Miasto umarłych - ebook
Miasto umarłych - ebook
Gliwicka nekropolia od lat gości nie tylko zmarłych. Tajemniczy mężczyzna znany wszystkim jedynie jako Łazarz uczynił z niej swój dom. Kim jest: nędzarzem czy zapomnianym filozofem, żebrakiem czy złamanym przez wojnę bohaterem? Jaki mroczny sekret skrywa jego życiorys? Co sprawiło, że zamieszkał w mieście umarłych?
Miasto umarłych to książka o zwykłych ludziach, którzy − wtłoczeni w młyn wojny, okupacji i powojennego terroru − chcą, na przekór wszystkim i wszystkiemu, normalnie żyć. Autor łączy realizm w opisie ponurej codzienności lat czterdziestych z mistycyzmem i tajemnicą. Przedstawia losy bohaterów, które nikogo nie pozostawią obojętnym.
Kto kieruje ludzkimi żywotami? Jaka jest cena paktu z diabłem? I wreszcie: czy miłość może usprawiedliwić wszystko?
Sebastian Reńca, rocznik 1976. Jako prozaik debiutował w 2009 r. powieścią Ślady. Napisał również dwa zbiory opowiadań, Wiktoria o działaczach opozycji antykomunistycznej z lat 80. XX wieku oraz Spowiedź Parfena. Opowiadania katyńskie. W 2012 roku ukazała jego książka Skrzypek. Jeden z pokolenia niepokornych. Powieści Z cienia i Niewidzialni były nominowane do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Pisze też słuchowiska radiowe.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65546-16-6 |
Rozmiar pliku: | 726 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat to olbrzymia scena, życie to
permanentne przedstawienie, a ludzie
to wielka trupa aktorów.
Waldemar Łysiak^(¹)
Cmentarze są jedyną szansą ucieczki, poza cmentarzami wpadnę którejś nocy w pułapkę. Obok, dookoła, tylko umarli. Kto mnie tu znajdzie i zdradzi? Błogosławieni umarli! Oni są jedyną możliwością ocalenia!
Gustaw Herling–Grudziński^(²)
Przywiozłaś mnie do miasta umarłych.
Tu umarli tylko mieszkają.
Franciszek Gajowniczek^(³)
Są tylko cmentarze...
Marek Hłasko^(⁴)„Dziennik Zachodni” z dwudziestego trzeciego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku:
Łazarz czy łazęga?
Gliwice są dziś pięknym miastem, które dwanaście lat temu podniosło się z ruin i świeci jasnym blaskiem na firmamencie województwa katowickiego. Dlatego dziwnym jest widok człowieka, który swym wyglądem przypomina dziadów proszalnych z czasów przedwojennej sanacyjnej Polski, kiedy to z powodu biedy i wykluczenia, po kraju krążyli żebracy. Dzisiejsza Polska Ludowa dała szanse wszystkim, bez względu na pochodzenie, wykształcenie i status majątkowy. Niestety, ani władze, ani Milicja Obywatelska, nie umieją sobie poradzić z człowiekiem, który ogółowi społeczeństwa gliwickiego znany jest jako Łazarz.
Długi płaszcz, długa broda, potargane spodnie, dziurawe buty – to nieodłączne atrybuty człowieka, który przynosi hańbę miastu Gliwice. Dziw aż bierze człowieka, kiedy widzi się łazęgę z... książką. Kim jest ten człowiek? Różni ludzie różnie mówią. Jedni, że żebrak stracił w czasie wojny całą rodzinę, którą faszyści zamordowali w obozie koncentracyjnym. Są tacy, którzy wysnuwają teorię o szaleństwie wielkiego profesora, znawcy filozofii, matematyki i fizyki, który ponoć był typowany do Nagrody Nobla. Inni zaś twierdzą, że jest spolszczonym Niemcem, który nie poddał się repatriacji, gdyż nie chciał zostawić tutaj grobów swych najbliższych. Ta ostatnia teoria wydaje się najbliższa prawdy z tego względu, że łazęga najczęściej przebywa w okolicach miejskich cmentarzy, choćby przy ulicach Kozielskiej, Pszczyńskiej, lub Dolnej Wsi. Ludzie boją się żebraka, choć, po prawdzie, krzywdy on nigdy i nikomu nie uczynił. Za parę groszy grobowiec umyje, kwiatki posadzi, chwasty wyrwie, napisy na płycie nagrobnej poprawi, a zdarzy się, że i dół na trumnę wykopie. Z tego żyje, a gdzie żyje? Miejska tajemnica Poliszynela mówi, że Łazarz (tak wyrażają się gliwiczanie o łazędze) żyje nie gdzie indziej, tylko na nekropoliach.
Wydaje się, że warto, aby władze miasta zainteresowały się biedakiem, by ktoś pomyślał o umieszczeniu go w domu starców, gdyż żebractwo w dzisiejszej Polsce to coś niespotykanego, choć, jak wiemy, powszechnego na Zachodzie, w krajach gdzie pazerny kapitalizm wpędza ludzi w nędzę i rozpacz.
(res)Część I
Nikczemni w własnych oczach swoich i wzgardą świata okryci, w oczach Boga miłymi byli i drogimi.
Tomasz à Kempis^(⁵)
Był wolny, a więc posiadał to, co najistotniejsze: prawo do miłości, do pójścia na północ, albo na południe...
Antoine de Saint–Exupéry^(⁶)
Nekropolia była cudowna. Wręcz poetycka. Ociekająca magią, tajemnicą i historią, zamkniętymi w grobowcach. Okazała się najpiękniejsza ze wszystkich, jakie Krzysztof Podhorodecki widział w swoim życiu. Ogromna, rozłożona na pagórkowatym terenie, pełna krucyfiksów, epitafiów, lirycznych inskrypcji, fragmentów modlitw i ukrzyżowanych Chrystusów, szlochających aniołów, płaczek, muz, Matek Bożych, orłów – wykutych w kamieniu, czuwających nad tymi, którzy odeszli. Cmentarz aż kipiał od gęsto rozsianych grobowców, wokół których rosły krzewy oraz rozłożyste drzewa otulone bluszczem. Ktoś z bywalców nekropolii cudnie skreślił charakterystykę cmentarza w trzech słowach:
– Ziemia, mogiły i krzyże.
Inna kobieta, oprowadzająca swą znajomą z Krakowa po wzgórzu Łyczakowskim, tłumaczyła:
– Nie wiadomo, kiedy mam doradzać odwiedzenie tego miejsca. Czy o poranku wczesnym, kiedy na krzewach, kwiatach i grobach rosa się skrzy, a ptaki aż się zachodzą od świergotu, czy może południową porą, kiedy to w koronach starych drzew brzęczą roje owadów, co brzmi jak jakiś koncert zaświatowej muzyki. Czy może niech przyjdą o zachodzie, kiedy poprzez drzewa pada krwawy blask na kamienie grobowców i krzyże mogił, i kiedy mrok z wolna obejmuje ciszą cały ten cmentarny świat... ^(⁷)
Ludzie, którzy przychodzili na cmentarz, już przyzwyczaili się do widoku mężczyzny w łachmanach, z długą brodą i skołtunionymi, sięgającymi ramion włosami gęsto przetykanymi siwizną. Jakiś mężczyzna wyglądem przypominający urzędnika magistratu nazwał go Łazarzem z Łyczakowa i tak już zostało: Krzysztof Podhorodecki zapomniał o swym starym imieniu i nazwisku.
Gdy ktoś chciał okazać Łazarzowi dobre serce, prosił go o umycie grobowca, sprzątnięcie suchych wieńców i wypalonych zniczy, wyrwanie chwastów rosnących wokół mogiły. Łazarz był zawsze chętny do roboty. Nigdy nikomu nie odmawiał. Ile miał lat? To było zagadką, tak samo jak pochodzenie tego człowieka, jego przeszłość – nie mówiąc już o przyszłości. Niektórzy twierdzili, że uciekł z transportu jadącego na wschód, inni mówili, że to Żyd, który stracił całą rodzinę, ktoś inny dodał, że to jakiś profesor z Uniwersytetu Jana Kazimierza, co przeżył egzekucję na Wzgórzach Wuleckich, jakaś kobieta zaprzeczyła, a według niej Łazarz ocalał z rzezi, jaką Sowieci urządzili w Brygidkach. Każdy przyjmował swoją historię za pewnik i mówił nawet, że sam Łazarz mu ją opowiadał. Ale wszyscy, którzy tak twierdzili, zwyczajnie kłamali, ponieważ Łazarz od kilku lat nie wypowiedział ani słowa. Śluby milczenia rozpoczęły się w momencie, kiedy mężczyzna wybrał żebraczy los, kiedy postanowił zamieszkać pośród umarłych.
Przez wiele miesięcy przemierzał okupowany kraj i udawał się od cmentarza do cmentarza. Nekropolie rozsiane w kraju krzyży i chleba stały się jego domem. Tam spał, jadł, śnił, patrzył w gwiazdy i słońce. Cały świat żywych był obok. Nie obchodził Łazarza. Owszem – strzępy informacji o wydarzeniach spoza cmentarnych murów dochodziły do niego: słyszał, jak ludzie rozmawiali o życiu, śmierci, łapankach, kartkach, mordach, bimbrze, rąbance... o wszystkim. Ale od ludzkich rozmów wolał martwe litery, które odczytywał z nagrobnych inskrypcji. Od czasu do czasu zastanawiał się nad tym, gdzie spocznie jego ciało. Czy ktoś wbije w jego grób brzozowy krzyż, czy ktoś splunie na jego trupa i spali zwłoki, a może wrzucą jego ciało żebraka do zbiorowej mogiły lub zapomnianej studni. Myślał o tym, ale tak naprawdę mało go to obchodziło. Tak jak nie obchodziło go to, co stanie się z nim po śmierci. Czy jego dusza gdzieś trafi czy przyoblecze inne ludzkie ciało, a może zmieni się w zwierzę.
Jadł to, czym podzielili się z nim inni, ubierał się w ciuchy, które dostał od dobrych ludzi. Więcej nie potrzebował. Spał w grobowcach pośród zmurszałych rozpadających się trumien i bielejących kości. Wdychał zapach mchów, grzybów, ziemi i śmierci... Bo każdego dnia i każdej nocy obcował ze śmiercią. Może dlatego Kostucha przestała go interesować?
Choć chciał zapomnieć o przeszłości, to nie umiał. Gdyby wierzył, modliłby się do Boga o szaleństwo, o chorobę psychiczną, ale on przestał wierzyć. Dlatego obrazy przeszłości nachodziły go od czasu do czasu. Nie tylko w snach, lecz także na jawie.
Jego ojciec zawsze był tajemniczy. Do pewnego momentu w swoim życiu Łazarz prawie w ogóle z nim nie rozmawiał. Jeżeli już artykułowali jakieś myśli, to zdania miały z reguły tryb oznajmujący lub rozkazujący.
Gdy w którejś klasie Łazarz miał napisać wypracowanie o swoich rodzicach, skreślił tylko jedno zdanie: „Mój ojciec tylko jest, matki nigdy nie znałem”. Dostał dwóję, a nauczycielka wezwała staruszka małego Krzyśka na rozmowę. Ojciec wysłuchał jej cierpliwie, a na koniec podziękował belferce za troskliwość i przepisał syna do innej szkoły, gdzie nikt nie pytał o sprawy prywatne, tylko o materiał, który mieli za sobą. Taki układ odpowiadał synowi – i ojcu, który nigdy nie pojawił się na żadnej wywiadówce. Dość często odwiedzał za to nauczyciela historii, z którym popijał wiekową whisky, rozmawiał o przeszłości i grał w szachy. Dzięki temu ojciec doskonale wiedział o postępach syna w nauce.
Chłopiec nigdy nie miał kumpli – z tej prostej przyczyny, że od biegania za piłką, głupich dowcipów i podszczypywania koleżanek wolał... książki. To nie była jedyna przyczyna jego samotnictwa. Drugą była przypadłość, którą być może odziedziczył po matce... Otóż widział życiorysy innych, nie tylko te minione, lecz także te przyszłe. Z małymi wyjątkami: jego dar nie dotyczył najbliższych...
Samotność Krzysztofa skończyła się w dniu, kiedy na jego drodze stanęła ona. A mówiąc dokładniej: kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczył ją na moście. Stała przy metalowej barierce i rzucała do rzeki znalezione pod gołymi stopami kamyki. Było to kilka dni po jego dwudziestych drugich urodzinach.
Łazarz często wspominał Laylę, kiedy leżał na barłogu w grobowcu rodziny Naścielskich, wspominał ich pierwsze spotkanie. Była ubrana w letnią sukienkę, na którą spadały kaskadami jej długie rude włosy. Wtedy, na moście, tylko przez kilka sekund, widział jej profil. Lekko zadarty nos, ostre kości policzkowe i brwi lekko podciągnięte w górę. Gdy zostali kochankami, zapytał ją, czy pamięta go z tego mostu. Nie wiedziała, o czym mówi.
– To na pewno byłam ja? – zapytała z tym swoim charakterystycznym uśmiechem, który odsłaniał jej rząd równych górnych zębów, białych jak śnieg.
– Niebo było niebieskie, trawa zielona, chodnik brudny, a ty miałaś białą sukienkę i gołe stopy – odparł zgodnie z prawdą.
Layla przymrużyła lekko oczy, jakby myślała intensywnie nad czymś.
– Wiesz, nigdy nie miałam białej sukienki, a boso chodzę wyłącznie po plaży i tylko wtedy, gdy jestem pewna, że piasek jest czysty.
Krzysztof wzruszył bezradnie ramionami.
– Musiało ci się coś pomylić – mówiła dalej. – Może to był tylko sen albo reminiscencja jakiejś sceny z książki? A najpewniej to była jakaś dziewczyna, do której jestem bardzo podobna, i gdy mnie zobaczyłeś, pomyślałeś sobie, że to ja stałam wtedy na tym moście.
Zgodził się z nią, choć w głębi duszy wiedział, ba, był pewny, że to była ona. Wychodził z założenia, że cholernym zbiegiem okoliczności byłyby dwie takie same kobiety z jednakową blizną na łydce, która była pozostałością rowerowego wypadku w dzieciństwie. Mógł się tylko domyślać, że wstydziła się tamtej chwili. Tak jakby wtedy chciała wskoczyć do wody, tylko coś ją odwiodło od tego ostatecznego kroku.
Drugi raz, a dla Layli pierwszy, zobaczyli się w zapuszczonym ogrodzie, który dzielił ich posesje. Gdy tylko kończyła się zima, Łazarz zaszywał się tam z książką. Szedł do swojego ulubionego miejsca nad rzeką, gdzie leżało zwalone drzewo. W jego uschniętych konarach znalazł kapitalny „fotel”. Czytał w nim, spał, patrzył w niebo, słuchał ptaków, wiatru, dalekich odgłosów miasta. W końcu i ona odkryła jego zaginiony przylądek.
Gdy przyszedł tam, w któreś letnie przedpołudnie, zastał ją kąpiącą się w rzece. Było mu głupio, ale pokonał swe zawstydzenie: najpiękniejszy widok na świecie był silniejszy niż poczucie winy, że gwałci jej intymność. Przełknął ślinę i gapił się na nią. Zauważyła go dopiero, kiedy wychodziła z wody i, o dziwo, nie speszyła się, nie piszczała ani nie wyzywała od zboczeńców. Jak gdyby nigdy nic, okręciła się kąpielowym ręcznikiem i poprosiła go o papierosa.
Z nerwów nie umiał sobie poradzić z zapalniczką. Po kilku sekundach wyjęła mu ją z palców i sama przypaliła sobie papierosa. Zauważył, że miała piękne dłonie o zdrowych paznokciach.
– Długo tak na mnie patrzysz? – zapytała, oddając zapalniczkę.
– Nie, raczej nie – odparł zmieszany.
– Wiedziałam, że ktoś tutaj przychodzi. – Jej wzrok skierował się na zwalone drzewo.
– Jak chcesz, to zapraszam cię do siebie – powiedział, choć sam nie wierzył w to, że tak łatwo jest przełamać w sobie nieśmiałość.
Wzięła go za rękę i poszli na drzewo. Wtedy po raz pierwszy całował się z kobietą. Nigdy później pocałunek nie smakował tak jak wtedy. Wkrótce potem wzięli ślub, wzorem starożytnych Rzymian. Byli tylko oni, słońce, ptaki, ich drzewo, a reszta, cały świat dookoła, to wszystko nie liczyło się dla nich w ogóle.
To było niesamowite, tak jakby znali się od wieków, tylko los, Bóg albo szatan, któryś z nich rozdzielił w przeszłości ich drogi. Zona dostała wtedy od męża złota obrączkę, z którą wcześniej Krzysztof nigdy się nie rozstawał, ponieważ była to jedyna jego pamiątka po matce.
– Nie mogę sobie wyobrazić tego, że nigdy jej nie poznałeś. Naprawdę nawet nie widziałeś jej na zdjęciu? – dopytywała, bawiąc się ślubną obrączką.
– Tak, ojciec nie ma jej żadnej fotografii.
– Musiała go strasznie skrzywdzić.
– Nie wiem, nigdy go o to nie pytałem. Zresztą nie rozmawiamy ze sobą. Żyjemy pod jednym dachem, ale osobno. Wiesz, polubiłem samotność, ale taką z wyboru... Choć czasami samotność syna bez kontaktu z ojcem boli, boli jak cholera. On nigdy...
– Teraz masz mnie. – Layla zobaczyła, że Krzysiek ma łzy w oczach i otarła je dłonią. – Już nigdy nie będziesz sam. Przecież wiesz. Tam gdzie ty, Gajuszu, tam i ja, Gaja.
Niestety, któryś z demiurgów znów nie mógł spać spokojnie i zaczął mieszać w życiu kochanków.
Matka Layli i jej ojciec, brytyjski dyplomata Jego Królewskiej Mości, postanowili uchronić jedyną córkę od zgubnej, ich zdaniem, znajomości. Uznali, że dziewczyna nie może wiązać swojej przyszłości z człowiekiem, o którym wszyscy mówią, że razem z ojcem tworzą dziwaczną parę odludków. Oczywiście nikogo nie obchodziło, że samotnictwo ojca i syna nie było bezwyjątkowe. Łazarz spotykał się z Laylą, a ojciec prowadził erudycyjne pogawędki z jego szkolnym wychowawcą.
Kontakt nowożeńców urwał się tak gwałtownie, jak gwałtownie narodziła się ich miłość. Młody Podhorodecki pisał do Layli z uporem maniaka każdego dnia, ale na żaden list nigdy nie dostał odpowiedzi. W końcu nie wytrzymał i poszedł do jej rodziców.
– Rozmawiam z tobą tylko ze względu na to, że kiedyś coś znaczyłeś dla mojej córki. – Mężczyzna, który przedstawił się jako William Nevar, mówił po polsku, ale z wyraźnym brytyjskim akcentem.
– Co z nią? – Łazarz wydusił z siebie.
– Jest szczęśliwa...
Zaniemówił. Z bólu przygryzł tylko wargi. Zrobił to tak mocno, że na języku poczuł słodki smak krwi.
– Nie chce cię znać, dlatego nie odpisywała na twoje listy. Nie pisz do niej więcej. Wkrótce i tak wyjedzie daleko stąd.
– Dokąd? – wycharczał.
– Donikąd – usłyszał. – I tak powiedziałem ci za dużo, teraz odejdź i nie pokazuj mi się więcej na oczy, bo następnym razem wezwę policję.
Konstanty Radzikowski, zwany przez przyjaciół Kostkiem, był jedynym człowiekiem, któremu Łazarz opowiedział swoją tajemnicę. Gdy skończył, przyjaciel zapytał go, czy ma jej zdjęcie. Wtedy Krzysztof uświadomił sobie, że tak jak jego matka, tak i Layla nigdy nie została uwieczniona przez niego na fotografii.
Obie mógł zobaczyć tylko w snach. Czekał tam na nie i czasami przychodziły. Matka zawsze była bez twarzy, nigdy nic nie powiedziała do syna. Layla, gdy już pojawiała się w jego urojeniach, prawie zawsze stała bosa na moście i rzucała stamtąd kamyki do rzeki.
Ojciec widział, że syn przechodzi męki, dlatego w którymś momencie postanowił pomóc Krzysztofowi i zadecydował, że opuszczą ląd, aby morze oddzieliło ich od kłopotów. Kupił jacht i wypłynęli. Wtedy Krzysztof nie miał zielonego pojęcia o żeglowaniu, wszystkiego uczył się na bieżąco, począwszy od marynarskiego wiązania lin i szorowania pokładu, a skończywszy na wyznaczaniu kursu i sterowaniu łodzią.
Morze wystawiło samotnych mężczyzn na sprawdzian gdzieś w połowie rejsu. Nocą przyszedł sztorm, który wydał się Armagedonem. Nie wiedzieli tylko, kto tutaj jest po stronie zła, a kto dobra. Zdążyli zwinąć żagle, nim wicher uderzył ze zdwojoną siłą. Walczyli z nim i z wodą, która była wszędzie, i ze sterem. Dopiero kiedy wzeszło słońce – wszystko nagle się uspokoiło. Jacht dryfował, a oni leżeli zmęczeni na pokładzie. Ojciec wyniósł z kajuty swoją ulubioną whisky i rozlał ją do kubków, po czym powiedział:
– Masz, należy nam się za to, co zrobiliśmy w nocy.
Budzące się do życia słońce raziło ich w oczy, alkohol mile łechtał podniebienie, a pierwsze zakwasy dawały o sobie znać w zmęczonym mięśniach, które wcześniej nie były przyzwyczajone do ciężkiej fizycznej pracy. Staruszek mówił dalej, był to chyba najdłuższy monolog, jaki kiedykolwiek wcześniej syn słyszał z jego ust.
– Dawno temu, kiedy byłem w twoim wieku, dużo pływałem. Przede wszystkim chciałem zapomnieć...
Syn spojrzał na niego pytająco.
– ... zapomnieć o tobie i o twojej matce... Dawno temu byłem człowiekiem, któremu wydawało się, że cały świat stoi przede mną otworem i tylko czeka, abym przyszedł i pokazał wszystkim, jaki jestem zdolny i mądry. Wiesz, byłem świetnym uczniem. Tak jak i tobie nauka przychodziła mi z ogromną łatwością. Gdy skończyłem szkołę średnią, wyższe uczelnie techniczne biły się o mnie, prześcigały się w składanych mi ofertach. Choć pasjonowała mnie matematyka, fizyka i chemia, to wybrałem etnografię. Od wysiadywania hemoroidów w laboratoriach i na katedrach wolałem podróże. Było przecież tyle miejsc, które chciałem zobaczyć. Poznać mieszkańców Amazonii i czarnej Afryki. Marzyłem o tym, żeby odmrozić sobie tyłek na dalekiej północy i błagać o wodę na Saharze. Widziałem siebie jak wchodzę na szczyty azteckich świątyń i jak odpoczywam w cieniu piramidy. Po prostu miałem marzenia. Gdy ostatecznie miałem podjąć decyzję o wyborze uczelni, na polu boju stały tylko Oxford i paryska Sorbona. Wybrałem ten pierwszy wariant, ponieważ nigdy nie lubiłem żabojadów. Gdy moi koledzy na roku wkuwali formułki i pocili się na kolokwiach oraz egzaminach, ja asystowałem najwybitniejszym uczonym w podróżach w najodleglejsze zakątki świata. Choć wydawałoby się, że w dwudziestym wieku nic już nie ma do odkrycia, ja, w pięć lat po maturze, napisałem pierwszą pracę naukową o nikomu nieznanym plemieniu w Ameryce Południowej, które – dopóki nie zobaczyło naszej ekipy – nie widziało na oczy białego człowieka. Byliśmy dla nich bogami, a ja czułem się jak marynarz „Pinty”, okrętu, na którym w piętnastym wieku Kolumb dopłynął do Antyli. Miałem trzydzieści lat, gdy zostałem profesorem. Wtedy zacząłem podróżować sam. Na mapie świata było tylko kilka miejsc, w których jeszcze nie byłem. Ich nazwy wypisałem na karteczkach, które ponumerowałem, i rzuciłem kością. Padło na ziemie zamieszkane przez plemię Ewenków, czyli południowo–środkową Syberię. Szybko udało mi się otrzymać stosowne dokumenty i pozwolenia od carskich władz, spakowałem plecak i wyjechałem.
Ojciec przerwał na chwilę swoją opowieść. Zanim ponownie rozlał szkocką do kubków, nabił i zapalił fajkę. Fajka wydzielała przyjemny aromat, który unosił się wokół, jakby nie chciał ich opuścić, jakby i on wolał słuchać spowiedzi staruszka niż ulecieć gdzieś pod niebo.
– Przez pół roku mieszkałem między ludźmi, o których my, Europejczycy, prawie w ogóle nic nie wiedzieliśmy. Poznałem ich język i wierzenia. Razem z nimi płakałem nad zabitym niedźwiedziem, ubierałem się tak jak oni. Podarowali mi nawet jedną ze swoim kobiet. W końcu jednak przyszedł czas rozstania. Zostawiłem swoją żonę z plemienia Ewenków i ruszyłem na zachód w kierunku cywilizacji, choć wcale mi do niej nie było tęskno. Gdy człowiek jest sam ze sobą przez wiele dni, fantasmagorie mieszają się z jawą. Dlatego, gdy was zobaczyłem, myślałem, że to tylko urojenie.
– O czym ty mówisz, ojcze?
– O tobie i o twojej matce. Gdy szedłem przez step, zobaczyłem z daleka stado kruków. Poszedłem w tamtym kierunku. Ona była martwa. Ty, maleństwo, może kilkumiesięczne, leżałeś przy jej piersi i z głodu nie miałeś nawet siły kwilić. Zabrałem cię stamtąd, a ją pochowałem w płytkim grobie, zabrałem jej tylko obrączkę, abyś miał po niej jakąś pamiątkę. Przez całą drogę, aż do najbliższego miasta, oddalonego o setki wiorst, karmiłem cię osłodzoną przegotowaną wodą.
Syn nie wiedział, co ma powiedzieć ojcu ani jak się zachować.
– Nie wiem, kim była twoja matka, ale sam wiesz, jak wyglądasz. Domyślasz się, że ona nie była stamtąd. Miała blond włosy, była wysoka i szczupła. Dokąd i skąd szła? Nie mam pojęcia. Wiem jedno. Gdybym przeszedł metr, dwa od was, nie przeżyłbyś.
Młody profesor etnografii uznał malca za swojego syna i bez problemów wyjechali na Zachód. Dziecko szybko stało się mu kulą u nogi, dlatego wynajął opiekunkę, a sam wyruszył w podróż, tym razem po morzach i oceanach. Gdy wrócił, chłopczyk zaczynał już mówić.
– Wtedy odprawiłem opiekunkę, porzuciłem pracę naukową i zająłem się twoim wychowaniem...
– Dlatego mnie nienawidzisz?
Ojciec głęboko westchnął. Schował twarz złożoną w dłoniach i milczał przez dłuższy czas.
– Nasz los jest zależny od tak bardzo wielu czynników. Dlaczego moja ścieżka zbiegła się ze ścieżką twojej matki i twoją? Dlaczego ona, Europejka, być może nawet Polka, szła z tobą przez syberyjski step? Co ją zagnało w tamte odludne strony? Zesłanie? Sam Bóg tylko wie, ile razy się nad tym zastanawiałem, jak często go pytałem. Nigdy nie dał mi odpowiedzi. Moja kariera skończyła się w chwili, gdy ty już nie potrzebowałeś pieluch, ale zaczynało nam brakować pieniędzy na życie. Dlatego znów cię zostawiłem i wyjechałem do Ameryki Południowej po złoto. Tam założyłem kopalnię, a gdy byłem pewien, że na miejscu poradzą sobie beze mnie, wróciłem. Kilka lat temu sprzedałem tę kopalnię, ale właśnie dzięki temu złotu możemy jakoś żyć. Mnie i tobie starczy oszczędności na całe życie.
Łazarz nie miał pojęcia, jak daleko sięga ludzka pamięć. Gdzieś słyszał albo czytał, że niektórzy przypominają sobie w hipnozie nawet życie w łonie matki. Jego pamięć sięgała sześciu, może pięciu lat. Wcześniejszy czas był ciemną plamą. Wiedział tylko jedno: odkąd pamiętał, ojciec zawsze żył obok niego. Nie sadzał go na kolanach, nie grał z nim w piłkę, nie chodził na basen, nie podpowiadał chłopięcych lektur. On po prostu był. Dlatego Krzyś zazdrościł rówieśnikom ze szkoły ich opowieści, w których występowali ojcowie. Choć byli to w większości prości ludzie, to mieli serca dla swych dzieci, a jego ojciec miał tylko zwykły mięsień.
Dopiero gdy Krzysztof stał się mężczyzną, połączył ich tamten sztorm. Tak chyba rodzi się męska przyjaźń: w trudnych momentach, kiedy jesteśmy wystawieni na próbę, kiedy trzeba wspólnie działać.
Syn z ojcem zamieszkali po powrocie z rejsu nad morzem, niedaleko portu.
*
Krzysztof Podhorodecki odnalazł Laylę tuż przed wybuchem wojny, która w ciągu następnych dwóch lat miała ogarnąć trzy kontynenty i zyskać przydomek drugiej światowej. To Kostek powiedział mu, że jakaś Angielka jest jedną z żon Nevidonasa, przywódcy sekty, która ukrywa się w ostępach Puszczy Rudnickiej. Kostek wiedział to od Józefa, który tak jak i on był reporterem, dziennikarzem wileńskiego „Słowa”. Józef jak nikt inny znał ludzi i ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Z Wilna Podhorodecki z Kostkiem wyjechali dość późno, dlatego gdy dotarli do Trok, słońce chyliło się już ku zachodowi. Mieli pecha, ponieważ jak na złość wszystkie pensjonaty, do których zachodzili, były przepełnione. Wszędzie recepcjonistki rozkładały ręce i z pięknym uśmiechem oznajmiały:
– Cóż, sezon letni, u nas miejsca rezerwuje się już wiosną. Przepraszamy.
Na nic zdała się kokieteria Kostka ani wypchany portfel Krzysztofa. Nawet najtańsze stancje były pełne turystów.
W końcu zrezygnowali z poszukiwań noclegu w Trokach i postanowili, że pojadą dalej, wzdłuż brzegów jeziora, z nadzieją, że być może w którejś z wiosek znajdą kwaterę.
Po kilku minutach wjechali w ciemność, którą przecinały reflektory samochodu. Po kilku kilometrach musieli zjechać z głównej szosy, aby nie oddalać się od jeziora. Samochód podskakiwał na wyboistej, piaszczystej drodze, która miejscami zmieniała się w koleiny wyjeżdżone kołami chłopskich furmanek. Kostek zmuszony był jechać powoli, na drugim biegu. Mężczyźni milczeli, otumanieni czystym i ostrym jak brzytwa powietrzem, które wpadało do wnętrza auta przez uchylone szyby. W pewnym momencie wyjechali z lasu, a w świetle samochodowych lamp ukazało się kilka parterowych zabudowań. Znaleźli się pośród rachitycznych drewnianych budynków krytych strzechą. Samochód zaparkowali na placyku, który można było uznać za coś w rodzaju ryneczku.
Wybrali stojący najbliżej budynek. Kostek uderzył pięścią w drzwi. Jego stukanie obudziło okoliczne psy, które – gwałtownie zbudzone – zaczęły ujadać, jeden po drugim.
– Kogo tam niesie? – dobiegło pytanie zza drzwi.
– Jesteśmy turystami. Szukamy noclegu! – odkrzyknął Kostek.
Ktoś przesunął zasuwę. Do środka zaprosił ich starszy mężczyzna. Dostali jedną izbę na piętrze. Szybko ustalili, że Krzysztof śpi na łóżku, a Kostek w fotelu. Nie jedli kolacji, gdyż nikt im jej nie zaproponował.
Tamtej nocy Layla nieoczekiwanie przyszła do Krzysztofa... O dziwo, nie stała bosa na moście. To było w jakimś dużym mieście, którego ulice rozświetlały lampy oraz neony. Powietrze skrzyło się wieloma kolorami niczym w kalejdoskopie. Łazarz jechał autobusem, oprócz jego nie było w środku żadnego innego pasażera. Zapalił papierosa i przymknął powieki, aby dać im ulgę po festiwalu barw. Gdy kierowca zatrzymał się na przystanku, ona usiadła obok i od razu przytuliła się do niego niczym mały zmarznięty kociak. Objął Laylę ramieniem. Był szczęśliwy, choć wiedział, że ten stan nie będzie trwał wiecznie.
– Przytul mnie mocniej – powiedziała.
Przygarnął ją ramieniem do siebie.
– Dawno cię nie widziałam. Przykrzy mi się bez ciebie.
– Ja również tęsknię za tobą – powiedział. – Tak bardzo tęsknię. W końcu cię znalazłem.
– Widzisz, uśmiecham się do ciebie. – Spojrzała na kochanka.
Nigdy wcześniej nie widział, żeby Layla miała tak smutną twarz.
– Uśmiech przez łzy. Dlaczego? – zapytał.
– Kochany, nic nie trwa wiecznie. Nawet miłość aż po grób to tylko mrzonka. Coś, co prędzej lub później musi się skończyć.
– U nas się skończyło?
– A czy kiedykolwiek się zaczęło?
– Mam taką nadzieję, a nawet jeżeli się nie zaczęło, to przecież może...
– Jesteś tego pewny?
Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć.
– Miłość, kochany... powiem ci, co to jest miłość. Miłość to wyidealizowany obraz kobiety lub mężczyzny. Na przykład ty: poznałeś mnie, kiedy ja nie miałam o tobie pojęcia. Narodziłam się w twojej jaźni. Byłam czarowna, mądra, pachnąca i miękka. Kochałeś mnie, a ja ciebie. Kochaliśmy się, spragnieni swoich ciał. Aż w końcu przyszłam i stałam się prawdziwa. I wszystko było piękne. My, świat, powietrze, woda, ogień. Niestety – my się starzejemy, świat parszywieje, woda w końcu wyparuje, a ogień się wypali. Nie wiem jak w tobie, ale we mnie wypalił się ogień...
– Już mnie nie kochasz?
Nic nie powiedziała, ale on nie ustępował.
– Nie pytaj, nie chcesz wiedzieć – odparła w końcu.
– Nie brakuje ci naszego wspólnego życia?
– A tobie? Tobie, kochany, czego brakuje?
– Mówiłem już, że tęsknię za tobą.
– To tylko fizjologia, nie miłość. Jeżeli czujesz się sam, to znajdź sobie inną.
– Nie mogę.
– Dlaczego? – Znów podniosła w górę wzrok.
Już nie płakała.
– Co: „dlaczego”?
– Dlaczego nie znajdziesz sobie innej?
– Bo nie lubię łamać przyrzeczeń.
Layla po raz trzeci spojrzała na niego, tym razem uśmiechała się pięknie.
– Żartujesz. Tylu ludzi łamie przyrzeczenie, dane słowo, obietnicę – tylko nie ty? Kim jesteś, aby czuć się lepszym od innych? Kogo udajesz?
– Nikogo nie udaję – obruszył się gwałtownie. – Po prostu uważam, że przysięgi są od tego, żeby ich nie łamać.
Autobus gwałtownie zahamował, aż szarpnęło ich do przodu. Kierowca uchylił korbką szybę i głośno zwymyślał jakiegoś pijaka, który znienacka wtargnął na drogę. Layla jeszcze mocniej wtuliła się w Łazarza.
– Przepraszam – wyszeptała.
Chciał coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mu w gardle. Nie mógł wymówić ani słowa.
– Przepraszam, że byłam. Przepraszam, że spotkałeś mnie na swojej drodze. Wybacz mi, kochany.
Znów został sam. Tym razem siedział nad brzegiem morza, za plecami miał dom: swój i ojca. Ktoś wcisnął mu w dłoń lornetkę i kazał przez nią patrzeć przed siebie, aż pod horyzont. Wśród fal dostrzegł ruch. W pierwszej chwili pomyślał, że to delfin. Dopiero sekundę później zobaczył Laylę. Zawsze uwielbiała wodę, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że pływa aż tak świetnie, aby odpłynąć w głąb morza na tyle kilometrów.
Pobiegł przez plażę w ubraniu. W biegu zzuł tylko ze stóp buty i rzucił się na fale, które atakowały brzeg. Zdołał zrobić tylko kilka wymachów ramion i nagle zaczęło mu brakować tchu... Coś wypompowało z niego wszystkie siły, a on nie czuł już pod stopami gruntu. Zaczął tonąć...
Obudził się i odzyskał świadomość. W pomieszczeniu było cholernie duszno. Na dworze padał rzęsisty deszcz. Grube krople bębniły o szyby. Na stoliku pod oknem lekko żarzyła się lampa naftowa, a jej liche światło rzucało cień na ścianę. Kostek spał w wiklinowym fotelu przykryty pledem. Miał pilnować ognia w kominku, a zmorzył go sen.
Krzysztof nie zbudził przyjaciela. Wstał z łóżka, ubrał się, umył w zimnej wodzie, którą nalał z dzbana do metalowej misy, przeczesał palcami włosy i wyszedł na dwór. Do świtu było jeszcze jakieś dwie, góra trzy godziny. Cisza przetykana odgłosem deszczu aż dźwięczała w uszach. Nawet burki, które obudzili kilka godzin wcześniej kołataniem do drzwi, teraz spały po zagrodach.
Gdzieś w oddali majaczyło światło i dochodziły jakieś dźwięki. Ruszył w tamtym kierunku niczym omamiony melodią fletu szczurołapa z Hameln.
To był drewniany budynek, podobny do tego, w którym zatrzymali się z Kostkiem. Różnica była taka, że dom, w którym nocowali, był uśpiony, a ten tutaj tętnił muzyką i śpiewem. Krzysztof Podhorodecki pchnął lekko drzwi i wszedł do środka.
– Ej, karczmarzu, gorzałki daj, ino migiem! – krzyczał jakiś zapijaczony głos.
– Zakąska i wódka dla pana Tadzia!
– Słonko z chmur się wyłoniłooo... !!! – śpiewała postawna kobieta.
Ława stojąca w pobliżu komina była wolna. Podhorodecki usiadł tam i gestem przywołał karczmarza.
– Co podać?
– A co proponujesz? – Krzysztof odparł pytaniem na pytanie.
– To zależy.
– Od czego?
– Czy chodzi o coś do picia czy do jedzenia.
– Głodny jestem jak wilk, od wczoraj od śniadania nic w gębie nie miałem.
– Mogę zaproponować jajecznicę z tuzina świeżych jaj usmażoną na wędzonym boczku, do tego pieczonego pstrąga i kiszkę ziemniaczaną.
– Brzmi nieźle. Dawaj wszystko, karczmarzu, ale migiem! – zaordynował Krzysztof.
Karczmarz zgiął się wpół i odszedł szybkim krokiem w kierunku drzwi do kuchni.
Dopiero teraz Podhorodecki poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Szybko odszukał wzrokiem osobę, która się na niego gapiła.
Mogła mieć zarówno dwadzieścia lat, jak i czterdzieści. Cygańska uroda skrywała jej wiek. Niektóre kobiety tak mają: gdy już staną się dorosłe i przekroczą magiczną limes, z każdą kolejną wiosną już tylko pięknieją zamiast się starzeć. Nikt nie zgadnie ich wieku.
Gdzieś w głębi mózgu, we własnej duszy usłyszał jej dźwięczny szept:
– Dlaczego mi się przyglądasz? Wiesz o tym, że wiem więcej od ciebie. Cóż, i tak wiesz dużo. To, że mnie słyszysz, oznacza, że nasze dusze są spowinowacone. Kto wie, może w przeszłości ktoś od ciebie i ktoś ode mnie połączyli się ze sobą więzami miłości i małżeństwa?
– Czyżbyś była moją siostrą? – zapytał.
Cyganka uśmiechnęła się, patrząc w jego stronę.
– Chcesz, żebym nią była?
– Nigdy nie miałem siostry – odparł.
– Jesteś tego pewien?
Zadrżał. Faktycznie, przecież nie wiedział. Tak samo jak nie miał pojęcia, skąd wziął się na tamtym bezludziu i kim była jego matka oraz ojciec. Dlaczego przeżył? Po co znalazł go podróżnik?
– Same pytania, ani jednej odpowiedzi? – znów usłyszał w głowie.
Karczmarz postawił przed gościem jedzenie, po czym znów skłonił się w pas i odszedł w swoją stronę.
– Widzisz: Bóg ma cel, każde życie ma przed sobą jakiś cel, o którym my, maluczcy, nic nie wiemy. Może twoim celem jest...
Nie usłyszał, ponieważ jakiś wielki chłop trącił go w bok kułakiem, a następnie mocno ścisnął za lewe ramię.
– Ty, paniczyk, coś taki przestraszony? Patrzajcie, jaki mieszczuch nerwowy! – krzyczał wielkolud w stronę swoich kompanów.
– Nie jestem nerwowy – Krzysztof wycedził przez zęby, a następnie powoli wstał z ławy.
Wielkolud okazał się o dwie głowy wyższy od niego i cięższy o jakieś trzydzieści kilogramów. Jego łapa była jak dwie Podhorodeckiego. Skok adrenaliny wstrząsnął Krzysztofem, a jego kolana zaczęły się trząść niczym galareta.
– Ani chybi: paniczyk z miasta! – krzyczał wielkolud, a inni ubrani po chłopsku mężczyźni wstawali zza ław.
– Do jeziora z nim! – ktoś krzyczał.
Krzysztof Podhorodecki rozejrzał się wokół siebie. Jakieś dwa metry za nim była ściana. Przekroczył ławę i zaczął się wolno cofać. Kiedy tamci to zobaczyli, stanęli w półokręgu wokół niego. Łazarz poczuł w gardle suchość.
– No jużci, lećże który po widły, zaraz się z nim rozprawimy!
– Paniczyk, kurwa jego jebana mać!
Rozpiął kurtkę i wyszarpnął pistolet z kabury pod pachą. Potężny huk zagłuszył chłopskie krzyki. Jak tylko odbezpieczył visa, dwukrotnie wystrzelił w powałę, z której posypały się drzazgi. Chłopstwo ucichło, cofnęło się, a Krzysztof intensywniej poczuł szum w uszach.
Z pistoletem w dłoni ruszył przed siebie. Przeszedł między mężczyznami mielącymi w ustach przekleństwa. Idąc w kierunku drzwi, rozglądał się ukradkiem wokół w poszukiwaniu Cyganki. Nie dostrzegł jej nigdzie.
Po wyjściu na dwór niemal zderzył się z Kostkiem, który zbudził się zaalarmowany wystrzałami i ruszył przyjacielowi na ratunek.
Pięć minut później wyjeżdżali już ze wsi.
Kostek był zły na Krzysztofa, że ten dał się wciągnąć w awanturę z chłopami.
– Co ci odbiło, żeby tam strzelać?
– Chcieli mnie pobić.
– Tak po prostu... tak za nic?
– Właśnie.
Kostek machnął zrezygnowany ręką i zredukował bieg na dwójkę.
*
Konstanty Radzikowski miał tylko jedno marzenie.
Zapraszamy do zakupu penej wersji
Sprzedaż książki w Internecie: