- W empik go
Michał Duniak - ebook
Michał Duniak - ebook
Niewielkie miasteczko może nie oferuje wygód wielkiej metropolii, ale nieustannie dąży do rozwoju. Tylko jedno opuszczone domostwo widocznie odstaje od reszty, przypominając raczej starą wiejską chatę. Wiąże się z nim tajemnicza i tragiczna historia rodziny Duniaków. Michał wraz z żoną długo starali się o dziecko. Kiedy na świat przyszła ich córka wydawało się, że wszystko zacznie układać się po ich myśli. Jednak okazało się, że matka nie jest w stanie wykarmić dziecka i dziewczynka podupada na zdrowiu. Gdy udaje się ją uratować, dochodzą glosy, że mała ma czarowne moce. Niedługo potem umiera żona Duniaka. A to dopiero początek problemów...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5545-8 |
Rozmiar pliku: | 362 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod miasteczkiem *** szeroko rozlewa się Warta. Kapryśna to rzeka! Wiosną, w srebrne, wielkie zwierciadła rozbita, zalewa groblę podmiejską i jasnemi, drżącemi strugami ucieka, nie pytając drogi, przez pola i łąki i, jak puhar kipiący, nigdy wód swoich nie może pomieścić w swych brzegach.
W pianach cała i bryzgach, jak ptak biały, zrywa się skrzydlata i pod mostem, wyniesionym wysoko, szumi i huczy tak niekarnie, jakby jarzma tego z drzewa a żelaza na hardym swym grzbiecie znosić nie mogła. Wody jéj, zebrane z szerokich łężnych rozlewów, jak hufiec rozbity wpadają w koryto, wspinając się jedne na drugie, i tak spiętrzone prą się nawałem na pale, trzeszczące pod ich naciskiem, byle prędzéj od przymusu uciec, i ponieść się w kaskadach na szersze spadki i podmiały, i mdléć u brzegu, niosąc resztę piany i błysków gniewnych w coraz słabiéj pulsujących falach.
Po takiém najściu wód wiosennych i most i groblę jak po Tatarach naprawiać trzeba. Połamane bale i wiązania znaczą ich pochód zwycięzki i nie jeden dąb krzepki głową nałożyć musi rozhukaną rzeki swawolę.
Ale téż i w porze téj miasteczko wygląda prześlicznie w lazurowych ramach wód i wiosennego błękitu, z wynurzającą się z pod srebrnych fal wczesną zielenią łąk żyznych i szeregami wierzb, które tu sadybę ulubioną mają od wielu pokoleń.
Jedne z nich na grobli, krzesane siekierą częściéj, z grubych ogołoconych pniów starych pędzą w górę latorózgi śmigłe, rozbujane wysoko. Inne, po łężnych kotlinach rozrosłe, gałęźmi umiatają ziemię, sięgając czołem wilgotnych oparów, dyszących tu w mgliste poranki. Inne jeszcze, spruchniałe, z resztą sterczącéj korony, straszą pustém wnętrzem przechodnia, a wieczorami odzywają się głosem puszczyków i roją cichemi lotami nietoperzy.
Jeszcze inne, podszyte puszkiem srebrzystym, mienią się w delikatne wzory na tle żółtawego złotaku, który całemi kępami rzuca się po obu brzegach grobli i zapuszcza na łąki i mszary.
Ile tu ptastwa świegoce w poranek, ile fujarek odzywa się pod wieczór, trudnoby zliczyć! Osobną muzykę swoją mają oczerety takie, a pojedyńcze głosy, szmery, nawoływania dalekie, zestraja w pieśń uroków pełną potężny szum wezbranéj rzeki.
W orkiestrze téj słowik jest pierwszym solistą, szmer liści na młodocianych gałązkach — harfą o rozlotnych tonach, fujarki pastusze — fletem, powiewy wiatru, niosące pieśń oddaloną flisów — wiolonczelą namiętną, a noc — słuchaczem. Mylę się, zdarza się nieraz, że koń na przednich nogach spętany, skubiący trawę zroszoną na burcie w grobli, nagle podniesie głowę, i zarży, i stanie, jakby słuchał tych dźwięków ponocnych.
Zdarza się nieraz, że czajka, spłoszona niemi, zrywa się z oparzeliska, i bijąc niespokojnie skrzydłami, trwożliwe roznosi hasła.
Zdarza się, że spóźniony wędrowiec idzie, świszcząc piosenkę, — naraz wstrzymuje się, umilka i słucha ciszy téj, w sto chórów rozbitéj i niosącéj się z falami daleko. Ludzie tutejsi kochają tę rzekę swoją, lubo nie zdają sobie może sprawy z jéj piękności majestatycznéj, surowéj.
Chociaż nie jeden stóg siana zabiera im corocznie, choć wilgoć jéj sprowadza febry, trzęsące głodnych na przednowku, — tulą się do niéj chaty, stawiąc niemal na szlakach jéj wiosennych rozlewów i powierzając jéj ufnie dobytek swój cały. Niedorostki już rwą się do flisów a tratew, i „ta droga, która sama idzie,” nie jednego już parobczaka porwała z rodzinnéj chaty w świat nieznany, daleki... Fale wód po wszystkie czasy przykuwały do siebie urokiem szerszéj przestrzeni i tajemniczych przygód, i były naturalném ujściem dla niespokojnych tych duchów, którym ciasno w domu.
Wędrowiec, któryby z téj strony do miasteczka wjeżdżał wiosenną, księżycową nocą, miałby przed sobą jeden z najpiękniejszych krajobrazów, któryby mu zapomniéć pozwolił nietylko o trudach przebytéj drogi, ale ukołysałby duszę jego do cichych rozmyślań, błogości pełnych.
I zbudziłby się dopiero, przebywając most o nierównych, klekoczących pod kopytami koni balach, o poręczach wyniesionych wysoko ponad wodą, która tuż, z pod nóg prawie, rozbiega się na prawo i na lewo w dwa wielkie, drżące w miesięcznych blaskach skrzydła, jak ptak rwący się do lotu. Za mostem ujrzałby poprzeczną belkę szlabanu, a tuż przy nim budkę mizerną, kilkoma stopniami schodków trzęsących wyniesioną nad poziom. Prawdopodobném jest bardzo, że wędrowiec nasz huknąćby musiał nie raz, nie dwa: „otwieraj!” i nie jedną klątwę rzucić w ciche, wilgotne powietrze, zanimby go dosłyszał stary Hersz, żyd siwy, blady, zaschły, z długą, rozwianą brodą, modlący się jękliwie, jakby w ekstazie jakiéj, z wzniesionemi rękami i zwróconą do księżyca twarzą.
Ogłuszony własnym, drżącym i złamanym w skargi namiętne głosem, Hersz nierychło zwykle budził się z upojenia swego, a wędrowiec nasz mógłby przez długą chwilę słuchać biblijnego rapsodu, rozbitego w żałosne echa nad lecącą w szumach ponocnych rzeką.
Powoli dopiero upamiętywał się Hersz stary, zapalone modlitwą źrenice jego, zaczerwienione od wiatru i kurzu drożnego, a może i od łez przelanych, zwolna gasły; ramiona opadały na znoszony kamlotowy chałat; sine, cienkie wargi przestawały się trząść w psalmodyi namiętnéj; przebłyski księżycowe na czole jego i brodzie siwéj zaćmiewały się, cała postać w oczach niemal kurczyła się i zwijała w sobie, a kiedy skrzypiący szlaban podnosił swoje ciężkie ramię, wędrowiec nasz miał przed sobą zgarbionego,kaszlącego żyda, którego drżące i sztywne palce zaledwie mogły utrzymać grosz celny.
Stary Hersz mieszkał sam. Zona jego, i synowie, i dzieci synów jego, legli już dawno na mogiłkach przedmiejskich. Sam był, lecz samotności swéj użyć mógł chyba w nocy, nie dosypiając, ile już stary i nawykły do snów przerywanych.
W dzień bowiem, w piątki zwłaszcza i wtorki, most, stojący na głównym trakcie, roił się od chłopskich wozów, wozików i szlacheckich bryczek, i dudniał pod ciężarem nie jednego korca pszenicy i żyta, a rżenie koni, ryk bydła i energiczne klątwy powożących brzmiały tam wtedy od świtu do zmierzchu.
Noc dopiero późna uciszała ten rozgwar targowy. Odrębność dźwięków zacierała się zwolna, głosy w oddaleniu gasły, a niewyraźne szmery roztapiały się w ogólny ciszę, wśród któréj słychać już tylko było szum rzeki, prącéj naprzód całą siłą wód swoich, i recitativa modlitewnego starego Hersza, falujące po całéj gamie głosu tych zapadłych piersi, a w najwyższych swoich nutach zdające się być przenikliwym okrzykiem jakiéjś czuwającéj nad uśpioném miastem strażnicy.
Otóż rzeka ta i jéj brzegi były jedyną poezyą tego zakątka.
Wędrowiec nasz, przebywszy most, znajdował się odrazu w mizernéj mieścinie, która zdawała sobie wprawdzie przypominać lepsze jakieś czasy i jako klejnot szlachecki ukazywała zamek po-biskupi, i kościół stary, i jakieś mury a wieże, ale w sercu swém pozwoliła się rozsiąść kramikom brudnym, niechlujnym, domostwom nędznym, szynczkom podejrzanym, i ulic swoich nie strzegła przed błotem, a na parkanach świeciła pstrocizną porozwieszanéj pościeli. Ot, zwyczajnie — ni wieś, ni miasto. Coś, co samo nie wie, jak mu się rozwijać daléj: czy przykupując rozległe grunta i sadowiąc się po włościańsku między zagonami warzywa i kartofli, czy cisnąc się na rynek i legitymując prawa do swéj nazwy kilkoma murowanemi kamienicami, które zdawały się wyrzekać wszelkiéj wspólności z uliczkami, rozbiegającemi się na prawo i na lewo, nierzadko zakończonemi miedzą, dzielącą dwa pólka sąsiedzkie.
Miasteczko *** było miastem, bo miało wszystko prawie, czego miastu trzeba. Więc burmistrza, burmistrzową i ich dwie córki, aptekarza, felczera, bańki i pijawki, księdza proboszcza, wikaryusza i handel winny, dwóch policyantów, z których jeden ograniczał swe funkcye administracyjne do wyręczania kucharki burmistrza w skrobaniu kartofli i noszeniu wody, — drugi, człowiek stateczny, z nosem mocno zaczerwienionym i przybierającym w mrozy zimowe barwę dojrzewającéj śliwki, nosił zwykle pod pachą „papiery," jak się wyrażał. Coby to jednak były za papiery, mieszkańcy miasteczka nigdy dowiedziéć się nie mogli. Były jednak poszlaki, pozwalające się domyślać, że są to akta jakiéjś staréj, spadłéj z regestru sprawy, z któremi policyant nasz, exwoźny, nigdy się rozstać nie mógł, jako z zabytkiem minionéj świetności losu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.