- W empik go
Miłość po polsku - ebook
Miłość po polsku - ebook
Tarapaty miłosne to specjalność czterdziestoparoletniego Miłosza Kenckiego, polskiego emigranta w Szwecji. Po dramatycznym rozwodzie spotyka jednak kobietę swojego życia — Alicje i dla niej wraca do Polski. Czy ta para mądrych i wrażliwych ludzi wykorzysta szanse na szczęśliwy związek? Czy w Polsce tradycyjnej obyczajowo, ale chaotycznie goniącej za nowoczesnością i kasą miłość jest w ogóle możliwa?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-042-5 |
Rozmiar pliku: | 832 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem prawdopodobnie sobą. Mam problem z przedstawianiem się, żonglowaniem swoimi wizytówkami: Miłosz Kencki, brzmi jak wydrukowana diagnoza. Kończę 49 lat, połowę tego dostaje się za morderstwo. Nie zabiłem, ale miałem ochotę – Karin, moją szwedzką żonę, kiedy wrzeszczała za mną w drzwiach:
– Spierdalaj, no spierdalaj, wygrałeś! Jeńców się nie bierze, co?!
Trzymała przy sobie nasze przerażone krzykiem dzieci. Wyraźnie widziałem tylko ich rozszerzone źrenice – czarne pinezki, którymi ktoś do ściany korytarza przypiął dwie papierowoblade, rozdarte na pół figurki. Najchętniej wepchnąłbym je z powrotem w pizdę tej babie, do brzucha i zaszył po cesarskim, zaszył też jej usta, żeby nie powiedziała słowa więcej. Od początku nie miałem z nią szans, od zejścia z promu na szwedzką ziemię: twarde dudnięcie o skałę, skandynawski granit. Wiedziałem, nie będzie łatwo. Górski plecak, komunistyczny paszport i na kartce adres farmy, tyle miałem. Za mało kasy, słaby angielski, kilkanaście szwedzkich słówek.
Z początku myślałem, że Karin do mnie śpiewa. Śpiewną recytacją dań wyciąga napiwek od nowego klienta.
Do knajpy w miasteczku, gdzie dorabiała, wyrwałem po dwutygodniowej harówie w polu, błocie i kapuście, żeby jak człowiek zamówić piwo. Zjeść przy barowym stole coś innego niż odmrażane pulpety ze słoika. A ta rudo-blond, piegowata dziewczyna uwodziła mnie. Śpiewem i piersiami wielkości nierozwiniętych główek kapusty, jakie, ryjąc codziennie o szarym świcie w glinie, macałem w poszukiwaniu większych. Zanim się rozwidniło i trafiałem kapuchą na taczki. Tyrając, myślałem o kasie, seksie i... seksie. 50 kilometrów na południe była Kopenhaga, stolica wyzwolonego świata. Upokorzony robotą, wyobrażałem sobie udział w „obserwacji uczestniczącej”: eksperymencie polskiego studenta, prawie absolwenta psychologii w warunkach szwedzkiej wsi. Równie dobrze mogłem być dżdżownicą znającą sanskryt. I dla tej dżdżownicy nuciła w wiejskim barze skandynawska piękność. Przewiercała mnie na wylot, zaglądając przez oczy prosto w jaja. Potem się okazało, że Karin nie śpiewała. Ona mówiła swoim południowym dialektem. Nie znałem takiego zaśpiewu. Do Skanii zabrałem się stopem z Polakami jadącymi maluchem przez Szczecin na jagody, a płacący mi szwedzki prostak tylko chrząkał albo mówił „Milos bra” – Miłosz dobrze. Chociaż tygodniowy zarobek u niego był dwa razy większy od polskiej pensji, nie przyjechałem się dorobić. Miałem ambitniejsze plany. Nie oczekiwałem od życia nagrody pocieszenia – domu i samochodu. Liczyłem na prawdziwy sukces. Najpierw była nim Karin. Mówiła „Wilkomen i Sverije”, przytrzymując w gościnnym kroczu. Na tyłach baru, gdzie spotykaliśmy się w jej służbowym pokoju, pachnącym sosnowym, źle skręconym, więc skrzypiącym łóżkiem, produkcji Ikei.
Zawsze marzyłem o rudej. Włosy łonowe Karin też były rdzawe. Gałązki chrustu ułożone w stos na wzgórku.
Wystarczyła iskra, potarcie dłonią. Miała mleczną skórę. Nawet jej wargi sromowe były białe i niepomarszczone. Widocznie natura oszczędzała na rudych pokrowca. Możliwe, że z tego powodu Karin była szczupła, mimo grubokościstej budowy. Tłuszcz nie zmieściłby się pod jej rozciągniętą do przezroczystości skórą. Napiętą i sprężystą na piersiach. Dzięki temu miałem do nich zawsze dostęp bez cenzury stanika. Zaciskałem je w spoconych dłoniach i podnieconej Karin bladły wtedy usta. Pojawiały się na nich piegi. Ciemniały, gdy szczytowała. Wychodziły spod skóry w miejscach, gdzie ich wcześniej nie było. Może była też ruda w środku. Dlatego sprawiało taką przyjemność wkładanie jej w usta. Zasysała z wprawą i trudno było mi oddzielić zazdrość o tych, na których się wyćwiczyła, od podniecenia jej doświadczeniem. Łykając mnie, czasem się krztusiła i obsypywało ją jeszcze więcej piegów, jakby opluwała się nimi podczas orgazmu. Wystarczyło w nią wejść, nie potrzebowała pieszczot. Rudzi przez cieńszą skórę czują bardziej. Dużo później, po ślubie, przekonałem się, że ona nie czuje nic. Jej piegi były odpryskami rdzy z popsutego wnętrza. Dlaczego wybrała mnie?
– Bo masz wąsy, złote – znalazła najprostszą odpowiedź, to, czym różniłem się od gładkich Szwedów.
Wąsy były u nas wtedy modne. Nosił je i Wałęsa, i bezpieka. Twarzową odznakę męskości, zaangażowania po którejś ze stron politycznego zwarcia. Pomieszało się wreszcie, kto jest nosicielem wąsów, a kto się nimi zaraził od zbyt długich dyskusji podczas przesłuchań albo w pierdlu.
Karin wyczuła, kogo wybrać, przecież kochałem jej kurewstwo. Naiwnie brałem je za różnicę między wyzwoloną Szwecją i tradycyjną Polską. Kiedy się poznaliśmy, studiowała ekonomię w Sztokholmie. Latem dorabiała u swojego kuzyna, pomagając mu prowadzić wiejski bar. Czysta, pachnąca, kręciła się między stolikami w białym fartuszku zawiązanym nad uniesioną obcasami pupą. W porównaniu z jej wymoczoną od zmywaka dłonią moja czarna, otarta do kości, z gliną za paznokciami była ręką trupa. Żywego trupa. Kończyły się mi już wakacje i wiza. Gdybym wrócił do kraju, nie dostałbym paszportu – po studiach czekało mnie wojsko. Karin zaproponowała ślub.
Małżeństwo odcięło od nas urzędnicze macki obu krajów. Nie czepiały się mnie komuchy ani szwedzkie urzędnicze łajzy grzecznie przesłuchujące, czy żyjemy razem. W sztokholmskim biurze „do spraw emigrantów” nie zadawano nam więcej podchwytliwych pytań o rodzaj używanych prezerwatyw. Mogły być najlepsze, podwójnie hartowane, z laserowym młotem tłukącym plemniki, a i tak zawiodły. Rok po ślubie urodziła się Maria, Eryk dwa lata później. Karin dostała pracę w banku. Za pracowniczy kredyt kupiła wygodne mieszkanie. W nowo urządzanej kuchni obok zwykłego kosza na śmieci zainstalowała ekologicznie osobne pojemniki do wyrzucania szkła, papieru, plastiku. Przydałby się jej pojemnik na niepotrzebnych już facetów. Bez mojej wiedzy nasze małżeństwo stało się związkiem otwartym, otwartą pizdą. – Może dzieci nie są moje? – podejrzewałem. Zwłaszcza Maria, z długą, typowo szwedzką główką. Przestałem mieć wątpliwości, gdy obydwoje poszli do szkoły. Stali się klasowymi przywódcami. W naturalny sposób podbili szwedzkie dzieciaki pomysłowością i energią. Eryk – mały watażka – dowodził zapatrzonymi w niego kumplami. Moje dzieci nie były wyjątkiem. Te z polskim pochodzeniem są najczęściej klasowymi gwiazdami wśród niczym niewyróżniających się Szwedów. Skandynawowie mają genetycznie zakodowaną nieśmiałość. Ich powściągliwość wzięła się z oszczędnego metabolizmu przystosowującego do życia w chłodnym klimacie. Dowiedziałem się o tym jeszcze przed wyjazdem, studiując psychologię. Na miejscu mogłem potwierdzić to własną praktyką.
Pierwsze dwa lata pracowałem w sztokholmskich przedszkolach z polskimi dziećmi. Grupa się dzieliła: szwedzkie dzieci zawinięte kocykami usypiały po obiedzie tam, gdzie dopadła je senność: na dywanie, kolanach czytających wychowawczyń. Polskie maluchy słuchające moich bajek walczyły jak mali powstańcy z opadającymi powiekami. Unosiły bohatersko główki, utrzymując się na powierzchni świadomości. Sen, do którego zresztą nikt ich nie zmuszał, był niezasłużoną karą. Przypomniałem sobie własną mękę obowiązkowego leżakowania w przedszkolu i błagania: – Mamo, powiesz pani, żebym nie spał? Okupiony łzami opór przeciw zakładaniu piżamek po obiedzie. W Szwecji przekonałem się, że był to nasz trwający od dziecka bunt narodowy. Instynktowny protest przeciwko spychaniu w senny niebyt. Genetycznie przekazana trwoga przed trwaniem w letargu rozbiorów.2
Nas w niebyt chciała zepchnąć historia, mnie – kobiety. Karin awansowała i musiałem zająć się rodziną. Dobrze się złożyło, nie wyrabiałem w przedszkolu. Ciągle łapałem infekcje i podobne do trądu zaległe choroby wieku dziecięcego. Rezygnując z pracy, miałem czas na szkołę wieczorową. Wziąłem pożyczkę studencką, postanowiłem zdać szwedzką maturę. Nie mógłbym studiować psychologii bez licealnego poziomu szwedzkiego, angielskiego i wiedzy o społeczeństwie. Zaliczając angielski, musiałem czytać któreś z czasopism w oryginale. Wybrałem „Scientific American”. Były w nim artykuły o najnowszych odkryciach psychologicznych. Wciągnęły mnie też teksty o astrofizyce. Gdybym nie był tak słaby z matmy, studiowałbym coś konkretnego, nauki ścisłe, kosmos. Oglądając zdjęcia galaktyk, nabierałem do siebie dystansu. Największe galaktyczne twory miały długość 200 milionów lat świetlnych. Jeszcze bardziej fascynowała mnie czerń między nimi; była nieskończona. Paradoksalnie widziałem kosmiczną smolistą pustkę w ludzkim oku. W samym jego środku, tam, gdzie oczekiwałem duszy i zrozumienia, ziała dziura źrenicy. Rozszerzająca się i zaciskająca czarna plama wokół promieni światła.
Patrząc w nocne niebo pustką źrenicy, oglądałem pustkę kosmiczną. Wyobrażałem sobie zdjęcie z kosmosu, klatka po klatce zbliżenie Ziemi, Europy, Skandynawii, Sztokholmu z góry, nasze osiedle, dom, okno, łóżko i rozwarte nogi Karin. Byłem między dwoma zimnymi pustkami – kosmosu i pochwy mojej żony.
Karin otwierała piwo, rozwalała się na kanapie i gapiła w telewizor. Jej bekanie miało wyrażać dogłębną satysfakcję klasy robotniczej, która z tępą zawziętością ewoluowała w klasę średnią. Satysfakcji nie dawał rzadko uprawiany seks, ani nasze rozmowy o wakacjach czy dzieciach. Nie mogłem odejść, do spłacenia miałem długi i żadnej sensownej roboty. Latem Karin wracała o drugiej, trzeciej nad ranem w upiornej poświacie białych nocy. Przestała być ruda, stała się trupioblada, obrzydliwa.
W dzień zaglądała do mnie pogadać sąsiadka. Pulchna Emma przypominała Agnetę z ABBY, równie prostacką i uroczą. Miały podobny wiejski akcent, przylizane blond włosy. Oczy miała też przylizane, ugrzecznione, gdy mówiła:
– Milos, wcale nie musi być tak. Ona na ciebie nie zasługuje.
Emmę bił mąż alkoholik. Ostrożnie, bez śladów na twarzy czy przetrąconych kości. Poddawała się temu w ciszy. Jej ciało miękko przyjmowało ciosy i po tygodniu, dwóch się goiło. Znowu była nienaruszoną dziewicą do utłuczenia. Gdybyśmy połączyli siły, odeszli – uratowalibyśmy dusze – marzyła melancholijnie Emma prenumerująca pisma astrologiczne. Niestety nie wierzę w dusze, ich wędrówkę między poobijanymi ciałami. Nikt nie kazał jej być z pijakiem, a mnie przy Karin nie trzymały pieniądze i dzieci. Więzy były o wiele subtelniejsze – podświadome. Męcząc się w małżeństwie, przerabiałem zainkasowaną w dzieciństwie dawkę rodzinnych uzależnień. Ojca trwającego przy histerycznej matce. Upijał się i płakał zamiast ocucić siebie i ją walnięciem sprowadzającym do bolesnej realności. Dla Emmy psychologiczne wytłumaczenie mojej porażki z Karin byłoby za mało uduchowione. Uznałaby mnie za wąsatego prymitywa.3
Nauka w wieczorówce przestała mieć sens. Pod koniec lat 80. nastąpił w Szwecji wysyp psychologów. Po studiach dostałbym pracę w najgorszej dzielnicy, gdzie zajmowałbym się nieprzystosowanymi cudzoziemcami. Nie obchodzili mnie mali Turcy zakładający bandy i duzi „honorowo” mordujący swoje wyemancypowane córki. Fińskie, tęskne pijaństwo, którym musiałbym się zajmować, też nie wchodziło w grę. Miałem własne. Po ułożeniu dzieci spać upijałem się, ciągnąc prosto ze szklanych sutek. Słuchając na przemian Grechuty i Zeppelinów, znieczulałem się alkoholem pochowanym po kątach. Dezynfekowałem się nim z awantur, milczenia, wyjazdów Karin w podejrzane delegacje, skąd nocą dzwoniła, nie wiedząc sama dlaczego. Próbowała coś mi powiedzieć, na koniec prosiła płaczliwie, żebym dał do telefonu dzieci. Gdy spały, to chciała chociaż posłuchać ich oddechów.
Jeśli rodzice Karin byli po mojej stronie, to byli po stronie rodziny. Jeździłem do nich nad morze z dziećmi. Szczupli, siwi, przypominali wytrawione morską solą deski z sękami spracowanych rąk. Nie rozumieli swojej córki, nie szukali też winy w sobie. Jej wychowanie nie różniło się od wychowania innych dziewczyn we wsi.
Z teściem, emerytowanym cieślą, łowiliśmy ryby w leśnych jeziorach, zgodnie milcząc. Teściowa z racji swej dawnej pracy w urzędzie socjalnym, a może z głębi protestanckiego sumienia, odważyła się poradzić: – Milo, ona cię nie szanuje, nie siedź w domu, znajdź sobie prawdziwą robotę.
Posłuchałem, zacząłem uczyć polskiego w liceach i szkołach języków. Z moim szwedzkim nadawałem się już do czegoś więcej niż opowiadania polskich bajek w przedszkolu.
Po przymusowym udziecinnieniu odetchnąłem, pracując z nastolatkami poprawiającymi sobie średnią ocen językiem obcym. Znali polski z domu albo jeszcze z kraju. Szwedzcy biznesmeni zapisywali się na kursy, potrzebując rozeznania w polskich obyczajach. Mówiąc: „prosie, dzienkuje, na zdrowie”, ubijali szybciej interesy. Od reszty mieli tłumaczy. I nieograniczone możliwości w postkomunistycznym eldorado, gdzie Polacy na poziomie zapijaczonych Indian z rezerwatu dawali się wykiwać, wierząc w kapitalizm jak w dolara. Potem szwedzcy cwaniacy załatwili też mnie, z tym większą finezją, że im w tym pomogłem, tłumacząc polską gramatykę i mentalność.
Nie miałem pojęcia, co mnie czeka, gdy otworzyłem zestaw obowiązkowych podręczników dla lektorów. Rozpoczynał go rozdział pomalowany dziecięco kredkami. Pierwsze zdanie brzmiało nieodwołalnie: „Szwecja jest najdoskonalszym państwem świata”. Nie było w tym typowej dla Szwedów skromności. Najwidoczniej zadziałała inna panująca tu zasada: bezwstydnej szczerości. Przeglądałem propagandową broszurę ze zdjęciami zadowolonych kobiet, dzieci i rodzin.
Dotarłem do legendarnej, biało-czarnej fotografii mistrza podnoszenia ciężarów z lat 70.: Lennart Hoa Hoa w swoich mocarnych ramionach kulturysty tulił niemowlaka, zachęcając mężczyzn do brania urlopów rodzicielskich. Dopiero wtedy skojarzyłem rozgoryczenie sflaczałego już Hoa, mówiącego trzydzieści lat później o równouprawnieniu: Gdybym wiedział... to poszło za daleko.