Miastokoty - ebook
Prowadzona w niespokojnym rytmie rock’n’rolla opowieść o losach grupy przyjaciół w wieku maturalnym. Marzą o tym, by wyrwać się z szarzyzny prowincjonalnego miasta i osiągnąć sukces. Wejście w dorosłość okazuje się jednak trudniejsze i boleśniejsze, niż się tego spodziewają, a samo miasto ze swoją wstydliwą historią staje się czarnym charakterem tej powieści. Wątki romskie przeplatają się tu z dziejami żydowskiej społeczności, której istnienie wymazano ze wspólnej pamięci. W mgle na skraju lasu pojawia się duch Papuszy, romskiej poetki. Miłość i marzenia wystawiane są na próbę, a młodzieńczy entuzjazm zmaga się z krępującą codziennością. Czy ktoś musi przegrać, by ktoś inny mógł wygrać?
Po drugiej stronie rzeki, tuż przy polnej drodze, co wiodła do wsi Młyńska Wola, był jeszcze jeden grób, ocalały, tyle że nie wiadomo komu kopany. Leżał tam podobno jakiś partyzant czy inny z czasów wojny bohater. Nawet z białej brzozy krzyż już nie bardzo pamiętał, kto pod nim spoczął – taka piosenka chyba była Czerwonych Gitar. W podstawówce chodziliśmy tam ze szkołą to świeczki palić, to chwasty rwać, krzyż malować. Nigdy nam jednak nikt nie powiedział, kto spoczywa w tej przydrożnej mogile – bohater czy najeźdźca, polski żołnierz czy ruskij sołdat. Dwa brzegi tej samej rzeki. Tam jeden grób, nie wiadomo czyj, na kolanach adorowany i sztuczną chryzantemą kwiecony, a tu ze dwieście grobów z imienia i nazwiska znanych i nie ma tematu. Jeb koparka, jeb spychacz i po sprawie. (fragment książki)
Książka dostępna w miękkiej oprawie oraz jako e-book.
O autorze:
Jacek Taran (ur. 1976). Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziennikarz i fotoreporter „Tygodnika Powszechnego”. Jego prace publikowane były m.in w „Gazecie Wyborczej”, „Reporter ohne Grenzen”, „Stuttgarter Zeitung”. W latach 2017–2022 pracował jako wykładowca na Wydziale Polonistyki UJ. Brał udział w wystawach indywidualnych i zbiorowych w Krakowie, Chorzowie, Warszawie, Wiedniu i Norymberdze. Za swoją debiutancką powieść „Biała Jaskółka” (Wydawnictwo Nad Fosą, Kraków 2020) na krakowskich Targach Książki w 2021 roku otrzymała nagrodę w kategorii „najbardziej wciągająca fabuła”. Mieszka w Krakowie
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-972062-5-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego ostatniego lata ulice Młyńska wypełniał smród spalonych domów. Gryzący swąd zawłaszczał kaniony blokowisk, snuł się pomiędzy kamienicami Starówy i wgryzał w leśne kępy rozsiane po naszym miasteczku. Gęsty sierpniowy upał nie przepuszczał nawet najmniejszego powiewu wiatru, który mógłby rozrzedzić powietrze i zdmuchnąć odór spalenizny. Ten duszący zapach był jak głos sumienia, na który zamyka się oczy i uszy, by nie wiedzieć o tym, co się stało, by nie czuć się współwinnym. Sami przed sobą w imię pozornej radości i spokoju udawaliśmy, że nie wydarzyło się przecież nic takiego. Całe miasto udawało. Chciałem jednak wierzyć, że nie ja jeden czułem z tego powodu wstyd równie męczący jak zapach spalenizny.
Za to park za Domem Kultury, w którym lubiliśmy przesiadywać, pachniał tanim winem i spoconymi ciałami nastolatków. Tutaj wciąż toczyło się życie. Nudne i niezwykle upalne wakacje powoli dobiegały końca, a my lada dzień mieliśmy zacząć klasę maturalną. Niebawem też miał się skończyć najpiękniejszy i najpodlejszy, jaki dotąd znaliśmy, wiek dwudziesty. Kolejny wcale nie zapowiadał się lepiej.
Jednak jak to w kosmosie bywa, w każdej czarnej dziurze kłębi się jeszcze większa energia, zatem i tu nie mogło być inaczej. Buzowały w nas pokłady mocy, którą próbowaliśmy wyzwolić, rozszczepić jak atom i dać jej się ponieść do nowego, lepszego świata. Żądni byliśmy sukcesu, który porwie nas jak najdalej stąd. Tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, jak ten sukces powinien wyglądać. Być może dlatego, że dla każdego z nas to słowo znaczyło coś zupełnie innego, a być może jedyny sukces, na jaki liczyliśmy, to po prostu wyrwać się gdziekolwiek, byle daleko.
Wieżowce wznoszące się dumnie po obu stronach spinającego miasto wiaduktu odmalowano w pastelowe pstrokacizny, w romby, kwadraty i kółka, a tak, żeby było ładniej i żeby ukryć ich peerelowski rodowód. Nie było ani ładniej, ani niczego ukryć się nie udało. Cokolwiek w tym mieście robiono, by poprawić jego wygląd, zawsze przypominało to malowanie trupa. Może i zgnilizna nie rzucała się od razu w oczy, może plamy opadowe kryły się przykryte pudrem, ale nie trzeba było długo skrobać, by rozgrzebać lichą maskę taniego kamuflażu. Nie chcieliśmy myśleć o przyszłości, która w jasnych barwach jawiła się tylko tym, którzy potrafili wyobrazić sobie swoje życie w innym mieście. Gdzieś w Radomiu, Kielcach czy Rzeszowie. Zaczynaliśmy ostatnią klasę liceum, a przed nami był początek nowego wieku i wraz z nim początek dorosłości. Tak się nam przynajmniej wtedy wydawało.
Młyńsko składało się z czterech osiedli. Starego Młyńska, nazywanego pogardliwie „Starówą”, Osiedla, Borku i Zalesia. Pomiędzy Starym Młyńskiem a Osiedlem przebiegała linia kolejowa, która dzieliła miasto na pół i łączyła je ze stacjami przesiadkowymi. Wystarczyło przejechać ze trzydzieści kilometrów na północ lub na południe, by dotrzeć do bram świata. Inaczej tam wyglądały rozkłady jazdy, a perony były zadaszone. Z naszej stacji dało się odjechać tylko w dwóch kierunkach: Dębowca, Podgórna, ewentualnie do jakichś pośrednich wiosek między nimi. Trzeba wiedzieć, że ani Dębowiec, ani Podgórno nie były jakimiś wielkimi metropoliami, ależ skąd! To były dziury tak samo podłe i ciemne jak nasze Młyńsko. Miały jednak to szczęście, że leżały na trasie kolei elektrycznej i przed laty powstały tam węzły kolejowe, które były oknem na świat i bramą do przestworzy. U nas jeździły tylko lokomotywy spalinowe, a jeszcze wcześniej czarne, dymiące parowozy. Z niewiadomych przyczyn kolej elektryczna omija Młyńsko do dziś. Gdy czasami zdarzyło mi się zaglądnąć na tamte stacje, to układane z plastikowych literek nazwy takich miast jak Gdańsk, Warszawa, Szczecin, Wrocław czy Suwałki wyglądały mi tak samo egzotycznie jak Paryż, Madryt czy inne Honolulu. Lubiłem gapić się na tablicę i czytać głośno imiona miast leżących nie aż tak daleko, jak wtedy mi się wydawało – poza granicami rzeczywistości. Wyobrażałem sobie, że spaceruję po ich ulicach, a tam wszystko jest łatwe, przyjemne i kolorowe. Inne niż u nas w Młyńsku. Co najmniej takie jak w Kielcach czy Radomiu.
Osiedle tak naprawdę nazywało się inaczej, ale odkąd po wojnie wybudowali je wraz z potężną fabryką, nikt używał jego prawdziwej nazwy. Podział był wtedy jasny i niepotrzebne były inne określenia – bliżej rzeki Wiślicy leżała Starówa, a za torami Osiedle. Za Osiedlem, na niewielkiej, piaszczystej górce, zaczynał się las, który okrążała szeroka, asfaltowa droga, prowadząca do wielkiego kombinatu. Dopiero później, kiedy dobudowano po bokach kolejne osiedla, ich nazwy wrosły w nasz język i stały się nam bliskie, oswojone – Borek i Zalesie. Osiedle i Starówę połączono nowoczesnym, dwupasmowym wiaduktem. Już nie trzeba było przebiegać przez tory lub czołgać się pod długimi jak tasiemce pociągami pełnymi węgla i stali. Nie trzeba było, a jednak mało kto z tego udogodnienia korzystał. Komuż by się chciało przez wiadukt drogi nadkładać! Kto mieszkał na Starówie albo Borku, a chciał dostać się na Osiedle lub Zalesie, to wciąż droga przez tory, często pod pociągiem, miała dla niego kuszącą moc przyciągania. Było bliżej, było krócej, było szybciej. Że gonili sokiści? Że policjanci czaili się z bloczkiem mandatowym i pałką przy boku? Trochę adrenaliny, szczypta ryzyka – to lubiliśmy najbardziej. Zdarzało się oczywiście, że czasami ktoś spadł z pociągu albo skład ruszał akurat wtedy, gdy przeskakiwało się po łączeniach wagonów. Nikt z tego wielkiego dramatu nie robił.
Tamtego piątkowego wieczoru leżeliśmy z Grubym na trawie w parku za Domem Kultury i ukradkiem pociągaliśmy wino przelane do kartonu. Rozmawialiśmy o niedawnych wydarzeniach, które sprawiły, że miasto przeżyło niespotykany wcześniej najazd ekip dziennikarskich i na kilka ulotnych dni zagościło na czołówkach najważniejszych tytułów prasowych w kraju. Ten spalony, zawstydzający smrodek, który przez całe lato uparcie ciągnął się ulicami był tych wydarzeń pozostałością.
Marzyliśmy też o dziewczynach, które nigdy nie będą nasze, i gadaliśmy o kapelach, których nigdy nie zobaczymy na żywo, bo grały i występowały albo dziesiątki lat temu, albo setki kilometrów od nas. Nie wiedzieliśmy wtedy, bo niby skąd, że już za kilka lat spełnią się nasze marzenia. Oczywiście te związane z zespołami, które wreszcie zaczęły przyjeżdżać do naszego kraju, omijając oczywiście Młyńsko szerokim łukiem. Dziewczyny zaś poszły swoimi drogami, a na mężów i narzeczonych wybrały innych facetów. Nawet te, które teraz obściskiwały się ze swoimi chłopakami gdzieś po krzakach tu blisko nas. Przelewałem właśnie do kartonu po soku drugie wino, gdy Gruby bezceremonialnie wyrwał mi butelkę z ręki i pociągając spory łyk wprost z gwinta, powiedział:
– Załóżmy zespół! – Otarł wargi rękawem i patrzył przez krzewy, czy po parku nie szwenda się patrol policji.
– Zespół? – Zapaliłem papierosa i patrzyłem na Grubego, rozważając jego propozycję bez większego zainteresowania. – No nie wiem. Umiesz na czymś grać?
– No, kurwa, nie, a ty?
– Ja, kurwa, też nie.
– No i zajebiście. Zakładamy kapelę.
U Grubego było tak, że to, co powiedziane, zaraz było zrobione. Następnego dnia rano, kiedy jeszcze spałem, matka weszła do mnie do pokoju.
– Ale tu śmierdzi starym winem – powiedziała, otwierając okno. Promienie słońca zaiskrzyły się na firankach.
– Wstawaj, kolega do ciebie przyszedł. – I nie bawiąc się w jakieś czułe pobudki pierworodnego i jedynego syna oraz dziedzica wątpliwej wartości majątku, zdarła ze mnie kołdrę jednym dynamicznym szarpnięciem. Niechętnie zwlokłem się z łóżka, naciągając w półśnie brudny podkoszulek leżący na podłodze. W głowie mi pulsowało, jakby ktoś walił w dziurawy werbel. Z trudem wbiłem się w powycierane dżinsy, ozdobione cuchnącymi resztkami wczorajszego wieczoru. Wyszedłem na klatkę, nieelegancko trzaskając drzwiami. Żółte światło żarówki słabo rozpraszało ciemności korytarza, a stale obecny i nieusuwalny odór ze zsypu na śmieci przyprawiał mnie o mdłości. Gruby stał oparty o drzwi windy. Nie wiem, czemu mieliśmy taki zwyczaj, ale często było tak, że jak odwiedzało się kumpla i drzwi otworzył któryś z rodziców, to nie wchodziliśmy do środka, tylko czekaliśmy na klatce schodowej. Stał i patrzył na mnie spod opadającej na oczy grzywki. Obaj toczyliśmy starania o długie włosy. Co tam starania! To raczej starcia i boje były – w domu, w szkole, podczas świątecznych wizyt u rodziny. Nierzadko okupione wyrzeczeniami w postaci utrąconego kieszonkowego czy ponaglającymi do wizyty u fryzjera wpisami do szkolnego dzienniczka.
Gruby włosy miał już trochę dłuższe niż ja, ciemne, pokręcone w niesforne, luźno wiszące kędziory. Ubrany w obcisłe dżinsy i sprany podkoszulek z Marilyn Monroe w słabym świetle żarówki wyglądał jak wschodząca gwiazda rocka. Ale raczej takiego swojskiego, garażowego, a nie jakiegoś brytyjskiego. I trzeba w tym miejscu powiedzieć jasno, że Gruby wcale nie był gruby. Właściwie to był chyba nawet chudszy ode mnie, ale wszyscy tak na niego mówili, i nawet on sam nie wiedział dlaczego. Może właśnie dlatego, że był chudy jak listewka na latawiec.
– Cześć – mruknął, wyciągając dłoń na powitanie, dmuchnął w grzywę opadającą mu na oczy i dodał: – Chodź na dół, sprawa jest.
– Ale co? – zapytałem niezbyt bystro. W tym momencie za drzwiami windy zapaliło się światło i pionowa karoca wjechała z hukiem i piskiem na piętro. Gruby otworzył drzwi: – No chodź na dół, zobaczysz.
Gdy tylko winda ruszyła, obaj poczuliśmy, jak zawartość naszych żołądków rozpoczęła walkę z zakłóceniami grawitacji spowodowanymi gwałtownym ruchem w dół. Podchodzący do gardła gorzko-mdły smak przetrawionego wina przypomniał wczorajszy wieczór z nachalnością huraganu. Zacisnąłem usta, starałem się o niczym nie myśleć, niczego nie mówić. Usłyszałem tylko, jak Gruby stęknął bulgocząco:
– O kurwa. – I odwrócił się plecami do mnie. Jego plecy zaczęły drżeć, szarpnęły nim trudne do powstrzymania konwulsje. Raz, drugi, aż w końcu nie wytrzymał. Gdzieś na wysokości piątego piętra, przesuwające się przed naszymi oczami, wybazgrane sprejem i flamastrami drzwi kolejnych poziomów przyozdobił treścią dnia wczorajszego. I jeszcze raz, i jeszcze raz! Zarzygał cały szyb windy od piątego do parteru. Po wnętrzu rozszedł się kwaśny, nieprzyjemny zapach rzygowin. Na szczęście na parterze nikt nie czekał na jazdę do góry. Wytoczyłem się na klatkę, śmiejąc się jak szalony. Gruby odwrócił się do mnie, otarł twarz podkoszulkiem i też się roześmiał, chociaż z oczu płynęły mu kwaśne, pijackie łzy. Marilyn Monroe na jego koszulce wyglądała teraz, jakby sama się porzygała.
– O kurwa, ale ci windę ujebałem. – I dla podkreślenia słów pierdyknął z całych sił jej ciężkimi, metalowymi drzwiami. – Jebana – dodał. Dźwięczne, metaliczne echo rozeszło się po klatce i szybie dźwigu.
– Chuj z nią, to nie jest moja winda – zaśmiałem się i zbiegliśmy po schodach przed blok.
Poranek był już późny, właściwie to nawet zbliżało się południe. Sierpniowe słońce dawało się mocno we znaki. Matki zakładały dzieciom białe kapelusze, starsze dzieciaki biegały z wrzaskiem od trzepaka do drzewa i z powrotem. Na ławce przed wejściem siedziało jakichś dwóch, z grubsza podobnych do nas. Jednego znałem nawet trochę z widzenia. Mówili na niego Gerber – był jakimś sportowcem wyczynowym i synem dość znanego w Młyńsku lekarza. Ładny, blond kudłaty i skręcony w afro, śmiesznie wymawiał „r”, jakby urodził się we Francji. Drugiego chyba pierwszy raz widziałem na oczy, choć pewności nie miałem. Coś mi jednak majaczyło znajomego w jego twarzy i rybim spojrzeniu. Gruby machnął ręką w ich stronę.
– To jest Gerber, gra trochę na gitarze. A to Homer, będzie grał na basie.
Zaczęło mi wreszcie świtać, że wczorajsze plany założenia rockowego bandu zaczynają się niespodzianie materializować. Znając Grubego, pewnie nosił się z tym planem już od jakiegoś czasu, a ci dwaj wyglądali na wtajemniczonych w jego zamiary.
Przywitałem się z nimi, bąknąłem swoje imię. Gerber miał silny, sportowy uścisk dłoni. Homer podał mi dłoń zimną i spoconą, miękką jak pusty flak. Zresztą cały wyglądał jak rozciągnięte jelito. Był wielki, wyższy od nas o jakąś głowę, zgarbiony, przypominał wyglądem niedopompowany ponton czy inną niedodmuchaną zabawkę do pływania. Patrzył wzrokiem mętnym i speszonym, jakby chciał uciec albo się schować do pobliskiego śmietnika.
– Podobno śpiewasz? – mruknął do mnie. Chciałem zaprotestować, ale dotarło do mnie, że w tym przedstawieniu role już są rozdane.
– Noo, wiesz, tak trochę – mruknąłem bez przekonania.
– Mówiłeś kiedyś, że śpiewałeś w chórze w podstawówce, no nie? – Gruby wpadł mi w słowo i klepnął mnie w ramię.
– No tak było – przytaknąłem zgodnie z prawdą.
– To mamy skład! Trzeba się zastanowić nad repertuarem – zarządził Gruby.
– A ty na czym będziesz grał? – spytałem.
– Na garach. – I zaczął mnie klepać obiema rękami raz po plecach, to znów po głowie, próbując nieudolnie wystukać jakiś rytm.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę na ławce przed blokiem. Gruby zapalił papierosa.
– Panowie, to trzeba będzie jakąś nazwę wymyślić jeszcze – rzucił Gerber, ale na razie nie podejmowaliśmy tematu. Słońce świeciło tak przyjemnie, że nawet zapomniałem o rzygowinach Grubego w windzie. Mój żołądek też się uspokoił.
– Na chuj nazwa, jak nic żeśmy jeszcze nie zagrali – rozsądnie zauważył Homer. Popatrzyłem na niego i zacząłem się zastanawiać, czy go polubię. Kto to jest w ogóle? Homer. Dlaczego Homer? Ślepy czy wiersze pisze? Stał przede mną, zasłaniając mi widok na niebo. Wielki, pryszczaty, z rzadkimi włosami i pojedynczymi kłakami zarostu na podbródku. Pomimo że był brzydki, nie było w nim niczego, co mogłoby budzić odrazę. Była w nim jakaś dziecięca nieśmiałość zmieszana z bezczelnością. Rzadkie połączenie tych cech mogło oznaczać kogoś wyjątkowego lub zupełnego przegrywa. Zobaczymy – pomyślałem – na razie dam mu szansę.
– Wpadnijcie do mnie później. – Gruby przygasił peta butem i kopnął go do kratki ściekowej. – Lecę, bo powiedziałem matce, że tylko po gazetę do kiosku idę.
– Później, czyli kiedy? – zapytałem.
– No później, po obiedzie, przed wieczorem jakoś. To na razie. – I nie wdając się w konwenanse i pożegnania, wstał i poszedł.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę z Homerem i Gerberem, patrząc, jak Gruby idzie w stronę swojego bloku. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nie bardzo się kleiło. Z Gerberem odświeżyliśmy sobie starą znajomość. Wyszło nam, że we wczesnej podstawówce chodziliśmy razem na lekcje religii do domu katechetycznego, a potem on się przeniósł do innej szkoły. Homer niewiele mówił o sobie. Rozpalił się dopiero, jak zaczęliśmy mówić o ulubionych kapelach rockowych. Bylibyśmy tak jeszcze długo siedzieli, rozkoszując się słońcem i wymieniając nazwami ulubionych zespołów, ale zrobiłem się głodny. Wybiegłem przecież bez śniadania, bo Gruby zdarł mnie z łóżka. Pożegnałem nowych kumpli i nie chcąc kisić się w cuchnącej rzygowinami windzie, pognałem schodami na dziewiąte piętro. Dobrze mi to zrobiło. Zmuszony do nagłego wysiłku organizm szybciej się regenerował po trudach piątkowego wieczoru.ROZDZIAŁ 2
Nie tylko w lecie, ale i w roku szkolnym, czy to w dni wolne od szkoły, czy wieczorami po lekcjach, łaziliśmy godzinami po mieście. Bez żadnego wyraźnego celu podążaliśmy za naszymi nogami, za spojrzeniem. Prowadziły nas głód i tęsknota za czymś, co wydawało nam się odległe i kuszące, a czego sami nie potrafiliśmy ani opisać, ani nawet sobie wyobrazić. Jak bezpańskie psy włóczyliśmy się po ulicach, parkach, krzakach. Znaliśmy różne przejścia pomiędzy żydowskimi kamienicami na Starówie i mało uczęszczane ścieżki w kępach wikliny gęsto porastających brzegi Wiślicy. Niektóre sami wydeptywaliśmy. Byliśmy jak koty, co nie usiedzą w jednym miejscu. Znaczyliśmy teren szczyną, petami, butelkami po piwie i śmiechem z własnych wygłupów. Wydawało nam się, że to miasto pomimo swojej brzydoty należy do nas, chociaż my nigdy nie będziemy należeć do niego. Nie chcieliśmy tego.
Miałem wtedy takiego kumpla, Petersona. Naprawdę miał na imię inaczej, ale tak mówiliśmy na niego – Peterson. Mieszkaliśmy w tym samym bloku i znaliśmy się właściwie od piaskownicy. Każdy z nas inaczej zapamiętał nasze pierwsze spotkanie. On twierdził, że podjechałem na moim niebieskim rowerku i powiedziałem do niego „debil”, a on mi na to „pojeb”. Może i tak było, nie wiem, ale ja zapamiętałem to spotkanie nieco inaczej. Podjechałem do niego i kulturalnie, jak mama uczyła, zapytałem, czy chce być moim kolegą, a on wtedy do mnie: „pedał na rowerze”. Tak to zapamiętałem, chociaż być może było inaczej. Może jego wersja jest bliższa prawdy. Nie ma to teraz znaczenia.
Mając do wyboru wiele szlaków i dziur w naszym mieście, często wybieraliśmy na długie włóczęgi tory kolejowe, prowadzące do kombinatu. Snuliśmy się po nich noga za nogą i próbowaliśmy znaleźć w tym mieście jakąś przestrzeń, która będzie tylko nasza. Kombinat powoli wygaszał produkcję, tor zarastał trawą, szyny pokrywały się rudawym nalotem rdzy. Balansując po torze lub skacząc przez podkłady, gadaliśmy o książkach, które pożyczaliśmy z lokalnej biblioteki. Jak na tak małe miasto była całkiem nieźle zaopatrzona. Czytaliśmy Vonneguta, Kerouaca, Hessego i myśleliśmy, że jesteśmy najmądrzejsi i że nie ma już ważniejszych książek do przeczytania. Wymienialiśmy się też kasetami z muzyką, która nagle stała się dla nas czymś na miarę wielkich, ale jednak naszych prywatnych odkryć geograficznych. Słuchaliśmy starych rockowych kapel z takim przejęciem, jakbyśmy dokopali się do zapomnianego skarbu templariuszy. W naszych domach nie słuchano muzyki – musieliśmy odkrywać ją sami. Z zażenowaniem kasowaliśmy z taśm piosenki biuściastych gwiazd światowej popkultury i nagrywaliśmy w to miejsce elektryzujące dźwięki punkrockowych składów z pełnymi buntu tekstami. Dopiero później odkryliśmy bardziej wyrafinowane odmiany rocka i całe muzyczne niebo innych gatunków. Ale w tym mieście od punka wszystko się zaczęło.
Czasami włóczyliśmy się aż nad rzekę – droga wiodła w przeciwną stronę niż tory do zakładu. Trzeba było przejść wiaduktem (lub częściej pod nim) na Starówę, dojść do Rynku i tuż przed nim skręcić w lewo, w dół obok kościoła, aż do kładki wiszącej ponad wodą. Już samo przejście po niej wywoływało dreszcze emocji. Kołysała się luźno na stalowych linach zaczepionych na wysokich dźwigarach. W kilku miejscach brakowało desek. Przez te ubytki w mostowym uzębieniu widać było spieniony i rwący nurt Wiślicy i podobno coś jeszcze, co przez wiele lat nie dawało mi spokoju.
Na dnie rzeki, zatopione w mule i przykryte wodą, leżały macewy ze starego, żydowskiego cmentarza, który istniał przed laty przy samych wałach. Zniszczono go zaraz po wojnie. Tak po prostu – koparka, spychacz i hop-siup. Był cmentarz i nie ma cmentarza. Przecież to nie nasze groby, czym tu głowę zajmować. Mówili niektórzy, że kiedy woda jest niska i spokojna, to w nurcie można zobaczyć kamienne tablice ozdobione dziwnymi znakami, literami obcymi. Chociaż ta opowieść pobudzała mocno moją wyobraźnię, to długo w nią nie wierzyłem. Bo jak uwierzyć w to, że na dnie rzeki leżą nagrobki? Wiele razy wpatrywałem się w wodę jak głupia księżniczka w błyszczące zwierciadło. Nigdy jednak żadnego znaku, wróżby czy przepowiedni nie ujrzałem, nie usłyszałem. Przyszedł jednak w końcu w dzień upalny i cichy, gdy gęste i ciężkie powietrze zdawało się przygniatać powoli i z mozołem płynącą wodę, zobaczyłem wtedy te kamienne listy z dawno minionego świata. To była jedna z tych chwil, w których legenda staje przed tobą w pełni rzeczywistości i nic już nie jest w życiu takie samo. Opowiem o tym, ale jeszcze nie teraz.
Po drugiej stronie rzeki, tuż przy polnej drodze, co wiodła do wsi Młyńska Wola, był jeszcze jeden grób, ocalały, tyle że nie wiadomo komu kopany. Leżał tam podobno jakiś partyzant czy inny z czasów wojny bohater. Nawet z białej brzozy krzyż już nie bardzo pamiętał, kto pod nim spoczął – taka piosenka chyba była Czerwonych Gitar. W podstawówce chodziliśmy tam ze szkołą to świeczki palić, to chwasty rwać, krzyż malować. Nigdy nam jednak nikt nie powiedział, kto spoczywa w tej przydrożnej mogile – bohater czy najeźdźca, polski żołnierz czy ruskij sołdat. Dwa brzegi tej samej rzeki. Tam jeden grób, nie wiadomo czyj, na kolanach adorowany i sztuczną chryzantemą kwiecony, a tu ze dwieście grobów z imienia i nazwiska znanych i nie ma tematu. Jeb koparka, jeb spychacz i po sprawie. O tym też w szkole nie mówili, ale wszyscy wiedzieli. Miasto zawsze wiedziało więcej, niż oficjalnie wiedzieć wypadało. Nie mieściło mi się to wtedy w głowie. Dziś nie mieści się jeszcze bardziej.
Czasami, jak wiało silniej od wschodu, to kładka kołysała się jak na filmie o Indianie Jonesie. A jak było pogodnie, to sami nią bujaliśmy. Raz tak mnie strach obleciał, że szedłem po niej na czworakach. Peterson miał niezły ubaw. A może to był Gruby? Już nie pamiętam teraz. Jeden z nich tak ją rozbujał, że byłem przekonany, że zaraz wylądujemy w brudnych odmętach Wiślicy.
Pamiętam taki wieczór, chyba letni, bo chociaż było już ciemno, to matki jeszcze nie zagoniły nas do spania. Wróciliśmy z Petersonem z jednej z takich włóczęg po mieście. Może tego dnia snuliśmy się po fabrycznych torach, może buszowaliśmy w krzakach porastających brzegi Wiślicy. Ktoś nam raz powiedział, że można tam znaleźć dziko rosnące krzewy marihuany – poszliśmy szukać, a nawet nie wiedzieliśmy wtedy, jak prawdziwa marihuana wygląda. Napaliliśmy się jakiegoś zielska zawiniętego w gazetę. Dowiedzieliśmy się jedynie, że nirwana, którą próbuje osiągnąć się za pomocą suchych chabręzi znad rzeki, składa się z bólu głowy i rzygów. Ale to nie był ten wieczór, inny, wtedy czuliśmy się wyśmienicie i byliśmy w radosnych nastrojach. Wracaliśmy z naszej włóczęgi po mieście i widzieliśmy ich już z daleka – chłopaków i dziewczyny z naszego bloku. Siedzieli na ławce i próbowali się nieśmiało obściskiwać pod osłoną zmroku. Z daleka słyszeliśmy ich głupkowate śmiechy.
Naprawdę byliśmy wtedy zupełnie trzeźwi, ale strzeliło nam do głowy, że wspaniale będzie udawać naćpanych. Nie wiem, dlaczego myśleliśmy, że w ten sposób okażemy im nasze lekceważenie. Dziś już nie pamiętam, który z nas wpadł na ten pomysł, ale wydawał nam się genialny. Kiedy jeszcze krył nas zmrok, zaczęliśmy się zataczać, podpierać wzajemnie, gadać głośno i bełkotliwie o objawieniu boskim. Po chwili, gdy byliśmy już na tyle blisko, że nas dostrzegli i ucichło jazgotliwe szczebiotanie, a śmiechy przeszły w chichot, który miał przykryć konsternację, Peterson stanął przed nimi ze wzniesionymi w niebo rękoma i zaczął się wić i kręcić wokół własnej osi jak jakiś szaman czy inny opętaniec. Przerwali rozmowy, nie wiedząc, jak mają reagować, i czy to, co widzą, jest tylko naszą głupią zgrywą, czy może rzeczywiście nawaliliśmy się jakimiś zakazanymi substancjami. Ciało Petersona stanęło w drgawkach, ręce zaczęły latać mu bezładnie nad głową. Pluł po sobie, a jego gęsta ślina rozbryzgiwała mu się po policzkach. Wyglądał, jakby naprawdę toczył pianę z pyska. Stanąłem tuż obok niego z miną wyrażającą chwałę i uwielbienie. Wytrzeszczyłem oczy, jak tylko potrafiłem, wbijając w nie moje marne wyobrażenie obłędu, i zawołałem gromkim głosem:
– Oto dziś ujrzeliśmy Pana, jak kroczy cienistą doliną! – Kątem oka zerkałem to na wijącego się Petersona, to na oniemiałą grupę na ławce.
Peterson wypluwał z paszczy gardłowe dźwięki, jakby ktoś dusił go starymi skarpetami, a z pyska toczył niezmierzone pokłady śliny.
– Pan jest blisko, mówi do was językami ziemi! Oddajcie mu pokłon! – tłumaczyłem gardłowanie Petersona, a ten zaczął się wić z jeszcze większą wściekłością. Jego ciało drżało w szalonych konwulsjach i pląsach jak z pogańskich rytuałów godowych. Bezładnie rzucał rękami we wszystkich kierunkach, pluł i rozcierał sobie plwocinę po twarzy i ubraniu.
– Objawił się nam w swoim świetle i łaskawości swojej, byśmy upomnieli was i wskazali wasze grzechy. Wstańcie i oddajcie mu pokłon, jak ja to robię – zawołałem i padłem na twarz przed Petersonem. Chyba zaczęło mu już się kręcić w głowie, bo oczy latały mu wokół orbit, a język bezładnie majdał się po podbródku. Padłem na twarz na środku chodnika i biłem przed nim pokłony, wołając do naszych sąsiadów z ławki, żeby się nawrócili i zrobili to samo co ja! Pamięć może płatać figle, ale wydaje mi się, że jedna z dziewczyn już miała zamiar wstać i pójść moim śladem, kiedy Peterson nie wytrzymał, przewrócił się na chodnik i wybuchnął tłumionym dotąd śmiechem. Tarzał się po chodniku i pękał ze śmiechu, a po twarzy rozmazywał ślinę zmieszaną ze łzami, których nie był w stanie powstrzymać. Udzieliło się oczywiście również i mnie, ale nie przerwałem moich pokłonów, tylko próbując przezwyciężyć śmiech, zawołałem:
– Oto zły duch zstąpił i wniknął w Pana naszego, ale jego moc jest wielka i on pokona złego ducha! – To mówiąc, zdarłem z siebie podkoszulek i założyłem Petersonowi na łeb.
– Zły duchu, nakazuję ci, wyjdź! – krzyknąłem rozkazująco. W tym momencie Peterson padł nieruchomo na chodnik. Czułem, przez zaciśnięty na jego twarzy podkoszulek, jak ciężko oddycha, a do mych nozdrzy dochodził zapach jego potu. Cichy chichot, wydobywający się spod podkoszulka, zaczął przechodzić w głośne rzężenie dobijanego byka. Zerwałem gwałtownie koszulkę z jego głowy.
– Zły duch wyszedł! – zawołałem triumfalnie, rzucając moją przepoconą i oślinioną podkoszulkę w towarzystwo na ławce. Odskoczyli jak oparzeni. Popatrzyli na nas wzrokiem tak pogardliwym, że gdyby tylko mieli tę moc, to powinniśmy zapaść się pod jego ciężarem w odmęty kratek ściekowych. Po chwili zaczęli się powoli rozchodzić. Nie wiem, czy tylko mi się wydawało, czy naprawdę ktoś z nich powiedział cicho „pojeby”, bo w tym czasie usłyszałem głos z góry. I to wcale nie z niebios. Z okna na siódmym piętrze doleciał nas głos matki Petersona. Tak było – darła się z siódmego piętra na pół Osiedla, surowo nakazując Petersowi, że natychmiast ma się stawić w domu, bo kolacja dawno wystygła, a jak nie, to ona zaraz po niego zejdzie, ale wtedy to już inaczej będą rozmawiać. Obciach jak jasna cholera, ale tak wtedy było, inne matki też tak robiły. Moja potrafiła wołać za mną przez okno, nawet jak nie miała mnie w zasięgu wzroku. Liczyła, że może usłyszę, ale gdzieżby tam! Wiadomo, że nigdy nie słyszałem.
W empik go