieziony, by mi stanął na drodze.
Przez chwilę chciałem tu nawet napisać, że wtedy urodziłem się po raz trzeci, co chyba byłoby przesadą. Co najwyżej, przeżyłem coś, co na zawsze pozostaje w pamięci, już tej osobniczej, prywatnej i wyraźnej. Zamiast miasta widziałem tylko kikuty domów z rzadko rozsianymi ostańcami. Tu i ówdzie sterczały wieże kościołów. Im dawniejsze, tym bardziej odporne na dzieło zniszczenia. Żadnych jednak podwórek, kamienic, ulic, nie mówiąc o dalszych okolicach. To wywarło na mnie silne wrażenie. Pewnie nie byliśmy tam dłużej niż kilka dni, co jednak wystarczyło bym zobaczył świat w stanie upadku. Kto wie, czy nie był to mój pierwszy krok ku dialektyce przestrzeni?
To, co zobaczyłem, jakkolwiek tak odmienne od wszystkiego, co już znałem, wcale nie było straszne i nadal należało do świata baśni. Wystarczy przeczytać, albo posłuchać, co na ten temat mówią ówczesne dzieci wrocławskie. Ruiny – to był rozkoszny plac zabaw i odkryć, czasem bolesnych, być może zakazanych, więc tym bardziej wabiących. Po mieszkańcach tej ziemi, którzy zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostało wiele zagadkowych śladów, jak pismo zaginionej cywilizacji. Poza tym wojna, formalnie niby zakończona, w najlepsze trwała nadal.
Trudno byłoby zliczyć, ile razy od tamtej chwili przybliżałem się do Wrocławia i oddalałem. Powiedziałem, czy nawet napisałem kiedyś, że Wrocław jest moją niespełnioną miłością. Taką, którą się pamięta najbardziej. I jak zwykle w takich przypadkach, sam częściowo jestem winny tego niespełnienia. Ale nie żałuję niczego. Po latach, zamiast się żenić z Wrocławiem, przeprowadziłem się do Warszawy, może nawet po to, by z pewnej odległości mieć lepszy widok na świat, jedyny jaki znam warty patrzenia. Czyli na Śląsk, z Wrocławiem jako jego historyczną stolicą. Ze wszystkimi tej stolicy przyległościami, na zachód i wschód, na północ, lecz przede wszystkim południe.
Piszę o tym bezustannie i już niemal wyłącznie. Jakieś opowiadania lub opowiadaniopodobne rzeczy. O samym Wrocławiu, a jakże. Lecz również o rubieżach tamtejszej ziemi, może nawet bardziej ciekawych, bo ciągle – mimo upływu lat – nie całkiem rozpoznanych. Tego dolnośląskiego uniwersum, gdzie ponad powierzchnię fikcji i kłamstw wystają jakieś czubki prawdy nie dość utopionej. Albo czegoś, co prawdą być mogło. Albo nie mogło, bo od początku zostało zmyślone, w dobrej wierze lub złej. Te wszystkie historyjki, już gdzieś publikowane lub nie, zgarnąłem tu dość ryzykownie, pragnąc właściwie tylko jednego. Żeby znalazły się w jednej książce. I żeby nie były nudne.
Postanowiłem zacząć od „teraz”, które jest mniej lub bardziej znane, a w każdym razie znane być powinno. Powinno być – choć niekoniecznie – „realne”. Następnie, krok za krokiem, odchodzę od tego, cofam się gdzieś tam, gdzie poza widnokręgiem współczesności, będziemy mogli od niej odetchnąć. Świat Śląska się do tego wybornie nadaje. Próbuję to udowodnić. Zawsze ktoś się na to nabierze.nota biograficzna autora
Henryk Waniek (ur. 4 marca 1942 r. w Oświęcimiu) – malarz, pisarz, publicysta. Mieszka w Brwinowie. Laureat licznych nagród m.in. Prix national na Biennale Internationale de Peinture w Cagnes-sur-Mer (1974), Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej (1995), Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego (1997), Nagrody Kulturalnej Śląska i Kraju Związkowego Dolnej Saksonii (1999), Dolnośląskiej Nagrody Literackiej LAUR (2005), Nagrody miesięcznika „Śląsk” »Śląski Orzeł« (2005) oraz Nagrody im. ks. Augustina Weltzla »Górnośląski Tacyt« (2007). Nominowany do Nagrody Literackiej NIKE za Finis Silesiae (2004) oraz do Śląskiego Wawrzynu Literackiego za Notatnik i modlitewnik drogowy (2014). Wydał m.in.: Dziady berlińskie (1984, 1999), Hermes w Górach Śląskich (1994, 1996), Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca (1996), Pitagoras na trawie (1997), Inny Hermes (2001), Martwa natura z niczym: szkice z lat 1990-2004 (2004), Finis Silesiae (2004), Wyprzedaż duchów (2007), Sprawa Hermesa (2007), Katowice-blues czyli Kattowitzer-Polka (2010), Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994) (FORMA 2013), Jak Johannes Kepler jadąc do Żagania na Śląsku zahaczył o księżyc (2015), Cmentarz nieśmiertelnych (2015), Obcy w kraju urodzenia (2016), Miasto niebieskich tramwajów (FORMA 2017).w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”