Miejsce starych. Il posto dei vecchi - ebook
Miejsce starych. Il posto dei vecchi - ebook
Ada Negri – Miejsce starych / Il posto dei vecchi. Tłumaczenie: Róża Centnerszwerowa. Wydanie dwujęzyczne: polsko-włoskie. Poruszająca opowieść o cichej sile, poświęceniu i przemijaniu. W tej niezwykłej, dwujęzycznej publikacji, Ada Negri – jedna z najważniejszych włoskich pisarek przełomu XIX i XX wieku – oddaje głos tym, którzy często pozostają niezauważeni: kobietom, matkom, robotnicom, osobom starszym. Główna bohaterka to Felicjana – kobieta o żelaznej determinacji, która po latach harówki w fabryce i samotnego macierzyństwa wchodzi w jesień życia z nadzieją, że miłość, którą zasiała, przyniesie jej spokojną starość. Negri kreśli obraz życia w realiach robotniczych Włoch końca XIX wieku z brutalną szczerością, ale i głębokim humanizmem. To historia, która porusza swoją autentycznością – codzienność przepełniona trudami, chwilami triumfu, ale też bolesnymi refleksjami o miejscu, jakie znajduje dla siebie kobieta, gdy dzieci dorastają, a ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Wzruszająca i mądra, Miejsce starych to nie tylko społeczna diagnoza, ale przede wszystkim literacki hołd dla ludzkiej wytrwałości. Dwujęzyczny układ książki umożliwia czytelnikom porównanie oryginalnego stylu Negri z polskim przekładem – zachęta zarówno dla miłośników literatury włoskiej, jak i tych, którzy chcą ją lepiej poznać.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8064-536-3 |
| Rozmiar pliku: | 76 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie zdziwiła się, ani też zbytnio przejęła, kiedy pewnego czwartku, w porze zwykłych odwiedzin szpitalnych, zapytany przez nią, jak zawsze, dyżurny urzędnik odpowiedział bez wstępów i przygotowań, przerzucając karty spisu:
— Numer pięćdziesiąty dziewiąty?... z ulicy Świętego Józefa... umarł tej nocy.
Doskonale zrobił ów, uprzejmy jak jeżozwierz, biurokrata z dobroczynności, oszczędzając jej wyrazów współczucia.
Od kilku miesięcy już, w kąciku swojego pokoju, zapalała codziennie lampkę przed obrazem Madonny Caravaggia; na jaką intencję, wiedziała tylko ona sama, ona sama też pilnowała, aby nie zbrakło w lampce oliwy. I oto Madonna spełniła upragniony cud: zabrała życiu i szynkowni Gigi Fracetta, zwanego Rosinim, ulubieńca okolicznych tawern dzięki wspaniałemu jego głosowi tenorowemu i rozrzutności, z jaką ciskał na dno szklanicy własne swoje zarobki woźnicy, a także zarobki żony, Felicjany, znanej z pięknego szycia bielizny.
Filozofja Felicjany była prosta i logiczna: kto jest niepotrzebny, jest szkodliwy; powinien umrzeć! I właśnie mąż jej umarł w samą porę. Dla dwojga drobnych dzieci daleko lepszą opiekunką jest matka-wdowa, sprawna i silna, niż stu ojców-pijaków. Z mężczyznami rozbrat weźmie zupełny. Ten jeden w ciągu siedmiu lat smutnego pożycia małżeńskiego obrzydził jej swój ród aż nadto. Będzie pracowała sama, dopóki jej sił starczy, a wtedy chłopcy, którzy dorosną do tego czasu, zaopiekują się z kolei matką.
Rozumując zupełnie słusznie, że zarobki skromnej bieliźniarki są zbyt niepewne i nieregularne, aby troje głodnych ust miało opierać na nich pewność egzystencji, udała się bez wahania do pana Agliardi, właściciela fabryki wyrobów wełnianych, któremu od wielu lat odnosiła koszule i mankiety, szyte przez nią na rachunek eleganckiego sklepu, gdzie je zamawiał. Na prośbę o umieszczenie jej w fabryce, odpowiedział zdumiony, jak gdyby spadł z obłoków:
— J.j...akto? j.j.jak to?... (zacinał się trochę w mowie, co było zarazem wadą jego i stałą zmorą) J...j...akto? Felicjano!... W fabryce? ty?... T...t...y?... taka wątła?... Czy będziesz mogła w...w...ytrzymać?... w t.t...akiem p...p...iekle?...
Stojąca przed nim kobiecina była istotnie drobna i napozór wątła. Wpiła w niego wszakże parę oczu pełnych zapału i energji, usta jej były szerokie i twardy miały wykrój, zarysowane prostą linją nad wystającym podbródkiem. Twarz, tchnąca mocą odporną; drobny organizm ze stali, którego każda sprężynka we właściwem znajdowała się miejscu, każde kółko funkcjonowało sprawnie, jak w doskonale sporządzonej maszynie.
Przełamała wreszcie jego niechęć. Ustąpił nietyle przez litość nad nią, ile przez nieświadome poczucie szacunku dla tej siły kobiecej, urobionej na narzędzie pracy. Wstąpiła do fabryki i po kilku miesiącach została pomocnicą majstra w oddziale tkackim za lira i siedemdziesiąt pięć centów dziennie.
I tyle. Lir i siedemdziesiąt pięć centów! Pan Agliardi miał nawet dobre serce, ale w owym czasie, około roku 1870-go, płace kobiece nie przekraczały tej normy. Zadowolniła się tem; miała odwagę. Byleby pewny kawałek chleba. Nie myślano jeszcze wówczas o kooperatywach robotniczych, o syndykatach i bezrobociach. Jakoś udawało jej się wyżywić za te pieniądze siebie i dzieci, któremi, po powrocie ich ze szkoły, opiekowała się sąsiadka. Wyżywić siebie?... Ot, głupstwo. W południe miseczka mleka z chlebem i trochę zupy; kawałek kukurydzowego placka wieczorem... Powtarzała zwykle ze śmiechem: „Kto utrzymuje, że to zamało, aby żyć, kłamie przez żarłoczność; kto je więcej, hoduje sobie tylko astmę i artretyzm“.
Była uosobieniem optymizmu. Na oknie jedynej jej izdebki kwitła szkarłatna geranja, którą podlewała o piątej z rana przed pójściem do fabryki i wesoło witała wieczorem pieszczotliwemi słowami niby trzecie dziecko. W niedzielę, idąc na spacer z dwoma swoimi urwisami na zapylone, skąpo porośnięte łąki za miastem, śpiewała świeżym głosem modną piosenkę, wdychając wszystkiemi porami ciała i duszy upojenie słońcem, zielenią i krótkiemi chwilami swobody.
Tak mijał czas. Dla czego czas mija tak szybko?... Ten, który zostawiamy po za sobą, jest zawsze owym lepszym, nawet kiedy przeżywaliśmy w nim smutki.
Powoli, nie czując tego, przystosowała się zupełnie do rytmu i rodzaju codziennej swojej pracy. Jak gdyby poruszała się w takt czółenek, sunących tam i z powrotem, jak gdyby uzgodniała bicie własnego serca i pulsu z obrotem kół, pasów, dźwigów, śrub, wszystkich owych niemych ramion maszyny, które wydają się kikutami o ruchach tragicznie precyzyjnych. Nie mogła już wyobrazić sobie własnego życia bez huku transmisyj nad głową, bez smaku pyłu wełnianego w gardle, zapachu stęchłej oliwy w nosie, a nadewszystko bez wylewnej i głośnej przyjaźni towarzyszek fabrycznych.
Chłopcy dorastali. Franek, pracujący już w sklepie, okazywał wyraźne zdolności do mechaniki i sumiennie przynosił do domu drobne swoje zarobki. Leonek, nerwowy, skupiony, inteligentny, szczupłej budowy jak matka i z tym samym, co ona, energicznym wyrazem twarzy, wbił sobie do głowy, że musi się uczyć, studjować, wznieść się ponad przeciętny poziom. Udało mu się zyskać subsydjum państwowe, dzięki któremu wstąpił do szkoły normalnej; za lekcje, które dawał, kupował książki. Felicjana poznawała siebie we wrażliwem, łatwo pobudliwem usposobieniu i w tajonej ambicji młodszego syna; w starszym znów, w jego zdrowej, pogodnej naturze widziała odbicie najlepszej strony własnego charakteru, nieustraszonego swojego optymizmu. Obaj stanowili jakby dalszy jej ciąg; ich siły młode były uzupełnieniem jej siły; pewna była, że znajdzie w nich z czasem niezawodną na starość podporę, upragniony odpoczynek.
Przeszła jednakże głuchy, straszliwy okres krytyczny, pomiędzy czterdziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia. Zdawało jej się, że przestała być sobą. Godziny zupełnego wyczerpania uniemożliwiały jej pracę, spędzała noce bezsenne, podczas których trawił ją żar wewnętrzny i dławiły dziwne zmory, aż zrywać się musiała z łóżka, aby wreszcie o świcie, właśnie kiedy trzeba było ubierać się i biedz do fabryki, odarta z resztek sił, niby łachman bezduszny, padała bez tchu. Ale co najgorsze, co nigdy nie zdarzało jej się dawniej i co paliło ją rumieńcem wstydu, — nie mogła spojrzeć na szerokie bary lub na masywne karki towarzyszy, aby nie uczuć dziwnego dreszczu, wstrząsającego nią całą. Niewidzialne jakieś ręce, które czuła jednak najwyraźniej, przebiegały wzdłuż jej ciała, nabrzękłego i ociężałego pod wpływem tajemniczych przewrotów, jakie zachodziły w jej organizmie.
Cierpiała. Wybuchy rozstroju histerycznego wstrząsały nią, taką zwykle równą i pogodną. Przyciskała czasem z całą siłą do łona, tuliła rozpaczliwie obu swoich chłopców, obecnie sporych już wyrostków, wdychając z zapierającą dech roskoszą młodzieńczy zapach ich świeżych ciał. Pewnej nocy, po ciemku, posunęła się nawet do opłakiwania odmowy, jaką dała przed kilku laty głównemu majstrowi tkackiemu, który chciał się z nią ożenić i który przez miłość dla niej gotów był wziąść na siebie ciężar utrzymywania jej synów. Teraz, zapóźno już, zrozumiała, że potrzeba jej było mężczyzny, jego pieszczot i jego twardej pięści, jego opieki i jego władzy. Ale mężczyźni nie patrzyli już na nią: doszła do wieku, w którym kobieta przekwitła, wyciągająca rozpacznie ramiona ku miłości, nie budzi już w mężczyźnie pożądania.
Stopniowo ustały noce bezsenne, krew wzburzona uspokoiła się, nerwy powróciły do tępej równowagi, mięśnie ciała i twarzy obwisły, skóra nabrała odcienia żółtawego — i Felicjana zrobiła się starą kobietą.
Starą, ale nie niedołężną. W ciągu dziewięciu lat jeszcze widywał szeroki gościniec podmiejski wiodący do fabryki, przyspieszającą bardziej kroku z rana i zwalniającą go wieczorem, drobniuchną figurkę, otuloną czarnym szalem, z gołą głową opruszoną siwizną, wciąż jednak jeszcze mającą na ustach gotowy żart, uprzejme powitanie i zwrotkę wesołą, gdy szła wśród grona towarzyszek pracy.
Dopiero kiedy ostre bóle reumatyczne i gorączka przygwoździły ją do łoża szpitalnego, kiedy nie była już w stanie wcale niemal poruszać nogami, ustąpić musiała z pola. Bez grosza emerytury, biedna jak mysz kościelna, mająca jedyną suknię na grzbiecie, ale pogodna wciąż i ufna, jak święty Franciszek, rzekła do synów, rozwierając przed nimi ramiona:
— Macie mnie. Skończyłam. Teraz na was kolej.
∗ ∗ ∗
Franciszek, jej pierworodny, odpowiedział........................IL POSTO DEI VECCHI.
Feliciana non provò grande sorpresa, nè grande commozione, quando, un giovedì, nell’ora delle visite agli infermi, alla sua solita domanda l’impiegato di turno all’ospedale rispose a muso duro, senza preamboli, scartabellando un registro:
— Il numero cinquantanove?... della corsia San Giuseppe?... è morto stanotte.
Quel burocratico della beneficenza, grazioso come un porcospino, aveva fatto benissimo a risparmiarle le condoglianze.
Già da qualche mese, in un angolo della sua camera in via Vetere, ella accendeva quotidianamente un lumicino dinanzi all’immagine della Madonna di Caravaggio; e lei sola ne sapeva il perchè, lei sola custodiva il voto. Ed ecco, la Madonna aveva compiuto il miracolo necessario: aveva tolto alla vita e all’osteria Gigi Fracchia detto Rossini, popolare nelle taverne di porta Ticinese per la sua splendida voce tenorile e per la burlesca e parolaia prodigalità, colla quale gettava nel fondo paonazzo dei bicchieri i suoi guadagni di vetturino pubblico e quelli di sua moglie, cucitrice di bianco.
La filosofia di Feliciana era dritta e logica: chi è inutile è dannoso, chi è dannoso deve morire. Suo marito era morto in tempo. Per due bimbi piccoli, è ben più provvida una madre vedova, ma attiva e sana, che non lo siano cento padri beoni. E basta, di uomini, nella sua vita. Quell’uno, in sette anni di malinconica esperienza coniugale, gliene aveva lasciata la nausea. Avrebbe tirato il carro da sola, fino a quando le fossero bastate le forze; e allora i ragazzi, cresciuti ed a posto, avrebbero pensato a lei.
Tuttavia, convinta a ragione che i guadagni d’una povera cucitrice di bianco son troppo incerti e saltuari perchè tre bocche possan fondare su di essi la certezza di vivere, Feliciana andò senza esitanze a raccomandarsi al cavaliere Agliardi — al quale da anni ed anni portava camicie e colletti per conto di un elegante magazzino, e che era proprietario d’una fabbrica di lanerie.
Il cavaliere Agliardi cadde dalle nuvole.
— Come, come, come?... (balbettava un poco, era il suo difetto e il suo incubo). Come, come, come?... Feliciana!... In una fabbrica, tu?... Ma non vedi quanto sei delicata?... Credi tu di resistere, in un inferno simile?...
La donnina che gli stava davanti aveva, infatti, l’aspetto minuscolo. Ma lo fissava con due larghi occhi lucenti di fosforo e d’energia: gli parlava con una larga bocca tagliata dritta sopra un mento sporgente. Maschera di resistenza: piccolo organismo d’acciaio, nel quale ogni molla era al proprio posto, ogni rotella funzionava a tempo, come nelle macchine di fattura perfetta.
Più che dalla compassione, il buon cavaliere fu vinto da un senso inconscio di rispetto per quella forza femminile foggiata, piegata a strumento di lavoro. E Feliciana potè entrare nell’officina; e qualche mese dopo diveniva assistente d’una squadra di tessitrici — per una lira e settantacinque centesimi al giorno.
Già. Una lira e settantacinque centesimi al giorno. Poichè il cavaliere Agliardi era buono; ma, allora, verso il milleottocentosettanta, le paghe femminili non salivano più in là. Se ne accontentava, la coraggiosa, pur d’essere sicura del pane. In quei tempi non si parlava ancora di cooperative operaie, di sindacati e di scioperi. Ed ella riusciva, in letizia, a bastar con quel denaro a se stessa ed ai figli, che, dopo la scuola, le venivan sorvegliati da una vicina. A se stessa?... Oh!... Una ciotola di pane e latte a mezzogiorno, una minestra o una fetta di polenta alla sera.... Soleva dire ridendo: “Chi predica che questo non è sufficiente per vivere, mente per la gola: il resto è buono per l’asma e per la gotta„.
Feliciana era magnificamente ottimista. Sul balcone della sua unica stanza fioriva un geranio scarlatto, ch’ella inaffiava alle cinque del mattino, prima di partire per l’opificio, e salutava la sera con dolci e gaie parole, quasi fosse la sua terza creatura. La domenica, a passeggio coi due monellucci pei magri campi polverosi fuori porta, cantava con voce fresca la canzonetta di moda, e da tutti i pori del corpo e dell’anima respirava la gioia del sole, del verde, di quelle poche ore di libertà. E il tempo passò. Perchè il tempo passa così rapido?... Quel che noi lasciamo indietro è sempre il meglio, anche quando è il dolore.
La donna si era insensibilmente assimilata al ritmo e alla qualità della sua giornaliera fatica. Era come se andasse e venisse con le spolette d’acciaio: come se accordasse le pulsazioni del cuore e dei polsi a quelle dei licci, dei brancali, delle leve, di quei piccoli e silenziosi bracci di macchina che sembrano moncherini dal gesto tragicamente preciso. Non poteva più immaginare la propria vita senza rotear di cinghioni sul capo, polvere di lana e odor d’olio rancido in gola, e l’amicizia rumorosa e cordiale dei compagni di fabbrica.
I figliuoli crescevano. Francesco, già a bottega, dimostrava felicissime attitudini alla meccanica e portava a casa un piccolo guadagno. Leonardo, nervoso, concentrato, intelligente, con la snella ossatura e la maschera energica della madre, s’era messo in testa di studiare, di divenir qualcuno; ed era entrato nelle scuole normali col sussidio governativo, dando lezioni per comperarsi i libri. Nel temperamento eccitabile, nell’ambizione repressa, nella fantasia di quel suo fanciullo Feliciana si riconosceva; così come vedeva riprodotta, nella robusta serenità di Francesco, la miglior parte di sè, l’ottimismo invincibile. La continuavano, forza tra le forze: era certa di trovare un giorno, in loro, il proprio riposo.
Ebbe tuttavia un muto, terribile periodo di crisi, fra i quarantacinque e i cinquant’anni. Non le sembrava più d’esser lei. Stanchezze improvvise l’abbattevano sul lavoro: insonnie aspre d’arsura, agitate da confusi incubi, la tenevan desta durante le lunghe notti, lasciandola, verso l’alba, e proprio quando doveva levarsi per correre all’officina, disfatta come un cencio. Cosa che non le era mai accaduta prima, e che l’opprimeva di vergogna, non poteva fissar gli occhi sulle larghe spalle o sulle massicce collottole de’ suoi compagni, senza sentirsene la carne turbata da brividi. Mani invisibili, ma delle quali aveva profonda la sensazione, le scorrevano lungo il corpo, gonfiato e appesantito da un misterioso travaglio interiore.
Soffriva. Scoppi di dissonanze isteriche partivan da lei, fino allora così uguale e serena. Si stringeva talvolta, perdutamente, ai figli, ormai pezzi di giovanotti, respirando con affannosa delizia il profumo di quelle fresche forze. Si sorprese, una notte, nel buio, a rimpiangere di non avere, qualche anno prima, accettato per secondo marito Gianni Forgia, il capotessìtore, che per amor di lei si sarebbe volentieri sobbarcato anche il carico dei ragazzi. Lo capiva: le era necessario un uomo, la sua carezza e il suo pugno, la sua protezione e il suo dominio. Ma gli uomini non la guardavano più: ella era giunta all’età in cui la donna, disperatamente tesa verso l’amore con tutta la maturità della carne, non desta più il desiderio.
A poco a poco le insonnie cessarono, il sangue si calmò, i nervi si distesero in un opaco equilibrio, una rilassatezza giallognola fiaccò i muscoli del corpo e del volto — e Feliciana fu vecchia.
Vecchia; ma non invalida. Per dieci anni ancora il grande viale suburbano che conduceva alla fabbrica vide, più rapida il mattino, più lenta la sera, la piccolissima figurina avvolta nello scialle nero, con la nuda testa nimbata d’argento, con la bocca pronta al frizzo, all’affettuoso richiamo, al gaio ritornello, fra le schiere dei camerati. Solo quando una sciatica l’ebbe inchiodata, tra febbri e spasimi, all’ospedale, e ridotta da non poter quasi più reggersi in piedi, Feliciana abdicò. Senza un soldo di pensione, povera in canna, col solo abito che aveva indosso, ma lieta e fiduciosa come san Francesco, disse a’ suoi figli, aprendo le braccia in croce:
— Eccomi. Ho finito. Adesso tocca a voi. —
∗ ∗ ∗
Francesco, il primogenito, le rispose.................