Między falami - ebook
Między falami - ebook
Absolutnie fantastyczna książka! Bardzo, bardzo piękna powieść „Saturday Review”, BBC radio 4
Adam zajmuje się córkami i pisze książkę o historii katedry w Coventry. Pewnego dnia odbiera telefon ze szkoły swojej piętnastoletniej córki i dowiaduje się, że Miriam nagle upadła i przestała oddychać. Bez żadnej przyczyny. Od tej chwili Adam pogrąża się w wyczerpującym, przerażającym oczekiwaniu na to, co się może zdarzyć, na wyjaśnienia, których nikt mu nie może udzielić.
Między falami to książka o rodzicielskiej miłości, przytłaczającym lęku, chorobie i zdrowiu. O trudnej nastolatce i problemach małżeńskich. O pracy, płci i życiu rodzinnym w XXI wieku, o żonglerce, jaką jest codzienność. Jej lektura utwierdzi was w przekonaniu, że Sarah Moss to jedna z najbardziej oryginalnych i inteligentnych współczesnych pisarek.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-880-6 |
Rozmiar pliku: | 762 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego razu kobieta i jej mąż leżeli razem, a nasienie mężczyzny szukało drogi wśród zagłębień i komnat ciała żony, aż trafiło na miejsce. Komórki zaczęły się dzielić i przekształcać, jak zawsze, i powstało coś nowego. Minęło kilka tygodni i kobieta poczuła się dziwnie. Miała mdłości. Nowe stworzenie zaczęło przyjmować kształty. Najpierw stało się przecinkiem, potem kijanką, pojawił się zalążek mózgu i kręgosłupa. Nagle, w bladym mroku letniej nocy stało się serce i ruszyło w jambicznym rytmie. Biło, a nowa istota dostała głowę, ręce i nogi. Biło, kiedy zaczęła fikać i obracać się w wodach płodowych. Przez dłuższy czas unosiła się swobodnie, robiąc przewroty i kopiąc. Uczyła się słuchać dźwięków i tańczyć do muzyki dobiegającej z jasnego świata na zewnątrz. Kiedy kobieta pływała, a woda niosła jej nabrzmiałe ciało, rosnąca w niej istota dryfowała, wirując wokół własnej osi. Kiedy kobieta szła, tupot kroków i stały pomruk obu serc, podobny do dźwięku silnika statku, kołysały istotkę do snu. W końcu zima minęła, a słońce zalało ziemię, po której stąpała kobieta, wychyliły się przebiśniegi i żonkile, otwierając bielutkie i żółciutkie wnętrza. Istotka poczuła, że jej ciasno. Miała wrażenie, że ściany macicy napierają jej na ręce i nogi, a nawet ściskają żebra i plecy. Wkrótce coś zepchnęło ją w dół, wciskając jej głowę między kości kobiety, przyginając do ciała ręce i nogi. Kobieta już nie pływała. Rzadziej teraz chodziła, a stworzenie poczuło się obolałe i złe. Aż wreszcie w pewien jasny, kwietniowy poranek, kiedy obłoczki snuły się wysoko po błękitnym niebie, a na zmęczonych, poszarzałych drzewach pojawiły się pierwsze pączki, dla kobiety i nowej istotki nadszedł czas rozstania. Była to bolesna, wielogodzinna praca, zajęła całą zimną noc i następny poranek, którego kobieta i jej mąż nawet nie zobaczyli, byli bowiem w pokoju bez okien. Czekali na narodziny swojego dziecka. Serce istotki biło już od wielu miesięcy, nie zatrzymywało się, czasem przyspieszało, a czasem zwalniało, ale nieodmiennie wybijało ten sam rytm. Narodziny są jak sen, jak zapomnienie. Kiedy dziecko przychodzi na świat, staje się cud – zaczyna oddychać. Najpierw jest ta straszna chwila, w której zostajemy oddzieleni od matki i jej natlenionej krwi. Jeszcze nigdy nie oddychaliśmy, nie wiemy więc, co robić. Porodówka zamiera. Udało się. Wzięła oddech. W sercu i płucach rozbrzmiała muzyka. Grały, ale nikt już nie nasłuchiwał.
Była dziewczynką, a co ważniejsze, sobą. Była kimś nowym, kimś, kto wcześniej nie istniał. Jak wszystkie dzieci, była więc objawieniem. Rosła w ramionach matki przez całe lato, wpatrując się w cienie liści na parasolce, która osłaniała jej nową skórę od słońca, patrząc, jak jej własne ręce unoszą się i tańczą. Nauczyła się uśmiechać, patrząc ojcu w oczy. Kiedy się skupiła, zaciskała podobne do rozgwiazdy palce na rzeczach, które chciała zbadać – kamykach, jaskrach, gładkim obszyciu kocyka. W pewną bladą noc nagle udało jej się przekręcić na brzuszek w łóżeczku, i chociaż nauka obracania się z powrotem na plecy zajęła jej sporo czasu, zaczęła też ćwiczyć podnoszenie ciężkiej główki. Przez cały ten czas jej serce biło, pompując krew, dzięki której rosła, uczyła się, a jej ciało się rozwijało. Wszystkie skomplikowane procesy w jej organizmie zachodziły prawidłowo, z rzadka tylko ktoś zastanawiał się, jak niezwykłe jest działanie płuc, jelit, nerek i mózgu.
Kiedy pojawiły się następne wiosenne kwiaty, dziewczynka uczyła się chodzić. Ojciec zabierał ją do parku. Trzymała się ławki otoczonej fioletowymi krokusami, a potem zawierzała ziemi i powietrzu, robiąc cztery chwiejne kroki po trawie, prosto w rozpostarte ramiona taty. Odkryła już wtedy kilka słów – tata, kaka, daj, nie. Nauczyła się trzymać kredkę i zostawiać swój ślad, odganiać wszystkich, którzy chcieli ją nakarmić, bo wolała jeść sama. Nie musiała uczyć się tańczyć, umiała to od zawsze.
Teraz wiemy, że muzyka zacięła się po raz pierwszy, kiedy dziewczynka miała pięć lat. Tej jesieni poszła do szkoły, a wiosną płynnie czytała. Nie trzeba jej już było czytać przed snem, za to niezbyt dobrze radziła sobie z liczbami. Pisanie jej nie interesowało. Bawiła się z innymi dziećmi w berka na kawałku betonu, który zastępował im plac zabaw. Niebo było zaciągnięte chmurami. Biegała i krzyczała, miała ciepłą skórę i różowe policzki, a opiekunki chowały ręce głębiej do kieszeni kurtek. Nagle jej stopy zwolniły. Mięśnie zmęczyły się. Za mało tlenu, za mało cukru. Za mało światła. Strach. Płuca pracowały z całej siły, ale nie mogły wytworzyć próżni, nie mogły wciągnąć powietrza, którego potrzebowała krew. Położyli ją w pokoju za recepcją, ale kiedy matka dotarła na miejsce, wszystko było już w porządku. Zaróżowiła się, poweselała, była tylko lekko poirytowana. Powiedzieli, że dali jej inhalator, który trzymają dla zapominalskich astmatyków, przepraszają, ale liczyli, że to pomoże, bo wyglądało to na atak astmy, i proszę, zadziałał. Matka, którą wezwano z pracy, klęczała przy dziewczynce. Wyciągnęła swój stetoskop i słuchała dźwięków dobiegających z klatki piersiowej córki, swobodnego oddechu, bicia serca. Wszystko było w porządku. Powiedziała, że astma jest często błędnie diagnozowana u dzieci. Może to jakiś wirus, jakaś chwilowa nieregularność, coś takiego. I może miała rację. Może nie było to ostrzeżenie, które przegapili.
Zdarzało się potem, że kiedy dziewczynka się przeziębiała, jej oddech świszczał. Nic wielkiego, i nie zdarzało się to często. Matka mówiła, że to nie astma, właściwie nie, chociaż dobrze mieć pod ręką inhalator, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby go używać, kiedy mała będzie się źle czuć w nocy.
Drugi alarm był głośniejszy. Wiadomo, rzecz jasna, że zawsze są trzy ostrzeżenia, trzy szanse na zapobieżenie czemuś strasznemu. Z drugiej strony gdyby nam się udało, nie byłoby tej opowieści. Stałaby się kolejną niewyobrażalną historią, która się nie wydarzyła. Było to na wyspie Kalymnos. Dziewczynka pływała w morzu. Woda była chłodna. Początkowo bała się fal i zimna, nie chciała, żeby słona woda zmoczyła jej jasne włoski, nie chciała wody w nosie i w uszach. Stopniowo jednak wchodziła głębiej, trzymając ojca za rękę, piszcząc, kiedy fale sięgały jej do kolan, moczyły uda i brzuch. Uczyła się skakać i śmiać z rozbijających się o piasek bałwanów, unosiła się na łagodniejszych falach, po czym opadała z powrotem na nogi. Jeszcze raz, do góry i na dół, płyniemy i lądujemy. Ręka zsiniała jej z zimna, była śliska od kremu do opalania i od wody morskiej, ale ojciec trzymał ją, aż wreszcie dziewczynka pozwoliła, żeby fale ją huśtały, bujały, kołysały, niosły tam, gdzie śpiewają syreny. Aż wreszcie matka się zdenerwowała, chciała, żeby ręce dziecka dotykały znowu powietrza, a stopy ziemi, i miała rację, bo dziewczynka stała jeszcze po kolana w ciemnej jak wino wodzie, kiedy w jej oddechu pojawiła się nowa, głośna nuta. Mamusiu, powiedziała, mamusiu, a mama wzięła ją za rękę i pociągnęła na plażę, gdzie na dnie torebki leżał nieużywany od miesięcy inhalator. Proszę, powiedziała, usiądź, schyl się, pamiętasz, jak to się robi. Pół godziny później szli już na lody. Każdy poczuje się dziwnie, wychodząc z lodowatej wody na gorące powietrze, każda krew, skóra i kości. Każde serce może się na moment zatrzymać, nie wiedząc, czy jest w morzu, czy na lądzie. Każde płuca mogą przeżyć zaskoczenie. Może zresztą miała astmę. Wielu ludzi ma.
Trzeci raz zdarzył się, kiedy dziewczynka dorastała, trwając w zawieszeniu między tęsknotą za dorosłością a zdziwieniem, że to już. Była już wzrostu matki, więcej ważyła, zaokrągliła się. Dało się zauważyć jej obecność. Była inteligentna, odważna i uparta, nie tańczyła już, czytała za to i pisała. Wstąpiła do Amnesty International, do Greenpeace i do Partii Zielonych. Kilka razy dziennie wypowiadała takie słowa jak patriarchat, hegemonia i neoliberalizm. Miała niebieskie pasemka, lubiła prowokować nauczycieli tuszem do rzęs: przepraszam, pani ma makijaż? Ależ, proszę pana, czy nie uczy nas pan właśnie, że dla sporej części świata kontrolowanie kobiecej seksualności jest bardziej istotne niż przekazywanie nam wiedzy?
Znaleźli ją na boisku. Zauważył ją nauczyciel WF-u, rozglądał się i dostrzegł kupkę ubrań pod drzewem. Zaczęła się lekcja, zastanawiał się więc, co się stało. Była nieprzytomna, wydawała dziwne dźwięki, powiedział, jej oddech brzmiał jak cięcie kartonu tępym nożem. Zanim zdążył zadzwonić po karetkę, wszystko ucichło. Przestała oddychać.
Zrobił to, co trzeba, w odpowiedniej kolejności. Wyciągnął telefon, nacisnął trzy razy dziewiątkę, potem „głośnik” i położył aparat wśród mleczy, obok dziewczynki. Obrócił ją na plecy, sprawdził, czy nic nie ma w ustach, odchylił jej głowę. Sekundy przeciekały jak kapiący miód. Przytrzymał nos i wdmuchnął jej powietrze do ust, sprawdził, czy klatka piersiowa się uniosła, ale nie, a w każdym razie nieznacznie. Ponieważ jednak umiał tylko to i nic innego, kontynuował. Uczono go śpiewania w myślach, to pomaga zachować rytm. Nucił więc, splatając ręce i szukając właściwego miejsca na jej klatce piersiowej. Naciskał, kości się uginały, a pod nasadą dłoni czuł jej stanik. Śpiewał. Nellie the elephant packed her trunk and said goodbye to the circus. Między klatką piersiową dziewczynki a zimną trawą nie było zbyt wiele miejsca. Na początku łatwo było naciskać na jedną trzecią głębokości. Karetka, powiedział do telefonu. Szkoła. Nieprzytomna, nie oddycha. Prowadzę reanimację. I dalej śpiewał, wdmuchując powietrze.
Wiedział, że w ciele dziewczynki obumierały właśnie komórki mózgowe. Poziom tlenu jest niższy w wydychanym powietrzu. Ucisk klatki piersiowej, nawet bardzo silny, nie przesuwa zbyt wiele krwi. Twarz i wargi zaczęły jej sinieć. Trzeba śpiewać, trzeba naciskać dalej. Nellie the elephant… Ręce zaczęły słabnąć. Mocniej. Usłyszał syrenę, błękitne światła pojawiły się na polu, samochód podskakiwał na trawie. Otworzyły się lewe drzwi, silnik nadal pracował. Kobieta w zielonym kombinezonie, na rękach miała błękitne rękawiczki. Biegnące postaci, karetka. Przejmujemy ją, świetna robota, wstał więc, żeby zrobić miejsce. Zatoczył się. Uklękli przy dziewczynce. Było ich czterech: Mateusz, Marek, Łukasz, Jan, błogosławiony niech będzie Pan. Pojawił się helikopter, przyginając drzewa.
Nagle twoje serce ruszyło. Nagle w ciemności łona matki coś trzasnęło, coś rozbłysło i z niczego powstał prąd. Nagle zaczęłaś oddychać. Równie nagle przestaniesz, i ty, i ja, i wszyscy inni. Wtedy twoje płuca odpoczną, twój puls zniknie w ciemności, z której przyszedł.
Zatkaj uszy, połóż głowę na poduszce, posłuchaj, jak kroczy twoja krew.
Żyjesz.wyobraź sobie
Przeczucia nie istnieją. To, że jemy właśnie średnio smaczną kanapkę albo z przesadnym zaangażowaniem intelektualnym przygotowujemy notkę na portal społecznościowy, nie oznacza, że nie tkwimy w zawieszeniu między utratą wszystkiego, co przyjmujemy za pewnik, a informacją, że to utraciliśmy. Choć żyjemy w czasach nieustającej komunikacji, ta chwila istnieje. Nawet teraz, kiedy to czytasz, ktoś – policjant, nauczyciel albo kolega – gra rolę anioła śmierci w przedstawieniu, którego częścią jesteś, choć o tym nie wiesz. Być może bierze właśnie głęboki oddech, przypominając sobie to, czego nauczył się lub nauczyła na Warsztatach z Przekazywania Złych Wiadomości. Może przygotowuje się do wybrania twojego numeru i wypowiedzenia słów, które wszyscy sobie wyobrażamy, którymi się torturujemy, zupełnie jakbyśmy w ten sposób mogli zepchnąć to, co się może zdarzyć, do świata koszmarów sennych i wyobrażeń. Był wypadek. Nie da się zapobiec czemuś, wyobrażając sobie, że to się stanie. Zresztą unikanie takich myśli też nie pomoże. „Nie wyobrażam sobie, przez co musicie oboje z Emmą przechodzić” – mówili różni ludzie, zwłaszcza rodzice na szkolnym placu zabaw, na który musieliśmy na zmianę chodzić dwa razy dziennie ze względu na Rose. „Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażasz” – odpowiadałem. Jak wtedy, kiedy czytasz o zwykłych ludziach, którym przytrafiło się nagle coś strasznego. Oblodzona szosa, przysypiający kierowca ciężarówki, gniewny młody człowiek z bronią, który nie ma nic do stracenia. Przeszywa cię dreszcz i przewracasz stronę. Możesz to sobie wyobrazić, a twoje wyobrażenie będzie zgodne z prawdą. Nie to chcieli usłyszeć ci rodzice.
Nie istnieje też ironia. Anioł śmierci nie zatrzyma się dlatego, że właśnie wystawiasz twarz na wiosenne słońce, którego plamy rozświetlają las pełen kwitnących dzwonków, albo idziesz na kawę, którą chcesz wypić w środku dnia całkiem bez powodu, po prostu dla przyjemności. Nie ma żadnych aniołów ani przedstawienia. Ciesz się dzwonkami, póki możesz. Nie są żadnym symbolem. To po prostu kwiaty. Nie mają żadnej mocy.
Tak się składa, że nie jadłem kanapki, chociaż przemknęło mi przez myśl, że powinienem po nią za chwilę sięgnąć. Wyjątkowo nie siedziałem też w internecie, gapiąc się na plany domów, na które moglibyśmy sobie pozwolić, gdybyśmy zajęli się gromadzeniem środków dziesięć lat wcześniej. Pracowałem. Chcę przez to powiedzieć, że postawiłem laptopa na kuchennym stole i czytałem opasłą książkę, która głównie zawierała zdjęcia przedstawiające plany i budowę katedry w Coventry. Próbowałem nie wsadzić książki i laptopa w kałużę dżemu, którą Rose zostawiła na stole przed wyjściem do szkoły. Obiecałem sobie, że jej nie wytrę, dopóki nie zrobię przerwy na lunch. Odsuwałem się też od kubka zimnej kawy z mlekiem, którą Emma zrobiła, ale nie wypiła, zanim reszta z nas wstała, a którą być może zostawię na stole aż do jej powrotu późnym wieczorem, próbując w ten sposób udowodnić coś, czego nie potrafiłem wyrazić nawet sam przed sobą. Poszedłem pobiegać między odprowadzeniem dziewczynek a rozpoczęciem pracy, ale nogi tak mi drętwiały, że musiałem sobie uświadamiać konieczność poruszania nimi.
Nie myślałem o zbombardowaniu starej katedry. To byłoby za proste. Próbowałem myśleć o gobelinie. Słyszałem, jak przewodnicy opowiadają o nim grupom siwowłosych ludzi w swetrach i wygodnych butach – sam stanę się kiedyś taki, jeśli los pozwoli – którzy wybierają się na wycieczkę z przewodnikiem po katedrze w środku tygodnia po południu. Przewodnicy mówią, że to największy gobelin na świecie. Nie widać tego z dołu, ale gdybyśmy go zdjęli i rozłożyli, sięgałby stąd za ławki, aż do chóru. Tak jakby Graham Sutherland liczył na zwycięstwo w światowym konkursie na największą utkaną powierzchnię. Zastanawiałem się, jak powiedzieć, że w momencie wejścia do katedry gobelin oznajmia, że choć ukończono ją w 1967 roku i ma cechy modernistyczne, tak naprawdę powstała w duchu tradycyjnej angielskiej sztuki i rzemiosła. Komuś przyzwyczajonemu do kamiennych posadzek i gotyckich okien, do marmurowych posągów przedstawiających lokalnych właścicieli ziemskich, może wydać się dziwna i mało kościelna, a przecież jest bardziej konserwatywnym odbiciem stylu narodowego i lokalnej tradycji niż większość podobnych budowli we Francji i w Niemczech. Wszystko jest tu zrobione ręcznie, przez lokalnych rzemieślników, w duchu typowej angielskiej nieufności do maszynowej produkcji, którą wymyślono na naszej zielonej i pięknej ziemi. Europa miała po wojnie bardziej palące problemy niż to, co zrobić ze zniszczonymi kościołami. Odbudowywać je, tak jakby można było wrócić do tego, co było dawniej, jakby dało się wskrzesić to, co już przepadło? A może zostawić ruiny w charakterze pomnika, memento mori, sugerując, że powrót nie jest możliwy, że nigdy nie zapomnimy o tym, co straciliśmy, że żałoba będzie trwała wiecznie? Na różne sposoby próbowałem to wyjaśnić. Chciałem przy tym uniknąć pompatyczności, nie byłem też pewny, w jakim stopniu mogę odnosić się do tematów niezwiązanych bezpośrednio z budynkiem i jego zawartością. Starałem się pamiętać, że nie piszę książki, kiedy nagle – bo jak inaczej? – zadzwonił mój telefon.
Nieznany numer komórkowy. Odebrałem, wchodząc po schodach. Zawsze tak robimy, bo na parterze jest słaby zasięg. Byłem więc na półpiętrze, patrząc w górę mijałem zdjęcie rocznej Rose wpadającej w ramiona ośmioletniej Miriam na plaży w Porthleven. Mówi Victoria Collier, powiedziała, i dopiero po chwili skojarzyłem, że to pani Collier, dyrektorka szkoły Miriam. Nadal nic we mnie nie drgnęło. Miriam zapewne pokłóciła się o jeden raz za dużo z niezbyt lotną nauczycielką angielskiego albo odmówiła związania włosów – szkoły karzą za takie grzeszki, żeby zapobiec wybuchowi prawdziwej rebelii. Ciągle dostawała uwagi, prosiła się o nie. Był wypadek, powiedziała pani Collier, chodzi o Miriam. Coś się stało, znaleźliśmy ją na boisku. Ktoś ją uderzył, pomyślałem, grali w hokeja albo w lacrosse i dostała kijem lub piłką, przez te piłki latające na wysokości głowy nigdy nie lubiłem lacrosse, nie żeby Mimi przepadała za grami zespołowymi. Czułem strach, w gardle, w uszach. Z Miriam już wszystko w porządku, powiedziała, jest przytomna i stabilna, ale straciła przytomność, czy coś w tym rodzaju. Wezwaliśmy karetkę, nie podobało im się, że tak długo jej nie było. Wróciła, ale na wszelki wypadek zabrali ją do szpitala. Nie było, wróciła, jak w jednym z tych góralskich domków meteorologicznych, w których mężczyzna znika, a kobieta wychodzi, kiedy ma padać, a może odwrotnie. Mózg przetwarzał te obrazy, ale ciało wiedziało, co robić i byłem już na dole, wpychając buty na nogi, łapiąc kluczyki do samochodu i otwierając zamek centralny, podczas gdy drugą ręką ściągałem płaszcz z wieszaka. Czy mogą poczekać, spytałem, skoro jest przytomna i stabilna? Czy mogą poczekać dziesięć minut? W normalnych warunkach, w środku dnia, kiedy nie ma korków, droga do szkoły zajmuje dwadzieścia minut. Dojechałem w osiem.
Nic jej nie było. Była to pierwsza rzecz, którą zauważyłem. Leżała płasko na plecach w mroku karetki, okryta jednym z tych gofrowanych koców. Na twarzy miała błoto, spod koca wystawały różne kable, a pikający monitor, taki jak do starego komputera, leżał między jej stopami jak mały piesek. Była bardzo blada, twarz jej dziwnie spuchła pod maską tlenową, ale wszystko było w porządku. Kiedy mnie zobaczyła, uniosła maskę. Cześć tato, powiedziała i przewróciła oczami, tak jak wtedy, kiedy Rose się z nią drażni, a jej nie chce się wstać. Jakby cała ta sprawa była jakąś farsą. Przepraszam za zamieszanie. Maska syczała, jakby coś z niej wyciekało, jak syrena alarmowa. Spojrzałem na ratowniczkę, która obserwowała monitor i nadymającą się opaskę do mierzenia ciśnienia, którą Miriam miała na ramieniu niczym rękawek do pływania. W przypadku lądowania na wodzie należy pociągnąć za sznurek lub dmuchać w wentyl. Miewa świszczący oddech, mówię, ma astmę. Jej matka, a moja żona, jest lekarzem internistą. Jakby to była wymówka. Jakby to, że mamy w rodzinie lekarza, oznaczało, że wolno nam ignorować objawy u dzieci, dopóki ktoś inny nie wezwie karetki.
Tak, to może być to, powiedziała ratowniczka, a jej jasny warkocz poruszył się, kiedy poprawiała koc Miriam. W szpitalu zrobią jej komplet badań. Nie ściągaj na razie maski, Miriam. A tata niech usiądzie tutaj. Nie jestem twoim tatą, pomyślałem. Później się przyzwyczaję do tego, że medycy, którzy w szpitalu są bogami, lingwistycznie przyjmują pozycję dzieci. Właściwie mają rację, to, kim jeszcze jestem, nie ma teraz znaczenia. Jestem tatą Miriam. Siadam i chcę ją wziąć za rękę, a ona uśmiecha się do mnie, ale mam wrażenie, że pod tymi kocami i kablami jest bardzo daleko ode mnie, za daleko, żeby dosięgnąć mojej ręki.
Dopiero kiedy włączają syrenę, zdaję sobie sprawę, że nie bałem się tak, jak powinienem. Przypominam to sobie teraz i widzę, że była to ostatnia chwila mojej niewinności, kiedy siedziałem w karetce i wierzyłem, że Miriam nic nie jest.
Czekał na nas cały zespół lekarzy, pokój był ich pełen. Stali wokół łóżka na intensywnej terapii, jakby szykowali się do jakiegoś rytuału, do przekształcenia chleba w ciało człowieka. Do złożenia dziewicy w ofierze.
– Nadjeżdżają – mówi ktoś, a potem, z nutką rozczarowania: – O, jest przytomna.
Miriam próbowała usiąść na noszach, ale kable były za krótkie. Wyciągała szyję, żeby zobaczyć, dokąd ją wiozą. Twarz miała nadal bladą i opuchniętą, wciąż oddychała nierówno. We włosach miała błoto. Chciałem je wyczesać, naprawić wszystko. Połóż się teraz, złociutka, powiedzieli, poczujesz małe ukłucie. Widać było, że wiedzą, co robią i co się zaraz stanie. Uspokajało mnie to i uciszało. Najwyraźniej wszystko toczyło się według utartego schematu i tylko ja nie wiedziałem, co będzie dalej.
Ciąg dalszy w wersji pełnej