- W empik go
Miliardy - ebook
Miliardy - ebook
"Miliardy" to powieść stanowiąca obszerny komentarz autora na temat kapitalizmu i zagrożeń z nim związanych.
"- Panie Shurman, będę miał zaszczyt prosić o parę godzin poufnej rozmowy, dziś nie udało mi się, źle mi poradzono dobór pierwszych słuchaczy, właściwie liczyłem jedynie na pana i gdyby nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności...
- Przykro mi, ale pan mnie przecenia...
- Nie przeceniam, znam doskonale i szczegółowo dzieje fortuny i kariery rodu Shurmanów z New Orleans począwszy od epoki ś. p. dziada pańskiego, który zaczynał jako pilot w ujściu Missisipi. Ubolewałem nad przedwczesną śmiercią stryja pańskiego Roberta, a gdy z kolei zmarła i jedyna dziedziczka jego, oczekiwałem prawdziwych cudów po pańskim wielkim ojcu, w którego ręku przez te nieszczęścia skupiła się największa nie tylko w Ameryce, ale w świecie całym fortuna indywidualna, nie rozproszona w spółkach akcyjnych, koncernach, udziałach i wszelakich kondominiach, porozumieniach i innych wspólnictwach - dość powiedzieć - niemal miliard dolarów w jednym ręku! I w czyim? W potężnym, szczęśliwym ręku Toma Shurmana! Możliwości zaiste zawrotne... "
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-6261-8 |
Rozmiar pliku: | 525 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAD NEW-YORKIEM UPORCZYWA MGŁA
Podrażniona przeprawą z synem, znudzona hiobowymi wieściami, którymi i tego dnia zasypał ją generalny pełnomocnik, pani Rascob wydostała się spoza kolosalnego, jeszcze ojcowskiego biurka i przystanęła na chwilę w środkowym oknie gabinetu. Za obszernym, pustym podwórcem, wyłożonym bazaltowymi płytami, przez złocone, kute ogrodzenie widać było nieprzerwany potok pojazdów, mknących jeden za drugim, jeden przy drugim w trzy rzędy, drugi nurt szedł w przeciwną stronę. Ciągnęły bez momentu przerwy, mijały się, zwierały się, zwalniając, i wnet ruszały, rozciągały się luźniej i gnały nawałą w obie strony jak wielobarwny, nieskończony pas transmisyjny, nastawiony na wieczny pęd, wprawiający w ruch niewiadomą, potworną machinę. Ten całkiem powszedni obraz Czterdziestej Drugiej ulicy wydał jej się dzisiaj fantastyczny i niewiarygodny. Zapatrzyła się.
Dwie pstre rzeki samochodów, mijające się w jednym łożysku ulicy, odrabiały jakąś tajemną pracę, a cel jej był nieodgadniony. Każdy ze śpieszących w tę i tamtą stronę miał w tym jakiś swój wyraźny interes, a każdy człowiek przy kierownicy znał naprzód dokładnie swoją drogę w pokrzyżowanym labiryncie miasta i miał w głowie adres, ulicę i numer domu, przed którym zatrzyma maszynę. Było to jednak nieistotne, pozorne, masa ludzi, mknących w masie samochodów, zdawała się być opętaną przez czyjąś obcą wolę i w śnie bezwiednym gnała kędyś wypełniając niepojęty nakaz. Skąd ten gorączkowy, paniczny pośpiech? Co się stało? Nic. Tak samo było wczoraj, to samo będzie jutro, to samo jest zawsze, dzień w dzień. Rzecz tak oczywiście zwyczajna, rzecz zagmatwana, niepewna — rzecz nie do wiary. Więc takie jest nasze życie?...
Ogarnęło ją zdumienie. Zdarzało się to nieraz, przychodziło znienacka i bez żadnego powodu. W takich chwilach wprawiały ją w osłupienie, w zamęt myśli nie żadne wieści nadzwyczajne, sensacje, zjawiska katastrofalne, nie wiekopomne odkrycia, wojny, rewolucje, ale właśnie rzeczy i sprawy znajome i niesporne, albowiem obracały się w odwiecznym korowodzie z dnia na dzień, z roku na rok jak dzień i noc, jak światłość i ciemność, jak zima i lato. Były niespożytym, murowanym prawem świata jak Góry Skaliste i ocean, jak wypalone pustynie Arizony i pomarańczowe sady Kalifornii, jak maska murzyna i oblicze białego... Jak zbrodnia i uczciwość, jak zdrowie i choroba, jak piękność i brzydota, jak życie i śmierć, jak bogactwo i nędza.
Czasami na chwilę przerażał ją zwyczajny bank, zdumiewał ją unitariański kościół. Świstek papieru z jej podpisem stwarzał i dawał jej do ręki bogactwo i przepych, które wyharowali w pocie czoła, wydarli spod ziemi, przywieźli z końca świata niewiadomi ludzie, zaprzedani w niewolę bankowego czeku... Pewnej niedzieli w gotyckim kościołku Przemienienia Pańskiego, odgrodzonym kępami drzew od gwaru Dwudziestej Dziewiątej ulicy, słynny kaznodzieja milionerów, wielebny Elva C. Crabb, z racji przypowieści o wielbłądzie i uchu igielnym, w obliczu świetnego zgromadzenia, którego waga wynosiła wiele miliardów, perorował z patosem o właściwych intencjach Chrystusa Pana i głosił — tak jest — jawny, wołający o zgrozę fałsz i bezeceństwo. To przywidzenie zdarzyło się zresztą tylko raz jeden.
Bywały inne momenty - sekundy, momenty - godziny, wypadały skądś z ukrycia, odurzały, uderzały jak pałką w łeb i przemijały bez żadnych następstw, tonęły w niepamięci.
...Samochody, samochody... Dlaczego ich aż tyle? Dlatego, że na sześciu mieszkańców Stanów jest w ruchu jedna maszyna, a u samego Forda w Detroit w ciągu dnia roboczego co minuta wyjeżdża w świat jedna nowa... Prędzej! Nuże prędzej! Któż tak niemiłosiernie pogania obłąkana ludzkość? Po co? Na co?
Tkwi w tym niezgłębiona tajemnica... Może po prostu — absurd. Widok z okna zdawał się potwierdzać jej wstydliwe i trwożnie kryjące się przypuszczenie, że jej własne życie, jak naogół istnienie całego świata, było i jest, a zapewne pozostanie nadal nie pojęte i pozbawione sensu.
Od strony garażów, schowanych w głębi za prawym skrzydłem pałacu, wysunął się srebrno-szary Lincoln, bez najlżejszego szmeru jak widmo zatoczył szerokie koło po bazaltowych płytach i zatrzymał się przed wejściem do apartamentów Ralda. Pani Lucy zapragnęła gwałtownie ujrzeć syna, który był u niej dopiero przed godziną. Rozstali się bez uśmiechu, w niemym milczeniu, teraz pożałowała swej surowości dla chłopca, ale cóż, jest matką... Miała słuszność, mały to dobrze wiedział, ale nie raczył jej przeprosić jeżeli nie słowami, to choćby jednym pocałunkiem, bodaj dobrym spojrzeniem... Rald zaciął się, tej zimy zdarza się to jakoś częściej, Rald dorasta, zanika w nim coś przesubtelnie chłopięcego, ostatni ślad dzieciństwa, inaczej być nie może, ale jak z nim nawiązać, jak ustalić nową więź, inną i bez porównania trudniejszą, rodzoną łączność matki z dojrzewającym młodym człowiekiem, którego już ciągnie, porywa wir niepojęty i groźny, nienawistny, nieobliczalny świat obcych ludzi?
Z wyniosłych odrzwi, obramowanych ciemnoczerwonym i czarnym marmurem, już wysunął się nowy od paru dni kamerdyner Ralda, samowolnie przez niego przyjęty, niesympatyczny i o wiele za młody jak na tak młodego pana, śniady, wytworny i bezczelny, o lekkich cechach kwarterona, niejaki Silas Shup, trzeba się go pozbyć jak najprędzej, to jest drab, gangster, kto wie, może nawet komunista — z oczu mu patrzy łajdactwo.
Wychodzi Rald, w oczach matki zabłysł ognik dumy i radości — rosły, wysmukły chłopak z zawadiackim szykiem przekręcił na bakier cylinder, z szykiem rozchylił futro z białych lisów — był w smokingu, wesoło błysnął zębami, Silas odpowiedział mu przyjaznym poufałym uśmiechem.
— O czym oni mogą rozmawiać ze sobą?
Rald dostrzegł w oknie matkę, uśmiechnął się i potrząsnął ku niej ręką w białej rękawiczce ruchem pozdrowienia czy pożegnania jemu tylko właściwym... i jeszcze jednemu jedynemu człowiekowi na świecie... Co za zdumiewające, co za straszliwe we wszystkim podobieństwo... Boże zasłoń, Boże uchowaj go ode złego!
Głucho trzasnęły drzwiczki, limuzyna przebyła bramę i po chwili czekania uchwyciwszy swój moment sprawnie włączyła się do rzeki mknących pojazdów. Rzeka porwała syna od matki, młodzieńczy dżentelmen Gerald Carr Rascob już znał swoje drogi.
Dziwny dzień...
Pani Lucy Rascob szła przez szereg salonów, przez długą galerię, której okna wychodziły na park dopiero dwudziestopięcioletni, ale już bujnie rozrośnięty — park na ulicy Czterdziestej Drugiej — sto dolarów yard, dziś wart więcej niż tysiąc. Dwa Coroty, Ruysdael, El Greco, niepewny Leonardo da Vinci, Turner, szkice Michała Anioła, Meissonier, Delacroix, Carrière, Renoir... Dalej już mniej kosztowne arcydzieła nieznanego pendzla — szkoła flamandzka, szkoła wenecka, szkoła Rembrandta...
Zbieranina niepotrzebna nikomu, nikt w domu nie interesował się sztuką ani za życia rodziców, ani potem, ani teraz. Lucy minęła galerię nie spojrzawszy na żadne płótno. Monumentalne slazengerowskie schody, najmonumentalniejsze w New Yorku i na wszystkie stany, obliczone chyba na to, aby dwudziestu dżentelmenów mogło z całą swobodą ująwszy się pod ręce jednym szeregiem wstępować razem do góry na świetne slazengerowskie recepcje, których zresztą nie oglądały zgoła te mury, albowiem gmach był zaledwie wykończony, gdy na ród Slazengerów spadła wiadoma katastrofa... Na dnie oceanu spoczął ojciec, spoczęła matka — została sama jedna... Przed laty dwudziestu.
Ogród zimowy, palmy, cytryny, pomarańcze, banany... Jadalnia obszerna jak ujeżdżalnia, stoły na sto pięćdziesiąt nakryć, potworne kredensy, zapchane kryształami i srebrem... Ależ wobec jej trybu życia od lat dwudziestu ten pałac jest jednym kolosalnym absurdem! Pani Lucy musi odbywać całe podróże przez salony i piętra, aby wziąć sobie książkę z biblioteki, przejść ze swoich pokojów do gabinetu ojca, gdzie przyjmuje swoich urzędników oraz interesantów, lub odwiedzić męża albo syna w ich osobistych apartamentach. Było to męczące, nudne, nade wszystko jakieś bezdennie głupie. Dolegała bezludna pustka, przeładowana przepychem mebli, dywanów, rzeźb, obrazów, plafonów, żyrandoli, kominków, zwierciadeł, kotar, upstrzona przesadą stylów antycznych, gotyckich, ludwikowskich, napoleońskich, biedermajerowskich, secesyjnych, a dalej tureckich, perskich, chińskich, japońskich. Fantazja milionera, który dusił się od bogactwa a nie posiadał ani krzty gustu... Zachcianka, mania starego Slazengera, gdy zwalczony przez otyłość (sto pięćdziesiąt kilo) przestał robić interesy i ostatnie lata żywota poświęcił na budowę gniazda rodu. Gmach był obliczony na wiekuiste czasy, jako że i ród Slazengerów miał zapewnioną wieczność. Śmieszny grubas, poczciwe ojczysko...
Mroczyło się. Od lodowej północy, z zatoki Hudsona, z morza Davisa, z morza Baffina, z morza Barrowa już nachynęły pierwsze ławice zimnej mgły, obwieszczane od paru dni przez biuletyny meteorologiczne. Ruszyły mury mgieł z bezbrzeżnych, martwych pustyń od ujścia Jukonu, Mackenzie...
Tam właśnie w owym fantastycznym ujściu Mackenzie, od roku odcięty od świata, przebywa o tej porze Jej fantastyczny małżonek Rufus C. Rascob i pani Lucy pomyślawszy przelotnie o sprawdzającym się biuletynie odczuła nie po raz pierwszy w życiu, że jednak ów dziwny człowiek nie jest jej tak absolutnie obojętny. Gwałtownie zapragnęła go ujrzeć, bodaj na godzinę, pogadać o byle czym i rozstać się przyjaźnie i spokojnie choćby znowu na dwa lata. Dzisiaj po kłótni z Raldem bardziej niż kiedykolwiek czuła swoje osamotnienie.
...Ciągnął za pędem wiatrów tuman mroźnej, ołowianej pomroki zapełniając bezludne obszary ziemi, słał się po lodowcach Barrenu, po stepach śniegowych, przeciskał się przez zbite gęstwy puszczy, krył myśliwca przed zwierzem i zwierzę przed myśliwcem, błąkał drogę wędrowcowi na śnieżnym szlaku i w ciągu tygodni kroczył, sunął, zesuwał się, spełzał w dół własnym ciężarem z wyżu północy kuli ziemskiej po jej wypukłym boku — pchał się na południe. O swojej godzinie mgła weszła w miasto i wciskając się i przenikając wszędzie rozlała się po ulicach i zaułkach jak po dolinach napotkanych gór, po ich wąwozach, szczelinach, kanionach. Zasnuła jego lądy i wody wraz z mrowiskiem ludzkim i o godzinę przyśpieszyła noc. Zapalały się światła, zahuczały, zawyły ostrzeżenia wielkich parowców, holowników, promów, motorówek na Upper Bay, na Newark Bay, na Flushing Bay, na Hudson River, na East River. Zwalniały pędu i porykiwały gęsto w gęstym spowiciu oparów setki tysięcy samochodów na ulicach Manhattanu, w Jersey City, w Hudson City, w Hoboken, w Long Island City, w Newark, w Brooklinie. Biły we mgłę sygnały portowe, ognie strażnicze na wyspach, zadzwoniły, zajęczały na swoich łańcuchach pływające boje. Uczyniło się złe, ponure miasto-potwór, miasto cud świata, poczwarne zbiorowisko siedmiu milionów ludzi.
Akcje „Westen Central Union“ spadły wczoraj do jednej dziesiątej wartości sprzed trzech miesięcy, „Selected Industries“, zakłady, od których wywodzi się potęga rodu Slazengerów, ostatecznie zamknięte, jutro zwolni się resztę — trzy tysiące pięciuset robotników z trzydziestu tysięcy załogi normalnej, która pracowała jeszcze przed rokiem. Bank chicagowski „Liberty and Trade“ układa się na dwadzieścia pięć procent i pełnomocnik generalny, pan Wolcoot, uważa taki obrót sprawy za jedyną pomyślną wiadomość w ciągu ostatniego miesiąca. Na unieruchomionej kopalni „Volumnia Mine“ w Montgomery (Ky) pali się węgiel na składowiskach, policja zmuszona była strzelać do tłumu, w wytwórni kabli „Phoenix“ w Scranton zredukowani robotnicy zniszczyli nowe, świeżo zainstalowane maszyny i ciężko pobili dyrektora, mr. Grundy, oraz trzech inżynierów...
Pani Lucy drwiła sobie z kłopotów. Straty? Od roku ciągną się same straty — taki czas. Niech trwają dalej pięć lat, dziesięć lat, póki im się nie znudzi, i tak zostanie zawsze jeszcze sto razy, trzysta razy więcej, niż potrzeba jej, Raldowi, no i Rufusowi na jego ekspedycje polarne... Jednak od czterech miesięcy nie miała od niego wiadomości — czy mu się coś wreszcie nie przytrafiło? Szkoda by było człowieka.
Od śmierci rodziców pani Lucy, jedyna dziedziczka slazengerowskiej fortuny, nie dbała o rozrost i zasiąg interesów, od dwudziestu lat nie zakupiła żadnego nowego, poważniejszego obiektu, z niechęcią rozszerzała swoje zakłady przemysłowe, odrzucała wspaniałe szanse i możliwości. Nade wszystko miłowała spokój, nie prowadziła wojen zaczepnych i nie potrzebowała się bronić. O jednego centa nie uszczupliła dziedzictwa, konserwowała wiernie i starannie dobro rodowe, ale nic ponadto. Olbrzymia machina ojcowska pracowała automatycznie, a Lucy była pośmiewiskiem potężnych biznesmenów, nigdy nie nasyconych, zawsze łapczywych na miliony, sama zaś miała dla nich tylko pogardę. Ale i w zastoju, w więzach stary kapitał slazengerowski mnożył się potwornie, a nie zatrudniony w nowych dziedzinach, gromadził się w papierach i w gotowym pieniądzu, który zalewał banki Stanów Zjednoczonych i aż przelewał się na wschód i na zachód przez oba oceany służąc obcym, skąd znowu wracał w procentach, w dywidendach i narastał, rósł, pęczniał wedle niespożytych, słusznych i świętych, żelaznych praw ekonomiki świata.
Na tym polegał jedyny kłopot Lucy — co u diabła robić z tym wszystkim?
Nie chciało jej się bawić w wielką światową filantropię na wzór Rockefellerów i Carnegie, nie miała fantastycznych zamiłowań, nie znosiła marnotrawstwa. Jedynym jej zbytkiem był Rufus ze swoimi ekspedycjami, instytutami polarnymi, wydawnictwami, mapami i zbiorami jedynymi na świecie, ale były to śmieszne sumy. Pewien apostoł podszeptywał jej, a było to na długo przed Fordem, ażeby podniosła o pięćdziesiąt procent płacę i skróciła dzień roboczy o jedną godzinę we wszystkich swoich przedsiębiorstwach, ale córa Slazengera nie uznawała dziwactw filantropijnych i wyczynów eksperymentalnych w dziedzinie, gdzie panują i panować winny żelazne prawa płac, podaży i popytu, z których nikomu nie wolno stroić sobie żartów, zresztą uznawała, że nie ma prawa wyłamywać się z solidarności ze swoim światem i niejako kalać własne gniazdo — i bez tego w swojej sferze uchodziła za dziwadło i wyrodka.
Nic ją nie obchodziła klęska Europy, świata, wreszcie ojczystej Ameryki, którą w swoim czasie również dosięgła epidemia „depresji“, czyli tak zwanego w Europie kryzysu. Nie wchodziła w jego przyczyny, odmawiała udziału w poufnych konferencjach królów przemysłu, handlu, finansów, wciąż radzących nad zażegnaniem nieszczęścia, obojętnie słuchała wieści o waleniu się firm światowego znaczenia, o codziennych, coraz to bardziej nadspodziewanych bankructwach, o sensacyjnych samobójstwach. Radzili za nią, za nią biadali jej pełnomocnicy, doradcy prawni, prezesi i dyrektorzy zakładów, koncernów, banków i za nią cierpiały i przeklinały swój los dziesiątki tysięcy robotników, wyrzucanych na bruk.
Na to, co w tej epoce wyrabiało się na świecie, patrzyła beznamiętnie i bezinteresownie jak na fantastyczny taniec zjawisk, jak na codziennie świeże niespodzianki, to widowisko urozmaicało w pewnej mierze jej puste życie, bowiem od zakończenia wielkiej wojny gazety stały się naraz nieznośnie nudne, co trwało wszak więcej, niż dziesięć lat. Obserwowała z ciekawością odmieniony świat i ludzi, miotających się w panice jak w czas pożaru, i uśmiechała się szyderczo, chwilami zaś, jak bywa z tłumem, gapiącym się na pożogę, na powódź, na klęskę wielkiej katastrofy, budziła się w niej tajemna uciecha. Nie — broń Boże z ludzkiego nieszczęścia, z krachów, bankructw, z głodu i samobójstw bezliku, radowała się raczej, że tajemna moc, przełożona nad światem, ocknęła się wreszcie z wiekowego uśpienia i trząchnęła wszystkim naraz — bogactwem i nędzą, dufną w siebie mądrością wybranych i dziką ciemnotą pospólstwa, że targnęła uświęconym prawem i bezprawiem, które panoszą się wszędzie, że pięść zagniewanego Boga uderzyła po równu w grzesznych i w sprawiedliwych. Od dawien dawna nieświadomie, a od wielu lat już beznadziejnie, jak gdyby czekała na coś podobnego. Jakiś niebywały kataklizm rzuci trwogę na pewnych siebie, potężnych ludzi, odbierze im radość życia, zmiecie z ich oblicza obrzydły uśmiech zadowolenia, zachmurzy, zmrozi im przeklętą pogodę...
I wojna była katastrofą i widowiskiem, ale tam przeważały dzielność, ochota, napięcie gry, gdy teraz zewsząd — same jęki. Dobrze im tak.
Pani Lucy wyparłaby się z oburzeniem, gdyby ktoś, wszystko o niej wiedzący, spróbował dowieść, że pokutuje w niej wciąż jeszcze to samo, dawne, wieczne, że jej stara nienawiść do całego świata i ta najnowsza uciecha z powszechnego nieszczęścia — uczucie wręcz niegodne ― jednako płyną z owej godziny dzieciństwa, gdy jedenastoletnią dziewczynką odkryła w lustrze potworną własną brzydotę...
Grzmotnęła lustrem o ziemię i stała się tym, czym była zawsze, czym jest teraz jeszcze w czterdziestym ósmym roku życia.
Shurman utknął w zatorze i stał już od pięciu minut jak wrośnięty w stłoczonym zbiegowisku samochodów. Niezliczone światła ulicy biły w ciemność wieczoru i we mgłę, kłóciły się ze sobą, mieszały się i raziły w oczy blaski białe, czerwone, zielone, błękitne, wystrzelając i gasnąc, szybko zmienne i jeszcze krzyczące mimo gęstej, przyćmiewającej opony mgły.
Zniecierpliwiony patrzył w okno, ale nie mógł rozpoznać, gdzie się znajduje. Był zmęczony pracą i kłopotami dnia, rozdrażniony podróżą przez miasto, gdyż już trzykrotnie zatrzymywano go po drodze. Wpakował się w demonstrację bezrobotnych i walkę z policją, dalej obława na bandę gangsterów i ostrzeliwanie domu przez karabiny maszynowe, niezmierny tłum gapiów nie puszczał go z miejsca w ciągu pół godziny i jeszcze te zatory — jakże jeździć przez przeklęte miasto, koleją podziemną, czy może busem? Jest już spóźniony co najmniej o godzinę.
Pół leżąc w obszernej kabinie Rolls-Royce‘a postanowił wykorzystać te chwile i zadrzemał. W znużeniu umiał przywołać przelotny, krótki, mocny sen i skrzepić się do dalszej pracy, wystarczało zatrzymać machinę myśli na kilka sekund i pogrążał się w zapomnienie. Natychmiast zniknął dzień, zapchany troskami od samego rana. Spoczął w niebycie kablogram o bankructwie Discontobanku w Berlinie, gdzie został szarpnięty na milion siedmset tysięcy — szczęście w tym nieszczęściu — reichsmarek nie dolarów... I nadzwyczaj przykra, przewlekła rozmowa ze starym Henthornem, przyjacielem ś. p. ojca, który błagał, żebrał, poniżał się, groził samobójstwem w ciągu bez mała półtorej godziny, a w końcu naprawdę płakał. Odmówił, choć szło o krótkoterminową na trzy miesiące gwarancję na skromną stosunkowo kwotę ośmiuset tysięcy. Zapadły w nicość chmurne, groźne twarze delegacji robotników z hut i przetwórni cynkowych w Francfort (Ky), która imieniem piętnastu tysięcy ludzi, skazanych na głód i nędzę, żądała odwołania decyzji o zamknięciu zakładów. Shurman dopuścił ich do swej osoby i stawił im czoło, ale nie łatwo było pozbyć się takich petentów, wreszcie odeszli w ponurym milczeniu, dopiero ostatni, młody, nikły człowiek w okularach, który przez cały czas konferencji nie przemówił słowa, odwrócił się w drzwiach i wyrzekł głosem spokojnym.
— My we Francfort możemy, owszem, wyzdydać z głodu, ale i pan za rok, za półtora będzie sprzedawał na Broadway zapałki i sznurowadła, jeżeli tylko uda się panu unieść cało głowę z tego interesu.
...Przyśnił mu się Keith Hippodrome, w którym zresztą nie był nigdy w życiu. Z zamętu niezliczonych, szybkomknących atrakcji wyłonił się potężny murzyn, który ciskał workami ze złotem po pięćdziesiąt funtów wagi. Z kupy worków chwytał jeden po drugim i wyrzucał w górę, a worek znikał gdzieś pod kopułą cyrku. W koło tych popisów klown z długą, siwą brodą błazeńskimi gestami podkreślał znakomitość wyczynu, wreszcie pozazdrościł murzynowi wciąż wzmagających się oklasków, wydobył zza pazuchy niewielką paczkę i zaskrzeczał:
— Panie i panowie, ten bałwan już się spocił, a nie wyrzucił nawet marnego miliona! Oto ja od razu ciskam trzy! Hop ― la!
Paczka spadła z powrotem, błazeński starzec szydził i małpował niezmierną rozpacz, zerwał siwą brodę i jęczał.
— Nikt nie chce brać nawet za darmo — to pakiet akcyj Shurman‘s Light and Power!
Widownia ryczy — brawo Buno! Tego Bunona znał z kolosalnych afiszów.
Samochód ruszył. Shurman ocknął się. — Jestem dziś wyjątkowo wyczerpany... Idiota ten klown! „Light and Power‘“ są właśnie murowane...
W niepozornej siedzibie wielkiego twórcy nowych miast na zachodzie i północy, zwanego w prasie „królem terenów“, w nędznie umeblowanym i marnie oświetlonym gabinecie, zimnym i zadymionym, siedziało siedmiu panów. Gospodarz, Harrel B. Quinby, nie powitał go nawet, był czerwony i wściekły, machał rękami i krzyczał, panowie śmiali się, a kolosalny tłuścioch, Mc. Bride, leżąc w swoim fotelu rzęził, jadł winogrona i porykiwał chrapliwym basem, jego beczkowaty kałdun trząsł się jak kupa galarety, opięta w ciemnozielony kort.
— Przepraszam za spóźnienie... Panowie wiedzą, że nie jest to w moich zwyczajach... Ale po drodze same przeszkody...
— Żałuj pan, nie słyszałeś ciekawych proroctw...
— Proroka Jeremiasza, który zmartwychwstał...
— Nie, Pan go nam zesłał z nieba specjalnie... Przybył do nas z Europy...
— Na ratunek... Módl się Shurman i ty, czyńmy pokutę!
— Żaden prorok, żaden Jeremiasz! Ja panu nareszcie powiem otwarcie po naszemu i uczciwie kim pan jest, panie... Panie van der Zumpen...
— Jeśli łaska — profesor van der Zypen... Do usług pańskich, panie Quinby...
— Obejdziemy się bez pańskich usług!
— Tym gorzej dla panów... Właściwie, nikt z panów jeszcze nie wie z czym przyjechałem, pan Quinby nie dał mi nawet wspomnieć o moim jedynym planie...
— Miałem dosyć i tego, com usłyszał na wstępie.
— Mój panie, kto panu poradził przychodzić z tym do nas właśnie?
— Szkoda naszego czasu na takie... Na takie...
— Dobrze zrobił, ubawił nas...
— Panowie, proszę do porządku, albo wysłuchajmy do końca pana profesora, albo podziękujmy mu i rozejdźmy się do domów...
— Proszę tylko o piętnaście minut spokoju i uwagi, ręczę, że już dalej będą mnie panowie słuchać nader pilnie...
— Tak pan mniema?
— Oczywiście. Moje konferencje nieraz już zaczynały się w podobny sposób. Mówię w przybliżeniu, gdyż nigdzie w Europie nie krzyczano na mnie tak, jak to raczył uczynić szanowny pan Quinby...
— Więc Quinby powie panu wręcz dlaczego krzyczał... Albowiem to, od czego pan zaczął, upewniło nas...
— Dobrze, Quinby! Wal prosto z mostu!
— Mów lepiej od siebie, Quinby, przecież my jeszcze właściwie nic nie wiemy.
— Wiemy! Wiemy aż nadto! Tak mówić mógł tylko zatajony komunista, nasłany na nas przez Moskwę, żeby i w Ameryce straszyć ludzi i szerzyć panikę...
— A więc pan się jednak czegoś obawia? I tak dalece, że nie da mi pan wyłożyć planu, którego bardzo poważnie słuchano w Europie...
— Co na to powiesz, Quinby? Boisz się? Nie boisz się?
— Odpowiem...
— Ale kto pana słuchał? Robotnicy? Chuda i zawistna inteligencja? Winszuję powodzenia...
— Mój jedyny wielki plan wybrnięcia z położenia, które — powtarzam — uważam za beznadziejne, wykładam tylko na poufnych konferencjach w ścisłym gronie prawdziwej elity i prawdziwych szczytów życia gospodarczego, jednym słowem, moje idee, jedyne, wyjątkowe i wyłączne wykładam tylko przed takimi jak panowie...
— Źle pan zaczął, stąd całe nieporozumienie.
— Zacząłem właśnie tak jak należało, od stwierdzenia faktycznego stanu rzeczy. Nie przebyłem oceanu aby ukołysać szanownych panów owijaniem w bawełnę straszliwej rzeczywistości. Jeżeli o to idzie, macie panowie na miejscu pod dostatkiem wybitnych fachowych umysłów, które wysilają się dla przyjemności swych chlebodawców, aby zakłamać prawdę. Zresztą trzy czwarte z tych osobników są nieposzlakowanie lojalni i wierzą w to, co piszą i głoszą — są to normalne, tęgie, czysto amerykańskie osły...
To już oburzyło wszystkich, nawet Shurmana, który nie miał pojęcia o co tu idzie — bezczelny przybysz ośmielił się dyskwalifikować ekonomistów amerykańskich, jak wiadomo pierwszych na świecie, a od traktatu wersalskiego jedynych, którzy orientują się w zmąconych sprawach i kłopotach powojennych kuli ziemskiej. Nie było już mowy o nawiązaniu tej poufnej konferencji, profesor przegrał sprawę, nie pomogły listy z Europy i najwyższe rekomendacje. Źle się zabrał do rzeczy z tymi Amerykanami...
W gabinecie wszczął się gwar, najbardziej rozbijał się sam gospodarz, panowie dźwigali się i wygrzebywali się z przepaścistych skórzanych fotelów. Oblicze uczonego nie zdradzało zmieszania, ani zawodu, ani urazy, uśmiechał się tajemniczo, milczał i gładził długą i wąską siwą brodę, spadającą mu klinem aż na żołądek. Nie dbając więcej o poronioną konferencję zwrócił się do Shurmana patrząc nań porozumiewawczo sponad okularów. Przemówił po prostu, bez wstępu i nadmiernego ugrzecznienia, jak do starego znajomego, i Shurmanowi przywidziało się, że go już gdzieś widział, zapewne wówczas, przed pięciu laty w Londynie, ale z nazwiska go nie zapamiętał.
— Panie Shurman, będę miał zaszczyt prosić o parę godzin poufnej rozmowy, dziś nie udało mi się, źle mi poradzono dobór pierwszych słuchaczy, właściwie liczyłem jedynie na pana i gdyby nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności...
— Przykro mi, ale pan przecenia...
— Nie przeceniam, znam doskonale i szczegółowo dzieje fortuny i kariery rodu Shurmanów z New Orleans począwszy od epoki ś. p. dziada pańskiego, który zaczynał jako pilot w ujściu Missisipi. Ubolewałem nad przedwczesną śmiercią stryja pańskiego Roberta, a gdy z kolei zmarła i jedyna dziedziczka jego, oczekiwałem prawdziwych cudów po pańskim wielkim ojcu, w którego ręku przez te nieszczęścia skupiła się największa nietylko w Ameryce, ale w świecie całym fortuna indywidualna, nie rozproszona w spółkach akcyjnych, koncernach, udziałach i wszelakich kondominiach, porozumieniach i innych wspólnictwach — dość powiedzieć — niemal miliard dolarów w jednym ręku! I w czyim? W potężnym, szczęśliwym ręku Toma Shurmana! Możliwości zaiste zawrotne... Niestety... Ale w synu znalazł prawego zastępcę, a od wojny imię pańskie znane jest całemu światu. Któż jak nie pan... Nieraz i od dawna, gdy myślałem o zawrotnej wadze pańskiego imienia, mówiłem sobie — ten mnie zrozumie, a dalej — ten stanie na czele nowego kolosalnego ruchu, który uratuje i odrodzi nasz konający świat...
Gabinet opustoszał, niektórzy z panów nawet nie pożegnali się z profesorem. Gospodarz gdzieś się zapodział, Shurman słuchał znużony patrźąc w żywe, dziwnie młodzieńcze oczy uczonego, biła z nich niezachwiana, fanatyczna wiara, te oczy wiązały i opętywały. Chciał odejść, ale wbrew woli stał i słuchał, myślał sobie — maniak.
— Maniak a zarazem spryciarz, gwałtem chce mu się do mnie przylgnąć. Na to nie mam chęci ani czasu, ale na odczepne można mu będzie dać coś do łapy.
— Dwie godziny? Pan żartuje...
— Na to, co mam do powiedzenia, znajdzie pan czas! Panie Shurman, ostrzegam pana! Czy i pan chce zginąć? Czyż pan nie widzi przed sobą widma zagłady?
Młodzieńcze roziskrzone oczy zniewoliły go, dał się wciągnąć, na początek było to zaciekawienie, ale jeszcze się bronił — maniak, spryciarz. Zresztą kto go tam wie...
— Proszę mi przesłać memoriał o pańskim planie. Przeczytam, jeżeli pan to wyłoży krótko, rzeczowo, i otrzyma pan moją odpowiedź. Żegnam pana, panie profesorze!
Młodzieńcze oczy zaśmiały się chytrze i wesoło. Van der Zypen przekornie pokiwał przed swoim kościstym, bocianim nosem wskazującym palcem, obciążonym grubym, rubinowym sygnetem.
— Dziękuję. Streszczę się bardzo krótko, krócej niż w jednym słowie, gdyż całkiem bez słowa. Nie otrzyma pan ode mnie ani słowa — na piśmie. Panie Shurman, takich rzeczy się nie pisze! Są to sprawy tajemne, wagi niezmiernej, nawet sam dla siebie nie zostawiłem żadnej notatki.
— A jednak miał pan zamiar powierzyć swoje tajemnice na przygodnym zebraniu, w obecności aferzystów i spekulantów jak bodaj ten Quinby lub choćby naprzykład taki Mc. Bride?
— Myli się pan, na tej konferencji zamierzałem tylko postawić pewien problemat i przeprowadzić dyskusję wstępną, ale jak pan widzi nawet do tego nie doszło. Mój plan posiada trzy stopnie wtajemniczenia, na pierwszym wybaduję ludzi, w drugim czynię selekcję w materiale osobowym, w trzecim z jednostkami najsurowiej dobranymi wyjawiam wszystko bez osłonek. Ponieważ pana zaliczam i włączam nie zwlekając odrazu do trzeciego stopnia wtajemniczenia, więc nie ukrywam przed panem mojego systemu.
— To zabawne, pan już mną rozporządził? A ja nie mam żadnej chęci do tajemnych praktyk.
— Może i ja nie mam do tego chęci, ale cóż, kiedy muszę! Obaj musimy, panie Shurman, mówię —
obaj — choć ja nie posiadam żadnego majątku, a pan... Bo proszę mi wierzyć — nadchodzą osobliwe czasy.
W powrotnej drodze Shurman usiłował przypomnieć sobie, skąd on zna starego cudaka, gdzie już raz widział podobne oczy, długi nos i taką samą spiczastą, siwą brodę? Odgadł już w łóżku przed samym zaśnięciem — była to zjawa z przelotnego snu o przedstawieniu w Keith Hippodromie, siwobrody klown, znakomity Buno, ciskał w górę trzymilionowym pakietem akcyj „Shurman‘s Light and Power“.
Świeciło się jeszcze w dwudziestu pięciu oknach pięćdziesiątego trzeciego piętra Lee Molpus Building, który wynurzał się ostrą igłą ponad skłębione morze mgieł. Tu i tam, bliżej, dalej, wyżej, niżej wyrastały inne szczyty Manhattanu, wieże-wyspy, jedyne zarysy ocalałe z zatopionego miasta. Olbrzymie, smukłe kształty ostro godziły w niebo, pełgające łunami, i ich fantastyczne zbiorowisko zdawało się sunąć kędyś jak widmo oderwane od ziemi na falach płynących chmur. Gnał je mroźny wyżynny wicher, uporczywie prący od bieguna, i zdawał się nieść w czarną noc całe to poczwarne, nadobłoczne miasto szarych olbrzymów kędyś na zatracenie, na wieczne wygnanie w tajemną nieskończoność przestrzeni.
Martwo czerniały niezliczone szeregi okien bezludnych kolosów. Tysiące i tysiące ludzi-automatów clarków, niewolników, spuszczonych na noc z łańcucha, już opuściło biura, kantory, sklepy, składy, zostały milczące maszyny do pisania i telefony, księgi handlowe, stosy papierów, kartoteki, segregatory, skoroszyty, wymyślne genialne patentowane drobiazgi, znakomicie racjonalizujące pracę biurową i z dnia na dzień redukujące mniej sprawny i zbędny materiał ludzki. Tudzież — przymurowane do ścian ogniotrwałe kasy pancerne, w których, jak w ostatnim końcowym zbiorniku niezmiernej wytwórni, osiadał gotowy produkt mozołów i zabiegów, sprytu, geniuszu, przebiegłości, hazardu, oszustwa, zdzierstwa, przemocy... Cel i jedyna racja wszystkiego — gotowy pieniądz — dolar.
Monstrualne wieże sunęły w niewiadomą dal prując mgłę, opadały i wznosiły się, zanurzały się o kilka pięter głębiej, malały i znowu rosły w oczach. W odmęcie zbitej chmury tu i ówdzie na olbrzymiej przestrzeni zapalały się z jakichś czeluści ogniste łuny, jarzyły się mętne, przyćmione przebłyski coraz to zmienną koleją barw, świateł i cieni, wieże barwiły się na chwilę sino, zielonkawo, błękitnie, stawały tu i tam jak słupy czerwone i gasły...
Ale świeciło się jeszcze w dwudziestu pięciu oknach pięćdziesiątego trzeciego piętra Lee Molpus Building, w obszernych, oṡlepiająco oświetlonych salach wrzała pilna praca. Jedni, osadzeni na wysokich stołkach, ślęczeli schyleni nad kolosalnymi księgami, niemal leżąc piersią na mrowiu cyfr, i umęczonymi oczami i mózgiem sumowali, sprawdzali, szperali szukając błędu lub fałszerstwa. Inni otaczali gromadą ze wszystkich stron szerokie stoły i grzebali w stosach kartek coś podcyfrowując, znacząc, stemplując. Tam liczono zwoje akcyj i wszelkich walorów na wspaniałym, twardo chrzęszczącym papierze, różnobarwnych, świetnie zdobionych, arcydzieła graficznego kunsztu, pieszczącego oko świetnością rysunku i doborem pastelowych, miękkich kolorów. Były to papiery ze wszystkich stron świata, opiewające na różnorakie waluty, na złoto w kwotach potwornych. Najczęściej figurowały na nich jak na banknotach szlachetne symbole pracy, młoty, siekiery, kilofy, pługi, kosy, nagie, potężne torsy robotników, szlachetne typy pracowników wszelkich narodów i ras...
Ujmujące postacie dziewczęce z wiankami kwiecia na głowach, w malowniczych szatach narodowych, z sierpami w ręku... Mitologiczne dziewy z rogami obfitości, z których tryskało kwiecie dywidendy, mitologiczne tytany w hełmach i zbrojach, groźne bicepsy herkulesów i wdzięczne, skrzydlate pięty polotnych merkurych... Okręty, lokomotywy, aeroplany... Słonie, wielbłądy, muły objuczone workami ze złotem... Orły, lwy... Gołębie z różdżką oliwną, pelikany, karmiące pisklęta własną krwią... Kiście winnych gron, snopy pszenicy, pęki trzciny cukrowej... Bele wełny i jakieś symboliczne baryły...
Notowano numery i serie, sprawdzano daty emisyj, podpisy i stemple, każdą niedokładność, najmniejszą wątpliwość odkładano na bok. Podejrzane papiery szły automatyczną pocztą wewnętrzną do osobnego działu w ręce ekspertów specjalistów. W zamkniętym pokoju mieściło się laboratorium, stały tam ekrany, olbrzymie kamery fotograficzne, w ściany wkręcone były potworne baniaste żarówki na tysiące świec. Osobno przy stolikach siedzieli rzeczoznawcy i badali walory przez lupę, próbowali podpisów i nadruków kwasami i odczynnikami, dochodząc analizą składników farby drukarskiej, genialnie precyzyjnymi aparatami mierzyli grubość papieru, rozmiaru liter ze ścisłością do 1/100 milimetra, mierzyli najdrobniejsze szczegóły figur symbolicznych, wodne znaki, zakrętasy i floresy graficzne, ważyli obligacje na ważkach chemicznych z dokładnością do jednego miligrama. Albowiem w kolosalnym krachu koncernu „General Worlďs Service“ wykryto już niesłychane fałszerstwa w numerach i seriach olbrzymiego pakietu obligacyj kolei państwowych w Chili oraz w akcjach terenów naftowych w Iraku.
Krach potężnie wstrząsnął gospodarką światową, zrujnował tysiące giełdziarzy, finansistów, przedsiębiorców, tudzież miliony drobnych posiadaczy walorów, unieruchomił setki fabryk i wyrzucił na bruk setki tysięcy robotników wszelkich narodowości i ras, rozproszonych po kuli ziemskiej, a pośrednio w dalszych swoich następstwach i ich skutkach wtórnych zachwiał istnieniem innych trustów i niezliczonych banków. W likwidacji nieszczęsnego koncernu zatrudnieni byli niemal wyłącznie bezrobotni biuraliści, buchalterzy, rachmistrze i rzeczoznawcy, a poza tym manipulanci, stenotypistki, woźni, gońcy. Cała ta rzesza, wygłodniała i znękana bezrobociem, rzuciła się łapczywie na pracę, która była nieźle płatną i terminowo pilną. Głównym ofiarom tej klęski, najgrubiej poszkodowanym, zależało, aby jak najrychlej przekonać się o ogólnym stanie interesów i o rozmiarach własnych strat, a dalej, aby póki czas uratować jeszcze co się da.
Struktura koncernu w swych nieprzeliczonych rozgałęzieniach była niesłychanie zagmatwana. Stoły, szafy i półki centralnej komisji likwidacyjnej pełne były kontraktów, umów, punktacyj, jawnych i poufnych paragrafów, zastrzeżeń, uchwał tysiąca rad nadzorczych i tysięcy dorocznych walnych zebrań. Dochodzenie prawdy samej istoty rzeczy znakomicie utrudniało mnóstwo typów i odmian w stosunkach wzajemnych wpływów i zależności oraz nader szeroka skala co do interpretacji obopólnych zobowiązań, w czym całe gromady adwokatów, doradców prawnych, czyniły niesłychany zamęt, gdyż każdy bronił tylko interesów swoich bezpośrednich mocodawców. Ponad tym wynurzało się złowrogie widmo generalnego prokuratora, którego twarda, niefachowa i nie wtajemniczona ręka bezwątpienia obaliłaby resztę nadziei na ocalenie z pogromu czegokolwiek bodaj w 10 procentach. Rękę sprawiedliwości powstrzymywano jeszcze różnymi mocnymi środkami, zabiegami, wpływem potężnych imion, ale już napływały pretensje i oskarżenia, wreszcie sami zainteresowani natknęli się na rzeczy wręcz kryminalne, niedobory, fikcyjne bilanse, a w końcu zaskoczeni zostali przez niebywałą niespodziankę — przez ordynarne masowe fałszerstwa najmocniejszych papierów wartościowych.
Ale to horrendalne złodziejstwo było wykonane po mistrzowsku, zdumiewająco, tak dalece, że ogłoszono powszechnie, iż dopuścili się tego genialni fałszerze sowieccy rzucając na giełdy światowe potworne ilości podrobionych walorów, aby podkopać zaufanie wielkich firm świata, wzniecić powszechną panikę i zamącić harmonię kapitalistycznego ładu. Pomimo stwierdzenia tego faktu już trzech matadorów giełdy, ludzi zresztą nieposzlakowanych, opuściło Stany Zjednoczone znikając w niewiadomych przestworzach kuli ziemskiej, a czwarty opuścił nawet i samą kulę ziemską strzelając sobie w łeb w samochodzie na brooklińskim moście bez żadnych wyjaśnień zostawiając po sobie szczątki wielkiego majątku, żal powszechny i pamięć również nieposzlakowanego dżentelmena.
Centralna komisja likwidacyjna mozoliła się w permanencji tonąc wśród nawały trudności, sporów, przeciwieństw, zagadek, złej woli, uroszczeń i pretensyj poszkodowanych mas akcjonariuszów, a jej personel techniczny, osadzony na pięćdziesiątym trzecim piętrze Lee Molpus Building, pracował gorączkowo bez przerwy dniem i nocą na trzy zmiany. Personel otrzymał obietnicę pewnej premii za pośpiech i terminowe ukończenie zadania, toteż za solidarnym, milczącym porozumieniem wszyscy co do jednego przewlekali sprawę, aby, mniejsza o premię, przedłużyć stan zatrudnienia choć o miesiąc, o dwa miesiące, wiedzieli bowiem niezbicie, że w tych czasach nie znajdą innej pracy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.