Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

MIĘDZY CIENIEM A DOMEM - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
22 września 2025
25,00
2500 pkt
punktów Virtualo

MIĘDZY CIENIEM A DOMEM - ebook

"Między cieniem a domem" to poruszajaca, bezkompromisowa opowieść o człowieku wykluczonym - z zawodu, z pamięci, z własnych emocji. W świecie pełnym uprzedzeń, społecznych masek i religijnej hipokryzji, Adam Żabiński, zwany Grenouille, - policjant samotnik - próbuje zbudować sobie namiastkę domu. Przeszłość jednak dręczy go nieustannie, a los co i rusz zabiera mu to co pokochał. Ta powieść to literacka wiwisekcja duszy mężczyzny, który mimo pozorów bycia twardym, pozostał wrażlwym. To gorzka, pełna ironii i mądrej wrażliwości powieść o pamięci, miłości, rozczarowaniu, tęsknocie za domem prawdziwym. Dla czytelników, którzy nie boją się literatury trudnej, ale głęboko prawdziwej.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura piękna polska
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397641624
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ta opowieść, na dobrą sprawę, mogłaby się zacząć każdego dnia. To, że wybrałem konkretną datę, ma jednak pewne uzasadnienie. Ten czerwcowy dzień stanowi bowiem swoistą cezurę między wyraźnie się od siebie różniącymi obliczami mego życia.

Był jedenasty czerwca. Rok nie ma tu istotnego znaczenia. Jakieś dwa piętnaście czy trzynaście, bądź osiemnaście.

Kiedy się mówi rok dwa tysiące piętnasty czy dwa tysiące osiemnasty, to trwa to strasznie długo, a przecież dziś świat się tak bardzo spieszy, więc w krótkim czasie trzeba przekazać maksymalnie dużo informacji, zagarnąć, ile się da dla siebie, dokopać innym, wybić się i zaistnieć.

Po cholerę? Dokąd ten pęd? Na końcu zawsze jest tylko jedno — ziemia lub ściana kolumbarium.

Nie można się rozkoszować jedzeniem, łykając w pośpiechu duże kęsy. To nawet nie jest jedzenie. Raczej jakiś rodzaj żarcia. Życie w pełnym i nieustającym biegu nie daje satysfakcji, możliwości smakowania go. Chyba że jest się w stanie terminalnym i wówczas czuje się potrzebę „życia na pełnej petardzie”.

Po co zatem większość z nas tak gna, niczym rywalizujące z sobą szczury? Szukałem i nadal szukam odpowiedzi na wiele pytań. Na to też.

Ten dzień to czwartek, na dodatek Boże Ciało. Nie to jest było ważne. To były moje urodziny. Czterdzieste piąte. To dobra okazja do podsumowań, zrobienia nie tyle rachunku sumienia, co rachunku z dotychczasowego życia, a to nie to samo.

Wyjątkowość tego dnia, na swój sposób wigilijnego, ma też jeszcze inny powód, ale o tym później. Chcę wszystko opowiedzieć w miarę po kolei.

— Nie spiesz się tak Adamie. Wszystko po kolei, panie Żabiński. Wolniutko, Grenouille (tak na mnie wołają na komendzie), wolniutko —

powtarzałem sobie wielokrotnie i również wtedy, siedząc na tarasie swojego skromnego domu.

Miałem go wyłącznie dla siebie. Kupiłem ten dom stosunkowo niedawno, jak to się mówi, tak jak stał, ze wszystkim, co się w nim znajdowało. Jego poprzedni właściciel, samotny starszy pan, przeprowadził się do domu opieki.

Los na starość bywa okrutny. Można być człowiekiem mądrym, majętnym, ale jeśli się nie ma rodziny i przyjaciół, trzeba pochylić głowę, szepcąc: _Fiat voluntas tua_, przełknąć niejedną gorzką łzę i znaleźć dość sił, by zatrzasnąć za sobą drzwi do dotychczasowego życia.

Pan profesor Marceli Szuszkiewicz, czyli człowiek, od którego nabyłem dom, zabrał tylko rzeczy osobiste i pamiątki. Szczególnie żal mu było okazałej biblioteki pełnej prawniczych woluminów, wydanych przed wielu laty, wspaniałych powieści, stanowiących kanon literatury światowej, a także mebli pamiętających jeszcze lata dwudzieste ubiegłego wieku.

Widziałem tę rozpacz w jego oczach i drżenie rąk. Wiedział, że nie przesadza się starych drzew, a on był właśnie takim drzewem, skazanym przez los na zbyt szybkie odejście. Ileż wiary i siły trzeba mieć w sobie, by powiedzieć, czy choćby pomyśleć: „Bądź wola Twoja, Panie”.

Biblioteka, będąca jednocześnie gabinetem, urządzona została w stylu angielskim. Musiałem obiecać panu Marcelemu, emerytowanemu profesorowi prawa i adwokatowi w stanie spoczynku, że będę szanował ten księgozbiór i nigdy nie dopuszczę do jego rozproszenia.

Nieruchomość, tak jak jej dotychczasowy właściciel, miała sporo lat, co było dla mnie dodatkowym atutem. Lekko skrzypiące podłogi, wygodne stare meble, nieco poczerniałe od długiego używania, skórzane fotele i zapach pasty do podłogi — czuło się, że dom ma duszę.

Profesor wybrał mnie spośród wielu chętnych do zakupu tej posiadłości przede wszystkim dlatego, że zdałem swoisty test ze znajomości francuskiego, jako że pan Marceli był zagorzałym frankofilem, a także z uwagi na to, że potrafiłem grać na pozostawianym w domu pianinie. Dom kupowałem z myślą, że będzie to lokata kapitału, a gabinet w całości przeniosę kiedyś „do siebie”, lecz w miarę upływu czasu stał się moim miejscem na Ziemi.

Miasteczko Boża Wola to niewielka i na pierwszy rzut oka bardzo spokojna miejscowość, położona w pobliżu miasta, w którym dotychczas żyłem i pracowałem (ledwie trzy kwadranse spokojnej jazdy samochodem).

Ulica Jaśminowa, przy której zamieszkałem, znajduje się na dość wysokim zboczu. U jego stóp, po mojej lewej stronie, stoi dom, w którym do śmierci mieszkał Siwy, niegdysiejszy organista, a obecnie zamieszkuje go Sara, jego córka, ze swoim synkiem, dość rezolutnym czterolatkiem. Nieco wyżej usytuowany jest dom, w którym pomieszkuje Benek, a moja usytuowana jest najwyżej. Te trzy domy stanowią jakby wierzchołki trójkąta. Dalej prowadzi już tylko wąska ścieżka na szczyt wzgórza i stamtąd do dolinki za nim, przez którą przepływa niezbyt duża, ale wartka rzeczka Łupina.

Za moim domem rozciąga się las, porastający wzgórze i brzegi Łupiny. To krajobraz typowy dla Kaszub — morenowe wzgórza, jeziorka i rzeki. Jest po prostu przepięknie, a widok lasu zawsze mnie uspakajał, więc ta posiadłość szybko przypadła mi do gustu.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że dom Sary i mój są zamieszkane. Benek ponoć kupił swoją posiadłość kilka miesięcy wcześniej i próbował go remontować, ożywić, ale szło mu to niesporo, bo chłopisko prawie całe dnie, aż do nocy, spędzał w pracy, dojeżdżając kilkadziesiąt kilometrów do Gdańska.

Nasze domostwa odróżniały się dość mocno od pozostałych w miasteczku. Te położone niżej, to prawie wioskowe zagrody — domy otoczone płotami, w obejściach stodoły, psy (niestety, najczęściej na łańcuchu), drób spacerujący po podwórzach, pijący wodę ze starych garnków czy poobijanych emaliowanych miednic, szopy na węgiel i składy wszystkich „przydasiów”, którym udało się uniknąć losu ich gorszych pobratymców, rdzewiejących i gnijących w zakamarkach podwórek, gdzie królują stare pralki i wanny. Gdzieniegdzie straszyły brudem i smrodem konstrukcje z listew i drucianej siatki oraz spróchniałych desek, mające być w zamyśle gospodarzy gołębnikami.

Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłem gołębi, gdyż zawsze uważałem je za rodzaj latających szczurów.

Do tego wory pełne śmieci, których nie udało się spalić w piecu, a także popiołów pozostałych po spalaniu kiepskiej jakości węgla i drewna wyszabrowanego gdzieś w lesie lub otrzymanego z rozbiórki przegniłych komórek. Odpady te były odbierane ledwie raz w miesiącu.

Jeśliby już szukać „miejskości” Bożej Woli, to raczej bliżej centrum, czyli rynku (przy którym stoi kościół pod wezwaniem Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus), i w okalających go kilku uliczkach. Posadowione tam dwu i trzypiętrowe domy pamiętały czasy sprzed II wojny światowej, a ostatnie remonty przechodziły pewnie w połowie ubiegłego wieku. Odpadające tynki, wypaczone okna i drzwi, liszaje czerwonej, nasiąkniętej wilgocią cegły, kruszącej się przy byle uderzeniu, ciemne podwórka, studnie i zapach biedy — oto „miejskość” Bożej Woli.

Dom Sary, mój, a także posiadłości kilkunastu innych mieszkańców były inne — zadbane, niewielkie obejścia, skromne ogródki kwiatowe, róże przy furtce (u mnie herbaciane), obowiązkowo jaśmin przy płocie i tyle. Sara uprawiała jeszcze dodatkowo warzywnik.

Miejscowi nie przepadali za naszą uliczką. Mawiali, że mieszkają tu pokręceni dziwacy, mający zapewne konszachty z diabłem i że od pewnego czasu wieczorami straszy tu duch Siwego.

Dla nich nie byliśmy ani swoi, ani też nie mieliśmy przymiotów prawdziwych Polaków, cokolwiek to dla nich znaczy. Gdy ja bądź Sara spotykaliśmy ich gdzieś na drodze lub w miasteczku, nie uciekali co prawda z krzykiem, ale dyskretnie (w ich mniemaniu) czynili znak krzyża i mijali nas obojętnie, ledwie odburknąwszy na nasze „Dzień dobry”, a czasem nawet spluwając z pogardą pod nogi.

W stosunku do Sary bardzo często nie kryli się nawet z jawną niechęcią, a niektórzy i wrogością.

Sara, jak się niebawem dowiedziałem, a później miałem się przekonać, nie miała lekko. Musicie bowiem wiedzieć, że jest matką wychowującą samotnie synka, Piotrusia. Tak się zdarza i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Piotruś jest Mulatem.

Parę lat wcześniej Sara, zaraz po maturze, wyjechała do miasta, by studiować sztuki piękne na ASP.

Siwy był niepocieszony, gdyż liczył na to, że córka zostanie w domu, znajdzie pracę w jakimś urzędzie, męża, jak się patrzy, a on doczeka spokojnej starości, bawiąc wnuki i pijąc piwko z zięciem lub koleżkami. Pogodził się jednak w końcu z wyborem córki, choć przyszło mu to z trudem i bardzo zgorzkniał.

Po kilku latach Sara wróciła do Bożej Woli, do ojca, z dzieckiem, Murzynem, jak zaczęli mówić mieszkańcy. Nie dość, że bez męża, to jeszcze z czarnym bachorem.

Siwy się załamał. Nie mógł przeżyć takiej hańby i wkrótce powiesił się w lesie, niedaleko domu.

Tego było już mieszkańcom za wiele, bo nie dość, że córka człowieka, którego na swój sposób szanowali, odarła go z godności i zachowała się, jak ladacznica, to na dodatek okazała się zdrajczynią rasy.

Proboszcz, Marek Sawicki, wyklął ją z ambony i zabronił wchodzić do kościoła. Ledwie tolerował to, że z początku stawała pod drzwiami świątyni, by wysłuchać niedzielnej Mszy Świętej. Z czasem przestała przychodzić, bo i tam dosięgały ją obelgi i szykany miejscowych „porządnych katolików”.

Była wyklęta, zła, niechciana. Nie raz i nie dwa zdarzyło się, że ktoś nocą wybił jej szyby w oknach, czy podrzucił pod drzwi pakunek z ludzkimi ekskrementami.

Zgłaszała to oczywiście na miejscowym posterunku policji, gdzie lokalny szeryf, podkomisarz Józef Konkol, niemal natychmiast umarzał sprawę z powodu niewykrycia sprawców, tudzież niskiej szkodliwości czynu. Nie musiał do tego nawet podnosić swojego tłustego tyłka z krzesła. To, że nie podejmował absolutnie żadnych czynności, by te akty wandalizmu i nienawiści wyjaśnić, było dla wszystkich czymś oczywistym, miejscowi bowiem uważali, że policja nie jest od tego, aby angażować swoje skromne siły i środki w obronie jakiejś gorszycielki i jej Murzyniątka.

Mieszkańcy Bożej Woli w gruncie rzeczy nie byli złymi ludźmi, ale ze strachu woleli unikać wszelkich kłopotów. Miasteczko terroryzowała bowiem grupka młodych ludzi nazywających siebie „Bractwem Czystej Polski”. Ta niezbyt liczna banda ksenofobów, nacjonalistów i płytkich, prymitywnych katolików trzymała w garści zarówno szefa posterunku policji, jak i proboszcza.

Niebawem na własnej skórze miałem okazję się przekonać, że była to taka swojska, przaśna, a przez to bardziej niebezpieczna, _camorra_.

Witek Kumor, młody, niedawno tu przybyły posterunkowy, parę razy usiłował zająć się problemem, ale szef wyraźnie mu tego zabronił.

— Policja — jak oświadczył — ma za zadanie między innymi ochronę polskości i nie będzie się zajmować sprawami takich, co na tę polskość napluli, sprawami tej zdrajczyni rasy. Boże Narodzenie i Polska powinny być białe. Posterunkowy ma dwa wyjścia: albo przyjmie to do wiadomości, albo spakuje manatki i się z Bożej Woli wyniesie.

Z „panem komendantem” (jak tytułowano Konkola, będącego kierownikiem posterunku) spotkałem się po swojej przeprowadzce do tej miejscowości tylko raz. Niedługo po tym, jak się rozgościłem, przyszedł poznać (jak to określił) „kolegę z województwa”.

Od pierwszej minuty naszego spotkania wyczułem, że czegoś się boi. Pod pozorem uprzejmości, niemalże galanterii, dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że to jego terytorium, on na nim rządzi i nie będzie tolerował żadnej konkurencji, a jednocześnie w jego zachowaniu widoczny był ten strach, iż mu to wszystko zburzę i zabiorę tę jego ukochaną władzę. Zachowywał się niczym samiec jakiegoś dzikiego zwierzęcia, który obsikał teren, znacząc w ten sposób granice swoich włości, a teraz unika walki z silniejszym konkurentem. Wiedziałem (zresztą to powiedział mi wprost), że pomóc, nie pomoże, gdyby trzeba było, ale zaszkodzić może zawsze, gdy tylko nadarzy się okazja.

„Kolega, psiakrew, się znalazł” — pomyślałem ze złością.

Na szczęście nie jestem zbyt porywczy, bo w moim zawodzie to się nie sprawdza, ale „komendant” Konkol wzbudzał we mnie poczucie narastającej agresji. Podczas jego wizyty scyzoryk otwierał mi się sam w kieszeni, więc dobrze, że mój prywatny glock repetował w sejfie.

Drugim osobnikiem, który odwiedził mnie wkrótce, tuż po wizycie „komendanta”, był proboszcz Marek Sawicki, dla przyjaciół Maro. Do grona tych przyjaciół zaliczał komendanta, dyrektora miejscowej podstawówki i sekretarza gminy, mieszkającego w Bożej Woli.

Panowie bardzo chętnie grywali wieczorami w karty, zwłaszcza w pokera, a wówczas, choć nie tylko wtedy, Maro był niczym porządna gąbka — chłonął wszelką gorzałę z takim zapałem, że najczęściej wikary musiał go później taszczyć do samochodu. Ze względu na to jego zamiłowanie do trunków lodówka na plebanii była zawsze pełna małych buteleczek z określonym rodzajem kefiru.

— To jego eminencja generał Leszek wskazał mi to lekarstwo — zwykł mawiać ksiądz Marek.

Wizyta wielebnego nie trwała jednak zbyt długo, bo od słodkich słówek i komplementów wygłoszonych przy kawie i (dużym) koniaczku, dość szybko przeszliśmy do konkretów. Purpura, która pojawiła się na twarzy proboszcza Sawickiego podczas tej rozmowy, nie była efektem wypitego koniaku, gdyż wielebny był zbyt zaprawionym w bojach zawodnikiem, by setka alkoholu mogła zrobić na nim wrażenie.

Przyzwyczajony do policyjnej asysty przy byle okazji, do podległości munduru wobec sutanny, a nawet wręcz do swojej nieomylności i tej malutkiej, lokalnej omnipotencji, kaznodzieja nie mógł pojąć, że nie każdy musi to akceptować, a ja dałem mu wyraźnie do zrozumienia, że nie jestem bezwolną, bezrefleksyjną owieczką potrzebującą duchowego czy jakiegokolwiek innego pasterza, a już z pewnością nie pasterza w jego osobie.

Wielebny fuknął, mruknął coś pod nosem i bez pożegnania, trzasnąwszy drzwiami, opuścił moje niegościnne, agnostyczne progi, a ja, po jego pospiesznym wyjściu, na wszelki wypadek bezzwłocznie otworzyłem szeroko okna, by wywietrzyć wszelkie miazmaty, które Marek Sawicki wniósł z sobą do mojego domu.

Tak, mniej więcej, dobiegły końca działania mające na celu doprowadzić do mojej integracji z miejscowym establishmentem, a właściwie to z miejscowym „mentem”.

W stosunku do mnie ta niechęć była jednak mniejsza, niż do Sary, ale i tak od początku czułem, że jestem tu niczym spory kamyk w bucie — uwieram, przeszkadzam i najlepiej byłoby przy pierwszej nadarzającej się okazji pozbyć się mnie. Wiadomo, jestem psem, a z psami się przecież nie rozmawia i nie pomaga im. Psy ma się w pogardzie.

Profesor, czyli poprzedni właściciel domu, był tu człowiekiem szanowanym i poważanym. Wszystkim życzliwy, pomocy nikomu nie odmówił, a i Kościół wspierał hojnie. Nie to co ja — gość, co to do porządnej roboty się nie bierze, tylko ludziom życie uprzykrza. Po prostu pies…

Nie znalazłem w sobie jeszcze co prawda odwagi, by kiedyś powiedzieć: „Niech będzie pochwalony” i zobaczyć, jak ci, demonstrujący swój katolicyzm, ludzie zareagują. W sumie mam na to wywalone. Całe to panoptikum, bo tak ich postrzegam (_jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie_), nie jest mi do szczęścia potrzebne.

Otoczony nieufnością i powszechną pogardą glina, Benek, co to niby jest, a go nie ma, oraz (zdaniem tutejszych) amoralna, wewnętrznie brudna dziewczyna ze swoim bękartem — to jedyni mieszkańcy ulicy Jaśminowej, która teraz raczej winna nosić nazwę Wyklęta.

Ale wróćmy do dnia, od którego postanowiłem rozpocząć swoją opowieść…

Minęło właśnie południe, zatem mieliśmy już za sobą idącą po porządnej, asfaltowej drodze, wzdłuż której rozciąga się to (w jakimś sensie moje) miasteczko, procesję. Śpiewy i dzwonki wciąż jeszcze, siłą rzeczy, dobiegały do moich uszu, bez względu na to, czy mam na to ochotę, czy nie. Procesja była co prawda lokalna i niezbyt imponująca, ale nagłośnienie miała godne koncertu topowej kapeli rokowej. Na szczęście zapach kadzidła już nie docierał do moich nozdrzy, bo pielgrzymujący odeszli już wystarczająco daleko.

Szedł więc ten lud Boży dalej, niektórzy w tradycyjnych strojach ludowych, mężczyźni obowiązkowo w czarnych garniturach, śpiewem wielbiąc Pana, błagając Go o przebaczenie i mając nadzieję, że życie stanie się przez to lepsze i łatwiejsze. Mieszkańcy Bożej Woli nieśli z sobą ten swój odpustowy, płytki, pozbawiony jakiejkolwiek refleksji niby-katolicyzm. Niejeden zapewne w myślach życzył nagłej śmierci temu Putinowi, przez którego pieniądz z dnia na dzień tracił swoją wartość, marząc też i o tym, że w drodze do piekła zgarnie jeszcze i tego niemieckiego sługusa Tuska, wszelkie „pedalstwo” i niejako przy okazji Sarę, Piotrusia i mnie, bo przecież ukochany Prezes tego właśnie by sobie życzył. A to, że tę piękną asfaltową drogę wybudowali „za Tuska”, nie miało już dla nich znaczenia, bo przecież „to był ichni zasrany obowiązek”.

„Jeszcze ta wojna w Ukrainie…” — myśleli sobie bogobojni mieszkańcy miasteczka. „Strach, że Ruskie niedługo i tu się pojawią. Tych Ukraińców też coraz to więcej. Niby w większości kobiety z dziećmi, ale jakoś ich tak dużo. Biedni ludzie, pomóc trzeba, ale wszystko ma swoje granice. Już dostają więcej socjalu i szybciej niż miejscowi. Niedługo pracę naszym zaczną kraść albo, co nie daj Bóg, jaki nowy Wołyń przyjdzie im do tych łbów. Kto ich tam wie? Niby to oni wojnę prowadzą, a tak po prawdzie to walczy Ameryka i Europa, a Ukraińcy to tylko mięso armatnie. Bo niby czyje te wszystkie działa, samoloty czy rakiety? Ukraińskie? A w życiu! Gdyby nie pomoc ze świata, a zwłaszcza nasza, to Putin by ich w dwa tygodnie zdusił, a później wyciągnąłby łapy po nas”.

I nikt tego ludu nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne, że NATO, że gwarancje. Nie trafisz za tą pokrętną chłopską logiką. Mówią, że cała nadzieja w Trampie, który wygrał te amerykańskie wybory i wkrótce pomoże i u nas zrobić porządek, a wtedy znowu będzie można oglądać TVP.

Zostawmy jednak na razie politykę…

„Ta procesja to folklor, tradycja czy rzeczywista potrzeba zamanifestowania autentycznej wiary?” — zastanawiałem się, ale ponieważ nie znałem odpowiedzi na to pytanie i nie chciałem wtedy roztrząsać tego tematu, postanowiłem napawać się krajobrazem i ciszą, która powróciła wraz z zakończeniem procesji.

Słuchałem śpiewu ptaków i usiłowałem opanować swój lęk, to wewnętrzne rozedrganie pojawiające się od chwili, w której uświadomiłem sobie, że za sprawą kilku zadrukowanych kartek mój dotychczasowy świat runie, bo przecież podziękują mi za dotychczasową robotę.

„Jedno życie się zamknie, a drugie, Bóg wie jakie, nie wiem czy i kiedy się otworzy, a ja siedzę przy stole niczym nagi, bezbronny, zagubiony dzieciak. Drżą mi lekko ręce i nieco nadmiernie się pocę. Czy to strach? A może adrenalina? Dobrze, że nikt tego nie widzi. Muszę coś z tym zrobić, by wieczorem być w formie”.

Postanowiłem się wyciszyć, podziwiając otaczające mnie piękno. Na stoliku stała filiżanka kawy. Nie jakiś fajansowy, gruby kubek, jakich pełno w biurach i hotelach, ale piękna, biała porcelana.

„Do kompletu brak mi tylko szklaneczki dobrej szkockiej, z dwiema kostkami lodu lub kieliszka koniaku oraz snującego się z popielniczki cienką smużką dymu z cygara czy papierosa. Ale nie takiego nowoczesnego, tylko z czasów, gdy papierosy nie były w wersji slim — cieniutkie, chciałoby się rzec anorektyczne. Pociągniesz ze trzy razy i koniec palenia. Brakuje mi papierosa dostatecznie grubego, wyjętego z twardego opakowania kuszącego kolorowymi rysunkami, fałszywie sugerującymi, że palenie to radość życia. Wtedy to były porządne gilzy z cieniutkiej bibułki wypełnione dobrym tytoniem, na przykład tureckim. Kto ma więcej niż trochę lat przeżytych za sobą, wie o czym mówię”.

U moich stóp drzemał Otto — skundlony sznaucer, którego jakiś czas temu przygarnąłem ze schroniska, a ja pogrążyłem się w świecie wyobraźni…

Wyobraziłem sobie, iż życie toczy się tak, jak w wielu starych, dobrych filmach. Takich, w których jeszcze nie istniały telefony komórkowe. Zawsze lubiłem takie filmy i żałowałem, że nie żyłem dorosłym życiem w tamtych czasach.

„Jako fanatyk sprawności fizycznej nigdy nie paliłem, a alkohol do ust biorę już sporadycznie. Kiedyś piłem częściej, bo gdy człowiek babrze się w tym całym gównie, zmuszony jest obcować z kryminalistami wszelkiej maści — mordercami, pedofilami, socjopatami wszelkiego autoramentu — to czymś trzeba z siebie zmyć cały ten brud, odreagować, choćby w tak prymitywny sposób. Nie wystarczy powiedzieć sobie, że to taka praca”.

Na chwilę przerwałem swoje rozważania i spojrzałem na śpiącego psa, a później przeniosłem wzrok na stolik i uśmiechnąłem się sam do siebie.

„Dziś w zupełności wystarcza mi miska kupionych wczoraj ciemnych, niemalże czarnych, nabrzmiałych słodkim sokiem, czereśni. Za tymi jasnymi nie przepadam. Jeszcze dwa lata temu, o tej porze, kilogram tych owoców kosztował dwieście sześćdziesiąt złotych. Paranoja. Kogo było wówczas stać na taki wydatek? Zapewne niewielu. Sprzedawcy, sprowadzający tak drogi towar mocno ryzykowali, że zostaną z gnijącymi owocami. Cóż — kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Coś o tym wiem… Dzięki temu mogłem już wówczas zajadać się tymi owocami bez względu na cenę. Fanaberia faceta przy forsie” — pomyślałem, konsumując kolejną soczystą czereśnię.

Ze smakiem pałaszowałem owoce, pestki wypluwałem na dłoń, a później odkładałem na spodeczek i w ogóle się nie dziwiłem, ani nie denerwowałem, że czereśniowy sok plami mi koszulę.

„Już dawno pogodziłem się z tym, że po prostu tak mam, iż z moich koszul często da się wyczytać, co jadłem. Był taki czas, że w McDonald’s sprzedawano ciepłe ciasteczka z jagodami w środku. Zjadałem ich mnóstwo i za każdym razem miałem te owoce na koszuli bądź krawacie. I oczywiście później nie dało się tego sprać! Przestałem kupować te ciastka, kiedy udało mi się zjeść je pierwszy raz bez poplamienia się, ale dobrnąłem chyba do setki. Można bez upaprania koszuli? Można! To po co dalej próbować?”

Nagle usłyszałem stukanie do drzwi.

„No i szlag trafił moje rozkoszowanie się ciszą. Ta kołatka u drzwi, wykuta przez kowala na kształt wzoru z góralskiej parzenicy, postawiłaby swoim łomotem umarłego na nogi. Swoją drogą, motyw góralski na drzwiach domu na Kaszubach? Żart ludowego artysty? Bezmyślne skopiowanie widzianego gdzieś wzoru? W sumie to jakie to ma znaczenie…”

Tak po prawdzie to spodziewałem się tego łomotu. Zamówiłem dostawę produktów na wieczorną kolację urodzinową. Trochę się namęczyłem, by zorganizować to tak, jak sobie wymyśliłem, zwłaszcza że było święto, a ja mieszkam jednak stosunkowo daleko, do Gdańska, jak mówiłem, ze trzy kwadranse drogi samochodem, ale udało się i to było najważniejsze.

„W jakimś sensie klamka więc zapadła. W poniedziałek czeka mnie ważna rozmowa. Wcześniej stawałem przed komisja lekarską. Kręcili mocno nosami. Domyślam się więc, jaki wyrok usłyszę w ten poniedziałek. Adieu. Koniec służby operacyjnej. Co najwyżej biureczko w sekcji osób zaginionych. Komputer i osiem godzin żmudnej, potrzebnej, ale nudnej roboty. Taki werdykt komisji to dla mnie śmierć. Kolację urodzinową łączę zatem ze stypą. Ta moja swoista stypa musi więc mieć wyraźny styl, tyle tylko, że i tak nikt tego nie zauważy. Ważne, żeby było wystarczająco dużo odpowiednio dobrej gorzały. Ten ostatni raz, bo przecież później samotność będzie moją najbliższą towarzyszką”.

Otto, rozbudzony kołataniem do drzwi, zamanifestował swoje znudzenie i po trosze niezadowolenie. Przeciągnął się leniwie, ziewnął i zatrzepał głową na boki, by po chwili spojrzeć na mnie swoimi bursztynowymi ślepkami.

„Znam to spojrzenie… »Co jest grane?« — pyta mnie niemo. »Kogo diabli niosą o tej porze i po co? Wszak to czas drzemki przed psim lunchem«”.

Bardzo polubiłem tego psa i byłem pewien, że z wzajemnością. Nie potrafiłem zrozumieć, jak ktoś mógł się go pozbyć, porzucając gdzieś w lesie. Tak mi powiedziano w schronisku.

„To psisko jest piekielnie inteligentne. Te wszystkie serialowe Aleksy czy Szariki powinny czekać w kolejce do jedzenia, aż się mój Otto naje. Może z tego powodu jakiś głupek się go pozbył… Pies był bardziej inteligentny od swojego pana. Tak czy siak, rozumiemy się doskonale, niemal w pół słowa czy spojrzenia. Zapewne dlatego, że w końcu ja też jestem psem, gliną. Chociaż z tym „jestem” mógłby ktoś polemizować, bo w służbie nie ma mnie już ładnych kilka miesięcy i boję się, że do niej jeszcze nie prędko wrócę. O ile wrócę…” — pomyślałem ze smutkiem.

Policjantem chciałem być od zawsze. Kilkuletni chłopcy marzą o byciu strażakiem, pilotem, żołnierzem czy właśnie policjantem. Większość z nich wyrasta z tych marzeń, zostając lekarzami, prawnikami, kolejarzami, fryzjerami i Bóg wie kim jeszcze. Niektórzy, na skutek przeróżnych zbiegów okoliczności, zostają menelami czy przestępcami. Tacy jak ja nie porzucają swoich marzeń i uparcie dążą do ich realizacji. Taki byłem.

Mój ojciec, zapytany o zdanie na temat mojej przyszłości zawodowej, zwykł mawiać, że jego dziecko może być inżynierem, szewcem, krawcem czy poetą. Kimkolwiek, o ile świat z tego powodu nie będzie płakał. Liczyło się dla niego tylko to, bym był szczęśliwy.

Nie wiedziałem i nigdy się nie dowiem, jakie zdanie na ten temat miałaby moja matka. Słabo ją pamiętałem i słabo ją znałem. Byłem jeszcze dzieckiem, które nie odróżniało znaczenia takich słów, jak „wyjść” i „odejść”, kiedy zniknęła z mojego życia. To mama, w sposób niezwykle bolesny, uświadomiła mi, że „wyjść” to znaczy, że ktoś wróci, a „odejść” to już tak definitywnie.

Nie wiedziałem, co sprawiło, że odeszła, gdy miałem cztery lata, pozostawiając mnie, niejako na wyłączność ojcu. Kiedyś nikt nie miał wątpliwości, że tych dwoje połączyła autentyczna miłość. Wiele wskazywało na to, że taka do grobowej deski. Stało się jednak inaczej. Ze skąpych relacji przyjaciół rodziny wywnioskowałem, że przyczyną odejścia mamy nie była zdrada. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, co było praprzyczyną, czym było to coś, co pojawiło się między nimi, zabiło miłość i wkrótce uczyniło ze mnie faktycznego półsierotę.

Mój tata, to akurat zapamiętałem, żegnał ją z poszarzałą twarzą, w milczeniu i ze spuszczoną głową, jakby zdał sobie sprawę z tego, że przegrał szczęśliwe życie.

„Ponoć w sporze to mądrzejszy ustępuje. Czy to była twoja mądrość, profesorze Żabiński? Co zwyciężyło?” — zapytałem w myślach. „To nie do końca mądre przekonanie, że jak się kogoś kocha, to pozwala mu się odejść… A może przekonanie, że nie można usiłować zmieniać drugiego człowieka, bo to ogranicza jego wolność? Jeśli się odchodzi z tego świata w przytomności umysłu, to musi być straszliwie bolesna ta świadomość, że mimo pozornego pasma sukcesów i zwycięstw wszelakich, tych licznych orderów, pucharów, statuetek i listów gratulacyjnych, w rzeczywistości zmarnowało się, powiem dosadnie — spierdoliło — własne, a może i cudze życie”.

Te wspomnienia były dla mnie bolesne, ale nie potrafiłem o tym zapomnieć.

Po odejściu mamy płakałem, ale zapominałem o smutkach zabawiany przez ciocię Marię, która od zawsze była kimś więcej niż gosposią w naszym domu. W sumie mówienie, że płakałem, to może nieco na wyrost, gdyż szloch pojawiał się tylko w nocy, gdy nikt nie widział i nie słyszał, bo przecież mężczyźni nie płaczą, a mi wmawiano, że jestem już duży.

— Cztery, pięć lat to już mały mężczyzna, który powinien wiele rozumieć i nie pozwalać sobie na płacz. Trzeba twardym być! — mawiał tata.

Kochałem swoją matkę i jednocześnie jej nienawidziłem. Nie chciała mnie, odtrąciła. Niczym kukułka podrzuciła to swoje jajko do cudzego gniazda i w dupie miała, czy i jak pisklak się rozwinie. Z czasem ta nienawiść przytłoczyła, stłamsiła i zepchnęła w niebyt miłość.

Gdzieś w okolicach matury pojawiły się u mnie nawracające koszmary. Śniłem, iż wracam ze szkoły i zawsze dochodzi do konfrontacji z matką. Ona za każdym razem była zimna i wyniosła. Już od progu okazywała mi lekceważenie i pogardę. Mówiła, że jestem nieudacznikiem, że niczego nie potrafię, do niczego w życiu nie dojdę, a już z pewnością nie zdobędę żadnej dziewczyny. Kłóciłem się z nią o to, że oczekuje, iż natychmiast wyprowadzę się z domu, a jeśli nie, to zacznę płacić za wszystko — za jedzenie, czynsz, sprzątanie. Pranie miałem robić sobie sam. Krzyczałem na nią, a ona nigdy nawet nie podniosła głosu, tylko patrzyła kpiącym, pełnym pogardy wzrokiem, jak na szczeniaka ujadającego wokół kostek u nóg i szarpiącego za nogawki spodni.

O tak, ona w tych koszmarach doskonale wiedziała, jak odebrać mi godność i poczucie własnej wartości, a ja nie mogłem tego znieść i za każdym razem rzucałem się na nią, by pozbawić ją życia, uciszyć na zawsze. Dusiłem ją, dźgałem nożem, uderzałem siekierą, czasem rozkawałkowywałem jej ciało. Robiłem wszystko byle się wreszcie zamknęła, byle zetrzeć z jej twarzy ten uśmieszek, zniszczyć to jej przekonanie, że jestem nieudacznikiem.

A ona? Umierała, by odrodzić się kolejnej nocy, w następnym koszmarnym rojeniu.

Te rojenia, powracające do mnie czasem i dziś, bywały szczególnie bolesne, gdy w tle pojawiał się ojciec — niemy widz moich zmagań z matką. Stał zawsze z boku z zatroskaną, przepraszającą miną, bez słowa i bez ruchu, nieco zakłopotany, niczym Felicjan Dulski z _Moralności Pani Dulskiej_.

Najstraszniejsze było chyba to, że te koszmary niczego mi nie przynosiły poza porannym rozedrganiem i obrzydzeniem do siebie samego. Żadnego odprężenia, ulgi. Nic takiego. Tylko poczucie bezsilności, niemocy i zwątpienia we własną wartość oraz we własną poczytalność. Budziłem się zazwyczaj z gardłem obolałym od krzyku, zlany potem, z potwornym bólem głowy.

To Maria po wielokroć musiała wcielać się w rolę mojej mamy, a kiedy dorastałem, przekonywać, że w jej odejściu i rychłej śmierci w dalekiej Australii nie było mojej winy. Ale ja wiedziałem swoje…

To wówczas nauczyłem się doskonale udawać. Rozumiem przecież, że chcieli, abym był dużym, grzecznym chłopcem. Chcieli pogodnego, uśmiechniętego młodzieńca, więc go mieli. Raz, dwa odpowiednia maseczka lądowała na mojej twarzy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij