Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Migracje - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Migracje - ebook

Świat naszej bliskiej przyszłości.

Świat ostatnich żyjących zwierząt.

Świat bez nadziei.

Franny Stone zawsze była wędrowczynią. Przybywa do odległej Grenlandii z jedną misją: znaleźć ostatnie na świecie stado rybitw popielatych i wyruszyć za nimi na ich ostatnią migrację. Przekonuje Ennisa Malone´a, kapitana statku Saghani, aby wziął ją na pokład, i zjednuje sobie ekscentrycznych członków jego załogi obietnicą, że śledzone przez nią ptaki zaprowadzą ich do ryb.

W miarę jak Saghani zmierza na południe, nowi towarzysze Franny zaczynają rozumieć, że skrywa ona wiele mrocznych tajemnic: nocne lęki, niewysłane listy i obsesję, która nakazuje jej ścigać rybitwy za wszelką cenę. Kiedy historia jej przeszłości zaczyna się odsłaniać, Ennis z załogą muszą zadać sobie pytanie, za czym tak naprawdę podąża Franny… I przed czym ucieka.

Epickie i intymne, rozdzierające serce i poruszające, Migracje, to hołd dla ginącego świata i wciągająca powieść o nadziei wbrew wszelkim przeciwnościom.

Migracje to jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących książek, jakie czytałam. To wyjątkowa powieść napisana przez szalenie utalentowaną pisarkę.

Emily St. John Mandel, autorka Stacji Jedenaście

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-232-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zwie­rzęta wymie­rają. Wkrótce będziemy tu sami.

Jakiś czas temu mój mąż odkrył kolo­nię nawał­ni­ków burzo­wych na ska­li­stym wybrzeżu nie­okieł­zna­nego Atlan­tyku. Tej nocy, kiedy mnie tam zabrał, nie wie­dzia­łam, że to jedne z ostat­nich pta­ków tego gatunku. Wie­dzia­łam tylko, że potra­fią być groźne w swo­ich noc­nych jaski­niach i odważne, kiedy nur­kują w spo­wi­tej świa­tłem księ­życa wodzie. Spę­dzi­li­śmy z nimi tro­chę czasu, przez tych kilka mrocz­nych godzin byli­śmy w sta­nie uda­wać, że jeste­śmy tacy jak one – dzicy i wolni.

Jakiś czas temu zwie­rzęta znik­nęły, w rze­czy­wi­sto­ści, nie tylko w ostrze­że­niach przed posępną przy­szło­ścią, lecz także tu i teraz, w maso­wych zagła­dach, które mogli­śmy zoba­czyć i odczuć. Któ­re­goś razu posta­no­wi­łam śle­dzić ptaka prze­la­tu­ją­cego nad oce­anem. Może liczy­łam na to, że zapro­wa­dzi mnie tam, dokąd ucie­kały wszyst­kie ptaki tego gatunku. Ptaki, które, jak nam się wyda­wało, zostały przez nas cał­kiem wybite. Może sądzi­łam, że odkryję okrutny powód, dla któ­rego zawsze porzu­cam ludzi i miej­sca. A może tylko mia­łam nadzieję, że ostat­nia wędrówka tego ptaka wskaże mi miej­sce, które uznam za swoje.

Jakiś czas temu to wła­śnie ptaki dały począ­tek dzik­szej wer­sji mnie.

GREN­LAN­DIA
OKRES LĘGOWY

To czy­sty łut szczę­ścia, że widzę, jak to się dzieje. Jak prze­cina skrzy­dłem cienką niczym włos żyłkę, a koszyk deli­kat­nie się na niej zamyka.

Pro­stuję plecy.

Ona w pierw­szej chwili nie reaguje. Jakimś spo­so­bem wie jed­nak, że nie jest już wolna. Świat wokół niej uległ zmia­nie, lek­kiej, a może ogrom­nej.

Pod­cho­dzę powoli, żeby jej nie wystra­szyć. Wiatr wyje, szczy­pie mnie w nos i policzki. Inne ptaki z jej gatunku sie­dzą na lodo­wych ska­łach i krążą w powie­trzu, ale mają dobry refleks i spraw­nie mnie uni­kają. Śnieg chru­pie mi pod butami, widzę kryzę jej piór, nie­pewne pierw­sze mach­nię­cie, tę chwilę, jakby się zasta­na­wiała: „Czy uda mi się uwol­nić?”. Gniazdo, które zbu­do­wała z part­ne­rem, jest pry­mi­tywne – to led­wie zbie­ra­nina trawy i gałą­zek wetknię­tych w szcze­linę skalną. Już go nie potrze­buje – młode same nur­kują po jedze­nie – ale i tak wraca do niego, jak każda matka, która nie potrafi odpu­ścić. Wstrzy­muję oddech, wędruję ręką w kie­runku koszyka, żeby go pod­nieść. Ona wyko­nuje tylko jedno mach­nię­cie, w nagłym przy­pły­wie buntu, a zaraz potem moja zimna dłoń zamyka się na jej ciele i zatrzy­muje ruch skrzy­deł.

Muszę teraz dzia­łać szybko. Ćwi­czy­łam to, więc moje palce zręcz­nie zaci­skają jej opa­skę na nodze i prze­su­wają po sta­wie w stronę gór­nego odcinka poni­żej piór. Z dzioba wydo­bywa się dźwięk, który znam aż za dobrze – sama wydaję go w snach pra­wie każ­dej nocy.

– Prze­pra­szam, już pra­wie skoń­czy­ły­śmy, pra­wie skoń­czy­ły­śmy.

Zaczy­nam drżeć, ale nie prze­ry­wam. Za późno na to, kiedy już się jej dotknie, zaob­rącz­kuje ją, przy­lgnie się do niej swoją ludzką posta­cią. Jakże wiele w tym wszyst­kim wro­go­ści.

Pla­stik zaci­ska się na jej nodze, mocuje loka­li­za­tor. Jedno mru­gnię­cie świad­czy o tym, że nadaj­nik działa. Już mam ją wypu­ścić, gdy nagle nie­ru­cho­mieje, a wewnątrz dłoni czuję bicie jej serca.

To mnie zatrzy­muje. _Pat, pat, pat._ Szyb­kie i deli­katne.

Dziób ma tak czer­wony, jakby zamo­czyła go we krwi. W mojej gło­wie to nadaje jej siłę. Wkła­dam ją z powro­tem do gniazda i odcho­dzę, zabie­ra­jąc ze sobą klatkę. Chcę, żeby eks­plo­do­wała wol­no­ścią, chcę widzieć w jej skrzy­dłach furię i rze­czy­wi­ście ją dostrze­gam. Kiedy się unosi, wygląda cudow­nie. Widzę czer­wone stopy har­mo­ni­zu­jące z dzio­bem. Aksa­mitną czarną cza­peczkę. Bliź­nia­cze ostrza ogona i skrzy­deł, ostrość kra­wę­dzi, ich ele­gan­cję.

Patrzę, jak krąży w powie­trzu, pró­bu­jąc zro­zu­mieć nową część ciała. Loka­li­za­tor nie krę­puje jej ruchów – jest wiel­ko­ści paznok­cia mojego małego palca i bar­dzo lekki – ale ona go nie lubi. Nagle rzuca się na mnie z góry, wyda­jąc prze­raź­liwy wrzask. Pod­eks­cy­to­wana roz­cią­gam usta w uśmie­chu i robię unik, żeby ochro­nić twarz. Ona jed­nak nie nur­kuje ku mnie po raz drugi. Wraca do gniazda i mości się w nim, jakby na­dal było tam jajko, które musi chro­nić. Dla niej ostat­nie pięć minut w ogóle się nie wyda­rzyło.

Jestem tu sama od sze­ściu dni. Zeszłej nocy sma­gany wia­trem i desz­czem namiot, w któ­rym noco­wa­łam, zwiało do morza. Kil­ka­na­ście razy dziob­nęły mnie w głowę i dło­nie ptaki nazy­wane naj­więk­szymi pod­nieb­nymi ochro­nia­rzami. Nagrodą za moje sta­ra­nia było jed­nak zaob­rącz­ko­wa­nie trzech rybitw popie­la­tych. To i mnó­stwo soli w żyłach.

Przy­staję na szczy­cie wznie­sie­nia, żeby spoj­rzeć raz jesz­cze, a wiatr na chwilę się uspo­kaja. Roz­cią­ga­jący się wokół lód, oto­czony czarno-bia­łym oce­anem i odle­głym sza­rym hory­zon­tem, ośle­pia. Wiel­kie frag­menty błę­kit­nego lodu leni­wie prze­pły­wają obok, nawet o tej porze roku, w samym sercu lata. Biel nieba i ziemi dopeł­nia kil­ka­na­ście rybitw popie­la­tych. Ostat­nich, może nawet na całym świe­cie. Gdy­bym była w sta­nie gdzie­kol­wiek się zatrzy­mać na dłu­żej, nie­wy­klu­czone, że wybra­ła­bym to miej­sce. Ale ptaki tu nie zostaną i ja też nie zostanę.

W moim samo­cho­dzie panuje bło­go­sła­wione cie­pło, ogrze­wa­nie pra­cuje na całego. Trzy­mam zmar­z­nięte ręce nad wywietrz­ni­kiem i czuję szczy­pa­nie na skó­rze. Na fotelu pasa­żera leży teczka z papie­rami. Zaczy­nam je prze­rzu­cać w poszu­ki­wa­niu nazwi­ska. Ennis Malone. Kapi­tan statku rybac­kiego Saghani.

Spraw­dzi­łam sied­miu kapi­ta­nów z ich sied­mioma stat­kami i sądzę, że upo­rczy­wie obłą­kana część mnie chciała, żeby zawie­dli, gdy tylko zoba­czy­łam, jak się nazywa ostatni sta­tek. Saghani – inu­ic­kie słowo ozna­cza­jące kruka.

Spraw­dzam fakty, które udało mi się usta­lić. Malone uro­dził się na Ala­sce czter­dzie­ści dzie­więć lat temu. Jest mężem Saoirse i ma z nią dwoje dzieci. Jego kuter jest jed­nym z ostat­nich upo­waż­nio­nych do połowu śle­dzia atlan­tyc­kiego. Kapi­tan łowi z sied­mio­oso­bową załogą. Według har­mo­no­gramu portu Saghani powi­nien być zacu­mo­wany w Tasii­laq przez dwie kolejne noce.

Usta­wiam Tasii­laq w GPS-ie i powoli ruszam zimną szosą. Dotar­cie do mia­sta zaj­mie cały dzień. Zosta­wiam za sobą koło pod­bie­gu­nowe i ruszam na połu­dnie, zasta­na­wia­jąc się, czy dobrze robię. Wszy­scy kapi­ta­no­wie, któ­rych pro­si­łam, odmó­wili. Nie tole­rują na pokła­dzie nie­wy­szko­lo­nych obcych. Nie lubią, kiedy się zakłóca ich zwy­czaje, zmie­nia trasy – nauczy­łam się, że mary­na­rze to prze­sądna rasa. Stwo­rze­nia żyjące według sza­blonu. Zwłasz­cza dziś, gdy ich styl życia jest zagro­żony. Pod­czas gdy my nie­prze­rwa­nie zabi­jamy zwie­rzęta w powie­trzu i na lądzie, rybacy nie­mal doszczęt­nie opróż­nili z ryb morza i oce­any.

Na myśl o tym, że mam być na pokła­dzie jed­nej z tych bez­względ­nych jed­no­stek z ludźmi, któ­rzy pusto­szą ocean, cierp­nie mi skóra, ale nie mam już wyboru, koń­czy mi się czas.

Po mojej pra­wej roz­ciąga się zie­lone pole, nazna­czone tysią­cem bia­łych plam – począt­kowo zdaje mi się, że to łodygi bawełny, ale to tylko pęd samo­chodu roz­ma­zuje kra­jo­braz. Tak naprawdę są to polne kwiaty w kolo­rze kości sło­nio­wej. Po lewej widzę wzbu­rzone ciemne morze. Zupeł­nie inny świat. Mogła­bym zapo­mnieć o swo­jej misji, spró­bo­wać zwal­czyć przy­mus, który odczu­wam. Zna­leźć sobie wiej­ski domek i się w nim roz­go­ścić. Upra­wiać ogró­dek, cho­dzić na spa­cery i przy­glą­dać się, jak ptaki powoli zni­kają. Ta myśl prze­myka mi przez głowę, jest nie­stała. Wiem, że sło­dycz zmie­ni­łaby się w kwas i nawet tak wiel­kie niebo jak to wkrótce zaczę­łoby przy­po­mi­nać klatkę. Nie zostanę. Nawet gdy­bym była w sta­nie, Niall ni­gdy by mi tego nie wyba­czył.

Rezer­wuję tani pokój w hotelu i rzu­cam doby­tek na łóżko. Pod­łogę pokrywa brzydki żółty dywan, ale za to mam widok na wody fiordu, wzbie­ra­jące u pod­nóża pagórka. Za nimi pię­trzą się szare góry, poprze­ci­nane żył­kami śniegu. Kie­dyś było go wię­cej. Świat się ocie­plił. Kiedy mój lap­top się uru­cha­mia, prze­my­wam spo­coną twarz i szo­ruję pokryte osa­dem zęby. Prysz­nic mnie przy­zywa, ale naj­pierw muszę zano­to­wać w dzien­niku swoją aktyw­ność.

Zapi­suję infor­ma­cję o zaob­rącz­ko­wa­niu trzech rybitw i wstrzy­mu­jąc ze zde­ner­wo­wa­nia oddech, uru­cha­miam pro­gram śle­dzący. Na widok mru­ga­ją­cych czer­wo­nych świa­te­łek roz­pły­wam się w uczu­ciu ulgi. Nie mia­łam poję­cia, czy to zadziała, ale oto one: trzy ptaszki, które chcą odle­cieć na zimę na połu­dnie i, jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, zabrać mnie ze sobą.

Kiedy już jestem umyta, wyszo­ro­wana i cie­pło ubrana, wpy­cham kilka papie­rów do ple­caka i wyru­szam, po dro­dze przy­sta­jąc przy mło­dej recep­cjo­ni­stce i pyta­jąc ją, gdzie jest naj­lep­szy pub. Recep­cjo­nistka myśli, praw­do­po­dob­nie nad tym, jaką roz­rywkę zapro­po­no­wać komuś w moim prze­dziale wie­ko­wym, aż w końcu poleca mi spraw­dzić bar por­towy.

– Jest też Klub­ben, ale myślę, że tam będzie dla pani zbyt… szybko – mówi i chi­cho­cze.

Odpo­wia­dam uśmie­chem i czuję się jak ska­mie­lina.

Spa­cer po pagór­ko­wa­tym Tasii­laq jest cudowny. Na nie­rów­nym tere­nie przy­cup­nęły kolo­rowe domki – czer­wone, nie­bie­skie i żółte – sil­nie kon­tra­stu­jące z zimo­wym świa­tem wokół. Pozna­czyły wznie­sie­nia jak wesołe zabawki; pod okiem tych wład­czych gór wszystko wydaje się mniej­sze. Niebo to zwy­kłe niebo, a jed­nak tutaj jest czymś wię­cej. Jest więk­sze. Przez chwilę patrzę na góry lodowe pły­nące wodami fiordu. Nie mogę prze­stać myśleć o rybi­twie i jej sercu biją­cym w mojej dłoni. Na­dal czuję postu­ki­wa­nie: _pat, pat, pat_, a kiedy przy­ci­skam dłoń do klatki pier­sio­wej, wyobra­żam sobie nasze tętna. Nie czuję za to wła­snego nosa, więc ruszam do baru. Mogła­bym posta­wić wszystko, co mam (czyli obec­nie nie­wiele) na to, że jeśli w mie­ście cumuje sta­tek rybacki, człon­ko­wie załogi będą chcieli spę­dzić każdą wolną chwilę na raj­dzie po barach.

Choć jest już późny wie­czór, słońce na­dal mocno świeci – o tej porze roku nie zaj­dzie do końca. Przed barem, oprócz kil­ku­na­stu drze­mią­cych psów przy­wią­za­nych do rur, widzę rów­nież sta­rego czło­wieka opie­ra­ją­cego się o ścianę. To miej­scowy, bo nie ma kurtki, a jedy­nie T-shirt. Od samego patrze­nia robi mi się zimno. Pod­cho­dząc do niego, zauwa­żam coś na chod­niku. Kucam i pod­no­szę port­fel.

– To pań­ski?

Kilka psów się budzi, posy­łają mi nie­od­gad­nione spoj­rze­nia. Męż­czy­zna robi to samo, a ja zdaję sobie sprawę, że jest młod­szy, niż myśla­łam, a poza tym bar­dzo pijany.

– Ute­qqis­sin­na­aviuk?

– Yy… Prze­pra­szam. Ja tylko… – Ponow­nie uno­szę port­fel.

Męż­czy­zna go dostrzega i roz­ja­śnia się w uśmie­chu. Zaska­ku­jąco ser­decz­nym.

– Czyli po angiel­sku?

Kiwam głową.

Męż­czy­zna bie­rze ode mnie port­fel i wsuwa go do kie­szeni.

– Dzięki, skar­bie – mówi. To Ame­ry­ka­nin. Jego głos jest głę­boki, stłu­miony i dud­niący, przy­biera na sile.

– Pro­szę tak mnie nie nazy­wać – mówię cicho i ukrad­kiem obrzu­cam go uważ­niej­szym spoj­rze­niem. Spod przy­pró­szo­nych siwi­zną wło­sów i gęstej czar­nej brody wyziera czło­wiek praw­do­po­dob­nie mocno po czter­dzie­stce, ale nie około sześć­dzie­siątki, jak uzna­łam na pierw­szy rzut oka. Jego jasne oczy są oto­czone zmarszcz­kami. Jest wysoki i pochy­lony, jakby przez całe życie pró­bo­wał nie być. Składa się z wiel­kich ele­men­tów. Wiel­kich dłoni i stóp, ramion i klatki pier­sio­wej, nosa i brzu­cha.

Lekko się kiwa.

– Pomóc panu gdzieś dojść?

Na te słowa uśmie­cha się ponow­nie. Otwiera mi drzwi, a potem zamyka je za nami.

W małym przed­sionku zdej­muję płaszcz, sza­lik, czapkę i ręka­wiczki i wie­szam je tak, aby były przy­go­to­wane na wyj­ście. W takich śnież­nych kra­jach jak ten zdej­mo­wa­nie cie­płych rze­czy to cały rytuał. W baro­wym zgiełku sie­dzi kobieta i gra na pia­ni­nie muzykę lounge. Pośrodku znaj­duje się komi­nek z trza­ska­ją­cym ogniem. Męż­czyźni i kobiety sie­dzą przy sto­li­kach i na sofach pod wyso­kim sufi­tem i cięż­kimi drew­nia­nymi bel­kami, a w rogu kilku chło­pa­ków gra w bilard. Jest tu nowo­cze­śniej niż w więk­szo­ści nie­wąt­pli­wie uro­czych pubów, które odwie­dzi­łam od przy­jazdu na Gren­lan­dię. Zama­wiam kie­li­szek czer­wo­nego wina i prze­cho­dzę do wyso­kich stoł­ków przy oknie. Z tego miej­sca ponow­nie widzę fiord, dzięki czemu łatwiej mi prze­by­wać w pomiesz­cze­niu. Nie jestem dobra w prze­by­wa­niu w pomiesz­cze­niach.

Ska­nuję wzro­kiem sta­łych klien­tów, szu­kam grupki męż­czyzn, któ­rzy wyglą­da­liby na załogę statku rybac­kiego Saghani. Nikt szcze­gól­nie się nie wyróż­nia – w jedy­nej wystar­cza­jąco licz­nej gru­pie męż­czyźni i kobiety grają w Tri­vial Pur­suit i piją sto­uta.

Ledwo wypi­jam łyk zbyt dro­giego wina, które kupi­łam, kiedy ponow­nie go dostrze­gam, tego czło­wieka, któ­rego spo­tka­łam przed barem. Stoi na brzegu, wiatr smaga mu brodę i nagie ramiona. Obser­wuję go z zacie­ka­wie­niem, aż w końcu widzę, że wcho­dzi pro­sto do wody i znika pod powierzch­nią.

Ześli­zguję się ze stołka, pra­wie prze­wra­ca­jąc przy tym kie­li­szek wina. Nie ma żad­nego znaku, który świad­czyłby o tym, że męż­czy­zna wróci na powierzch­nię. Teraz. Albo teraz. Albo teraz. Boże, naprawdę nie wraca. Otwie­ram usta do krzyku i gwał­tow­nie je zamy­kam. Zamiast krzyk­nąć, zaczy­nam biec. Przez drzwi i w dół drew­nia­nymi scho­dami – tak śli­skimi od lodu, że pra­wie ląduję na tyłku na zim­nej, błot­ni­stej brei przy brzegu. W pobliżu roz­lega się wyso­kie, paniczne uja­da­nie psa.

Ile czasu potrzeba, aby zamar­z­nąć na śmierć? W takiej wodzie nie­wiele. A on na­dal nie wypły­nął z powro­tem na powierzch­nię.

Nur­kuję w fior­dzie i…

Och.

Moja dusza wyla­tuje, wyssana przez pory skóry.

Zimno jest zna­jome i bez­li­to­sne. Na chwilę chwyta mnie i wciąga do celi, malo­wa­nej kamien­nej celi, którą znam niczym kochanka, bo spę­dzi­łam w niej cztery lata, a ponie­waż chłód wysyła mnie tam z powro­tem, spę­dzam zbyt wiele cen­nych sekund na życze­niu sobie, żebym umarła, żeby to wszystko po pro­stu się skoń­czyło, i to już, nie mogę dłu­żej cze­kać, nie ma takiej cząstki mnie, która nie byłaby skoń­czona…

Kiedy ostrość widze­nia wraca, jest jak cios w płuca. „Ruszaj się!”, roz­ka­zuję sobie. Zawsze dobrze sobie radzi­łam z zim­nem, pły­wa­łam w takiej tem­pe­ra­tu­rze dwa razy dzien­nie, ale tak dawno, że zapo­mnia­łam, sta­łam się mało wytrzy­mała. Wyma­chu­jąc nogami, wypy­cham swoje prze­siąk­nięte wodą war­stwy w kie­runku wiel­kiego ciała pode mną. Ma zamknięte oczy i sie­dzi na dnie fiordu w nie­po­ko­ją­cym bez­ru­chu.

Powoli wycią­gam ku niemu ręce, żeby zaci­snąć mu je wokół pach. Odbi­jam się od dna i trzy­ma­jąc go w moc­nym uści­sku, cią­gnę na powierzch­nię. Teraz się poru­sza, bie­rze wielki haust powie­trza i swo­bod­nie bro­dzi ze mną w ramio­nach, jakby to on ura­to­wał mnie, a nie odwrot­nie. Jak to się, u licha, stało?

– Co ty robisz? – dyszy.

Przez chwilę bra­kuje słów, jest mi tak zimno, że aż czuję ból.

– Topi­łeś się.

– Chcia­łem tylko się zanu­rzyć, żeby wytrzeź­wieć!

– Co? Nie, ty… – Pod­cią­gam się wyżej na brzeg. Sytu­acja dociera do mnie powoli. Zęby szczę­kają mi tak mocno, że kiedy zaczy­nam się śmiać, na pewno wyglą­dam jak wariatka. – Myśla­łam, że potrze­bu­jesz pomocy.

Nie potra­fię do końca przy­wo­łać rozu­mo­wa­nia, które dopro­wa­dziło mnie do tego momentu. Jak długo cze­ka­łam, zanim zaczę­łam biec? Jak długo on był pod wodą?

– Po raz drugi dzi­siej­szego dnia – mówi. A potem dodaje: – Prze­pra­szam. Powin­naś się ogrzać, skar­bie.

Z baru wycho­dzą kolejni ludzie, żeby spraw­dzić, o co to zamie­sza­nie. Tło­czą się na bal­ko­nie i wyglą­dają na zdez­o­rien­to­wa­nych. Ach, co za upo­ko­rze­nie. Ponow­nie wybu­cham śmie­chem, ale brzmi bar­dziej jak char­kot.

– Wszystko dobrze, sze­fie? – krzy­czy ktoś z austra­lij­skim akcen­tem.

– W porządku. Nie­po­ro­zu­mie­nie.

Pomaga mi sta­nąć na nogi. Zimno jest wewnątrz mnie i… o cho­lera, co za ból. Czu­łam już kie­dyś takie zimno, ale nie przez długi czas. Jakim cudem on tak dobrze je znosi?

– Gdzie się zatrzy­ma­łaś?

– Tak długo byłeś pod wodą.

– Dobre płuca.

Poty­ka­jąc się, wcho­dzę pod górę.

– Roz­grzeję się.

– Potrze­bu­jesz…

– Nie.

– Hej!

Zatrzy­muję się i zer­kam przez ramię.

Ma sine ręce i usta, ale wyraź­nie nic sobie z tego nie robi. Spo­ty­kamy się wzro­kiem.

– Dzięki za ratu­nek.

Salu­tuję mu.

– Pole­cam się.

Nawet pod stru­mie­niem wody z prysz­nica tak gorą­cym, jaki tylko można usta­wić, na­dal mar­znę. Moja skóra jest czer­wona jak przy opa­rze­niu, ale nic nie czuję. Tylko mro­wie­nie dwóch pal­ców pra­wej stopy – jakby cie­pło wró­ciło. To dziwne, bo kilka lat temu mi je ampu­to­wano. Czę­sto czuję te fan­to­mowe palce. Teraz jed­nak nie daje mi spo­koju coś innego – świa­do­mość, że z taką łatwo­ścią wró­ci­łam myślami do celi. Jestem prze­ra­żona tym, jak łatwo było zanur­ko­wać w wodzie, zamiast zacząć wołać o pomoc.

Mój instynkt topielca.

Kiedy mam już na sobie każdą posia­daną sztukę odzieży, znaj­duję kartkę i dłu­go­pis, sia­dam przy pokrzy­wio­nym sto­liku i piszę nie­po­radny list do męża.

_Cóż, stało się. Naro­bi­łam sobie tyle wstydu, że teraz nie ma już odwrotu. Cała wio­ska patrzyła, jak dziwna cudzo­ziemka wbiega do lodo­wa­tego fiordu i z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn napa­stuje czło­wieka, który zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. Przy­naj­mniej będzie cie­kawa histo­ria._

_Nawet nie pró­buj uży­wać tego jako kolej­nego pre­tek­stu, aby kazać mi wra­cać do domu._

_Tego ranka zaob­rącz­ko­wa­łam trze­ciego ptaka i opu­ści­łam teren lęgowy. Stra­ci­łam namiot i pra­wie stra­ci­łam głowę. Ale śle­dze­nie działa, a poza tym zna­la­złam czło­wieka z wystar­cza­jąco dużym stat­kiem, aby podo­łał podróży, więc zostanę w Tasii­laq i spró­buję go prze­ko­nać, żeby mnie zabrał. Nie jestem pewna, czy dostanę kolejną szansę, i nie wiem, jak zmu­sić świat do speł­nia­nia moich ocze­ki­wań. Ni­gdy nie robi tego, czego bym chciała. To miej­sce spra­wia, że czło­wiek jest bar­dzo świa­domy wła­snej bez­bron­no­ści. Ni­gdy nie mia­łam nad Tobą żad­nej wła­dzy i z całą pew­no­ścią nie mam jej nad pta­kami, a tym bar­dziej nad swo­imi sto­pami._

_Szkoda, że cię tu nie ma. Ty potra­fisz prze­ko­nać wszyst­kich do wszyst­kiego._

Prze­ry­wam i wpa­truję się w nagry­zmo­lone słowa. Nanie­sione na kartkę wydają się głu­pie. Jakimś spo­so­bem po dwu­na­stu latach gorzej mi idzie wyra­ża­nie tego, co czuję, a nie powinno tak być – przy­naj­mniej z czło­wie­kiem, któ­rego kocham naj­bar­dziej ze wszyst­kich.

_Woda była taka zimna, Niall. Myśla­łam, że mnie zabije. Przez chwilę pra­gnę­łam, aby tak się stało._

_W jaki spo­sób zna­leź­li­śmy się w tym punk­cie?_

_Tęsk­nię za Tobą. To jedno wiem. Napi­szę jutro._

_F x_

Wkła­dam list do koperty i ją adre­suję, a potem umiesz­czam z innymi, któ­rych jesz­cze nie wysła­łam. Wraca mi czu­cie w koń­czy­nach, w żyłach wyczu­wam nie­re­gu­larny puls – zapewne mariaż pod­nie­ce­nia i despe­ra­cji. Żałuję, że nie ma okre­śle­nia na to uczu­cie. Znam je tak dobrze, że może powin­nam sama wymy­ślić dla niego nazwę.

Tak czy ina­czej, noc jest wcze­sna, a ja mam robotę do wyko­na­nia.

Nie jestem pewna, kiedy zaczę­łam marzyć o poko­na­niu tej drogi ani kiedy to marze­nie stało się taką samą czę­ścią mnie jak odruch oddy­cha­nia. Już dawno, a przy­naj­mniej mam takie poczu­cie. Nie pod­sy­ca­łam tego sama, a pochło­nęło mnie w cało­ści. Z początku jako nie­moż­liwa, głu­pia fan­ta­zja, kaprys, aby zała­twić sobie miej­sce na łodzi rybac­kiej i skło­nić jej kapi­tana do zabra­nia mnie tak daleko na połu­dnie, jak to tylko moż­liwe – pomysł, aby śle­dzić migra­cję ptaka, naj­dłuż­szą natu­ralną migra­cję żywego stwo­rze­nia. Wola to jed­nak potężne zja­wi­sko, a moją ktoś w prze­szło­ści okre­ślił mia­nem paskud­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij