Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • bestseller
  • nowość
  • promocja

Ministerstwo czasu - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
27 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ministerstwo czasu - ebook

Wyobraź sobie, że trafiasz do grona wybranych i dostajesz drugie życie w innej epoce. Witamy w ministerstwie czasu!
Brytyjski rząd uruchamia eksperymentalny program, który polega na sprowadzaniu ludzi z przeszłości – ekspatów. Ich opiekunami i przewodnikami po współczesności są specjalni urzędnicy nazywani pomostami. Oficjalny cel: sprawdzenie, jak podróże w czasie wpływają na ludzkie ciało i bieg historii. Nieoficjalnie: coś jest na rzeczy, ale co?
Jeden z ekspatów to 1847, czyli komandor porucznik Graham Gore, który zmarł podczas wyprawy arktycznej w XIX wieku, a teraz musi odnaleźć się w nowoczesnym świecie. Jego pomostem jest trzydziestokilkuletnia i (o zgrozo!) niezamężna kobieta. Dla niej praca w ministerstwie to szansa, on jest zdeterminowany, aby wrosnąć w nowe otoczenie. Co może pójść nie tak?
Ta powieść to fascynująca i niebezpieczna wizja alternatywnej rzeczywistości, szalony romans, który nigdy nie miał prawa się wydarzyć, ale też próba krytycznego spojrzenia na historię bez jej wybielania.

Pod płaszczykiem wątków science fiction Bradley przemyca społeczny komentarz na temat migracji i przymusowego adaptowania się do nowej „ojczyzny”. Jej debiut to błyskotliwy i wciągający miszmasz gatunków, dzięki któremu wasze serca zabiją szybciej nie tylko z nerwów, ale i z romantycznego oczekiwania.
Magdalena Adamus (Catus Geekus)

Uczta dla miłośników powieści – niepowtarzalna, niepokojąca i (przede wszystkim) niewiarygodnie zmysłowa.
JULIA ARMFIELD
autorka Naszych podmorskich żon

Niesamowita powieść, genialny debiut.
ELEANOR CATTON
autorka Wszystko, co lśni

Pochłonęłam w jeden dzień: nie mogłam przestać czytać! Książka, która zmusza do refleksji i prowokuje – jednocześnie sprawiła, że śmiałam się w głos. A poza tym ma świetną fabułę.
ALICE WINN
autorka In memoriam

Uwielbiam każdą sekundę spędzoną z zachwycającą powieścią Kaliane Bradley,  zarówno te momenty, kiedy śmiałam się do łez, jak i te, które sprawiły, że bolało mnie serce ze wzruszenia.
EMILY HENRY
autorka Beach read. Wakacyjny romans


Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368158809
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Może tym ra­zem umrze.

Stwier­dza, że go to nie trapi. Może tak już prze­marzł, że pa­nuje nad swoim umy­słem nie le­piej niż byle pi­ja­czyna. Gdy na­pły­wają re­flek­sje, są ni­czym prze­zro­czy­ste, swo­bod­nie dry­fu­jące me­duzy. Ark­tyczny wiatr kąsa mu dło­nie i stopy, a my­śli chlu­po­czą w czaszce. To one za­mar­zną na końcu.

Wie, że idzie, choć już tego nie czuje. Lód przed nim ska­cze i się cofa – czyli za­cho­dzi ja­kieś prze­miesz­cza­nie się. Na grzbie­cie ma strzelbę, z przodu torbę. Ich cię­żar jest za­ra­zem po­zba­wiony zna­cze­nia i sy­zy­fowy.

Hu­mor mu do­pi­suje. Gdyby nie stra­cił czu­cia w war­gach, za­cząłby po­gwiz­dy­wać.

Z od­dali sły­szy huk działa. Trzy wy­strzały jak se­ria kich­nięć. Sy­gnał ze statku.Roz­dział pierw­szy

Pro­wa­dząca roz­mowę zwró­ciła się do mnie po imie­niu, co na­tych­miast prze­rwało moje roz­my­śla­nia. Na­wet ja nie uży­wam swo­jego imie­nia, choćby we wła­snej gło­wie. W do­datku po­praw­nie je wy­mó­wiła, co rzadko się zda­rza.

– Na­zy­wam się Adela – po­wie­działa. Miała opa­skę na oku i ja­sne włosy o bar­wie i fak­tu­rze siana. – Je­stem pod­se­kre­ta­rzem.

– Pod­se­kre­ta­rzem do spraw...

– Sia­daj.

To była moja szó­sta tura re­kru­ta­cji. Sta­no­wi­sko, o które się ubie­ga­łam, było otwarte wy­łącz­nie dla ak­tu­al­nych pra­cow­ni­ków rzą­do­wych. Ozna­czono je zwro­tem „wy­maga świa­dec­twa bez­pie­czeń­stwa”, bo uży­cie pie­czątki „ści­śle tajne” na do­ku­men­tach za­wie­ra­ją­cych wi­dełki za­rob­ków by­łoby nie na miej­scu. Ni­gdy nie mia­łam do­stępu do in­for­ma­cji nie­jaw­nych na ta­kim po­zio­mie, więc nikt mi nie po­wie­dział, na czym w ogóle ma po­le­gać ta praca. Pen­sja wy­no­si­łaby jed­nak bli­sko trzy­krot­ność tego, co obec­nie za­ra­bia­łam, to­też chęt­nie po­go­dzi­łam się z nie­wie­dzą. Żeby do­trzeć do tego etapu, mu­sia­łam śpie­wa­jąco za­li­czyć eg­za­miny z pierw­szej po­mocy i me­tod za­pew­nie­nia bez­pie­czeń­stwa oso­bom szcze­gól­nej tro­ski, a także test Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych na te­mat ży­cia w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Wie­dzia­łam je­dy­nie, że mia­ła­bym pra­co­wać w ści­słym kon­tak­cie z ja­kimś uchodźcą lub uchodź­cami o prio­ry­te­to­wym sta­tu­sie i nie­ty­po­wych po­trze­bach, jed­nak nie mia­łam po­ję­cia, skąd oni mieli po­cho­dzić. Zga­dy­wa­łam, że cho­dziło o ja­kichś waż­nych zbie­gów po­li­tycz­nych z Ro­sji albo Chin.

Adela, pod­se­kre­tarz bóg wie czego, od­gar­nęła za ucho pa­semko ja­snych wło­sów i roz­legł się przy tym wy­raźny chrzęst.

– Twoja matka też była uchodź­czy­nią, prawda? – za­gad­nęła; chyba jej od­biło, je­śli w ten spo­sób za­czy­nała roz­mowę o pracę.

– Zga­dza się, pro­szę pani.

– Z Kam­bo­dży – do­dała.

– Ow­szem.

Już kilka osób za­dało mi to py­ta­nie w trak­cie re­kru­ta­cji. Zwy­kle ro­bili to z py­ta­jącą in­to­na­cją, jakby ocze­ki­wali, że ich po­pra­wię, bo prze­cież nikt nie po­cho­dzi z Kam­bo­dży. Ale pani nie wy­gląda na Kam­bo­dżankę, pal­nął ja­kiś pa­jac w trak­cie jed­nego z po­cząt­ko­wych eta­pów, a po­tem spło­nił się jak lampka sy­gna­li­za­cyjna, bo roz­mowę na­gry­wano dla ce­lów mo­ni­to­ringu i szko­le­nia per­so­nelu. Do­sta­nie mu się za to po ła­pach. Jed­nak czę­sto sły­szę ta­kie ko­men­ta­rze, a oto, co one mają zna­czyć: wy­glą­dasz jak ktoś z naj­now­szej fali bia­łej imi­gra­cji – może z Hisz­pa­nii – i w ogóle nie spra­wiasz wra­że­nia, jak­byś tasz­czyła ze sobą cię­żar lu­do­bój­stwa, a to bar­dzo do­brze, bo ta­kie rze­czy po­tra­fią lu­dzi skon­ster­no­wać.

Po tych py­ta­niach nie na­stą­pił ża­den ciąg dal­szy z alu­zjami do ma­so­wych mor­dów. (Masz tam jesz­cze ja­kąś ro­dzinę gry­mas zro­zu­mie­nia? Jeź­dzisz cza­sami w od­wie­dziny współ­czu­jący uśmiech? By­łam tam raz ciem­nie­jący od łez i jacy tam są wi­szą­cych na dol­nej po­wiece sym­pa­tyczni lu­dzie...) Adela tylko ski­nęła głową. Za­sta­na­wia­łam się, czy sko­rzy­sta z rzadko wy­bie­ra­nej opcji nu­mer cztery i oświad­czy, że strasz­nie tam brudno.

– Tylko że ona ni­gdy nie po­wie­dzia­łaby o so­bie, że jest uchodź­czy­nią, czy na­wet byłą uchodź­czy­nią – wtrą­ci­łam. – Więc dziw­nie się czuję, gdy lu­dzie tak mó­wią.

– Osoby, z któ­rymi bę­dziesz współ­pra­co­wała, rów­nież rzadko uży­wają tego po­ję­cia. Wo­limy słowo „eks­paci”. Od­po­wia­da­jąc na twoje po­cząt­kowe py­ta­nie: je­stem pod­se­kre­ta­rzem do spraw eks­pa­tria­cji.

– A cho­dzi o eks­pa­tów z...?

– Z prze­szło­ści.

– Słu­cham?

Adela wzru­szyła ra­mio­nami.

– Umiemy po­dró­żo­wać w cza­sie – oświad­czyła ta­kim to­nem, ja­kim można by opo­wia­dać o eks­pre­sie do kawy. – Wi­tamy w mi­ni­ster­stwie.



Każdy, kto oglą­dał do­wolny film o po­dró­żach w cza­sie albo czy­tał ja­kąś książkę na ten te­mat, albo tkwiąc kie­dyś w opóź­nio­nym środku trans­portu pu­blicz­nego, od­pły­nął my­ślami i za­czął kon­tem­plo­wać tę ideę, wie do­sko­nale, że wy­star­czy jedno py­ta­nie o fi­zyczne uza­sad­nie­nie tej kon­cep­cji i od razu bro­dzisz po kostki w gów­nie. Bo jak to niby ma dzia­łać? Jak w ogóle mo­głoby dzia­łać? Ist­nieję jed­no­cze­śnie na po­czątku i na końcu tej opo­wie­ści, co też jest swego ro­dzaju po­dróżą w cza­sie, więc mogę na to od­po­wie­dzieć: spo­kojna głowa. Wy­star­czy ci wie­dza, że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści bry­tyj­ski rząd wy­na­lazł tech­no­lo­gię umoż­li­wia­jącą prze­no­sze­nie się w cza­sie, lecz jesz­cze nie spraw­dził jej eks­pe­ry­men­tal­nie.

Aby unik­nąć cha­osu, który z pew­no­ścią wy­nik­nąłby z wpro­wa­dze­nia ja­kich­kol­wiek zmian w bieg hi­sto­rii – o ile „hi­sto­rię” można po­strze­gać w ka­te­go­riach spój­nej, jed­no­to­ko­wej nar­ra­cji chro­no­lo­gicz­nej, co po­now­nie na­leży uznać za straszną pier­dołę – uzgod­niono, że do eks­trak­cji ko­niecz­nie na­leży wy­brać osoby z hi­sto­rycz­nych stref dzia­łań wo­jen­nych, ka­ta­strof na­tu­ral­nych i epi­de­mii. Bo prze­cież ina­czej i tak by zgi­nęły. Wy­do­by­cie ich z prze­szło­ści nie po­winno mieć za­tem wpływu na przy­szłość.

Nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć, w jaki spo­sób po­dróż w cza­sie może się od­bić na ludz­kim or­ga­ni­zmie. Tak więc dru­gim waż­nym po­wo­dem, aby wy­bie­rać osoby, które w ich wła­snych cza­sach cze­kała śmierć, był fakt, że u nas też mo­gły być na nią na­ra­żone – to tro­chę jak zła­pać rybę głę­bi­nową i prze­nieść ją na plażę. Być może ludzki układ ner­wowy nie jest w sta­nie znieść od­dzia­ły­wa­nia tylu epok. Je­śli za­tem ci eks­paci w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku mie­liby do­stać tem­po­ral­nego od­po­wied­nika cho­roby de­kom­pre­syj­nej i wy­lą­do­wać w la­bo­ra­to­rium mi­ni­ster­stwa je­dy­nie po to, by roz­pły­nąć się w sza­ro­ró­żową ga­la­retę, to przy­naj­mniej – sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc – nie bę­dzie się to li­czyło jako mor­der­stwo.

Z ko­lei przyj­mu­jąc, że prze­żyją, na­le­ża­łoby ich trak­to­wać jak przy­stało na jed­nostki ludz­kie, co sta­no­wiło czyn­nik kom­pli­ku­jący sprawę. Gdy ma się do czy­nie­nia z uchodź­cami, zwłasz­cza en masse, le­piej nie my­śleć o nich jako o lu­dziach. To tylko robi ba­ła­gan w pa­pier­kach. Nie­mniej je­śli spoj­rzeć na tych eks­pa­tów z punktu wi­dze­nia praw czło­wieka, speł­nia­liby rzą­dowe kry­te­ria dla osób ubie­ga­ją­cych się o azyl po­li­tyczny. Za­tem ba­da­nie ich wy­łącz­nie pod ką­tem fi­zjo­lo­gicz­nych skut­ków po­dróży w cza­sie by­łoby etycz­nym nie­do­pa­trze­niem. Je­śli chcie­li­śmy wie­dzieć, czy rze­czy­wi­ście przy­sto­so­wali się do przy­szło­ści, eks­paci mu­sieli w niej za­miesz­kać, i to pod stałą ob­ser­wa­cją osób to­wa­rzy­szą­cych, na czym wła­śnie – jak się oka­zało – miała po­le­gać praca, którą udało mi się zdo­być. Na­zy­wano nas po­mo­stami – moim zda­niem dla­tego, że okre­śle­nie „asy­stent” ko­ja­rzy­łoby się z go­rzej płat­nym sta­no­wi­skiem.

Ję­zyk prze­szedł na prze­strzeni wie­ków długą drogę. Na przy­kład słowo „cie­kawy” ozna­czało kie­dyś „prędki”. „List” ozna­czało „liść”. „Uchodźcę” zaś na­zy­wało się daw­niej „za­bie­gl­cem” – oba po­ję­cia mają jed­nak po­dobną se­man­tykę: cho­dzi w nich o osobę, która opusz­cza w po­śpie­chu swój dom, aby szu­kać bez­piecz­nego schro­nie­nia.

I tak wła­śnie nam mó­wiono: że spro­wa­dzamy eks­pa­tów do miej­sca, gdzie będą bez­pieczni. Tego, że może to nie być prawdą, sta­ra­li­śmy się nie wi­dzieć.



Kiedy do­sta­łam tę pracę, ska­ka­łam z ra­do­ści. Na po­przed­nim sta­no­wi­sku – w sek­cji lin­gwi­stycz­nej Mi­ni­ster­stwa Obrony Na­ro­do­wej – wy­żej już bym nie za­szła. Pra­co­wa­łam tam jako tłu­maczka i kon­sul­tantka spe­cja­li­zu­jąca się w Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej, a do­kład­nie w Kam­bo­dży. Ję­zy­ków, z któ­rych prze­kła­da­łam, na­uczy­łam się na stu­diach. Ow­szem, w domu matka mó­wiła do nas po khmer­sku, jed­nak w okre­sie do­ra­sta­nia wszystko za­po­mnia­łam. Swoje dzie­dzic­two kul­tu­rowe przy­ję­łam jak osoba z ze­wnątrz.

Praca w sek­cji lin­gwi­stycz­nej cał­kiem mi się po­do­bała, pra­gnę­łam jed­nak zo­stać tajną agentką i po dwu­krot­nym ob­la­niu eg­za­minu wstęp­nego nie bar­dzo wie­dzia­łam, jak mam po­kie­ro­wać ka­rierą. Nie to ma­rzyło się moim ro­dzi­com. Gdy by­łam jesz­cze ma­lutka, matka otwar­cie po­wie­działa mi o swo­ich am­bi­cjach. Chciała, że­bym zo­stała pre­mierką. Jako pre­mierka mo­gła­bym „zro­bić coś” z bry­tyj­ską po­li­tyką za­gra­niczną, a do tego za­pra­szać ją i tatę na ele­ganc­kie ofi­cjalne rauty. Mia­ła­bym też szo­fera (matka ni­gdy nie na­uczyła się pro­wa­dzić sa­mo­chodu, więc szo­fer miał duże zna­cze­nie). Lecz na nie­szczę­ście wpo­iła mi rów­nież lęk przed kar­micz­nymi skut­kami plot­kar­stwa i kłam­stwa – czwarta za­sada bud­dy­zmu nie po­zo­sta­wia tu miej­sca na wąt­pli­wo­ści – tak więc moja ka­riera w po­li­tyce za­koń­czyła się, kiedy mia­łam osiem lat, czyli nim jesz­cze zdą­żyła się za­cząć.

Moja sio­stra wy­ka­zy­wała znacz­nie więk­szy dryg do ob­łudy. Ja pod­cho­dzi­łam do ję­zyka prze­pi­sowo – ona ro­biła uniki, ma­ni­pu­lo­wała nim za­dzie­rzy­ście. Wła­śnie dla­tego ja skoń­czy­łam jako tłu­maczka, ona zaś – jako pi­sarka. No, w każ­dym ra­zie usi­ło­wała stać się pi­sarką, ale osta­tecz­nie zo­stała re­dak­torką. Moja pen­sja była znacz­nie wyż­sza, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że ro­dzice ro­zu­mieli, na czym po­lega moja praca – po­wie­dzia­ła­bym więc, że karma po­trak­to­wała mnie życz­li­wie. Sio­stra sko­men­to­wa­łaby to czymś w stylu: weź idź się pier­dol. Wiem jed­nak, że zro­bi­łaby to z pełną sym­pa­tią. Chyba.



Aż do dnia, kiedy mie­li­śmy po­znać eks­pa­tów, nie za­prze­sta­li­śmy kłótni o samo po­ję­cie „eks­paci”.

– Skoro to uchodźcy – upie­rała się Si­mel­lia, jedna z po­zo­sta­łych po­mo­stów – to po­win­ni­śmy ich na­zy­wać uchodź­cami. Prze­cież oni nie za­miesz­kają w let­nim domku w Pro­wan­sji.

– Tylko że oni nie­ko­niecz­nie sami będą się uwa­żali za uchodź­ców – od­parła pod­se­kre­tarz Adela.

– A ktoś już ich py­tał o zda­nie?

– Prze­waż­nie uwa­żają się za ofiary po­rwa­nia. Dzie­więt­na­ście-szes­na­ście my­śli, że tra­fił za li­nię wroga. Szes­na­ście-sześć­dzie­siąt-pięć uważa, że umarła.

– I prze­ka­zują ich nam już dzi­siaj?

– Sek­cja do­bro­stanu uważa, że dal­sze prze­trzy­my­wa­nie na od­dziale ne­ga­tyw­nie wpły­nie na ich akli­ma­ty­za­cję – wy­tłu­ma­czyła Adela, obo­jętna jak sys­tem ar­chi­wi­za­cji do­ku­men­tów.

Na­sza kłót­nia – czy ra­czej kłót­nia Si­mel­lii z Adelą – od­by­wała się w jed­nym z nie­zli­czo­nych po­miesz­czeń mi­ni­ster­stwa. Wszyst­kie miały ko­lor żwiru, świa­tła wpusz­czone w su­fit i ogól­nie mo­du­larny wy­gląd su­ge­ru­jący, że każde drzwi pro­wa­dzą do ko­lej­nej iden­tycz­nej prze­strzeni, a po­tem ko­lej­nej i jesz­cze ko­lej­nej. Ta­kie po­miesz­cze­nia pro­jek­tuje się po to, aby sprzy­jały biu­ro­kra­cji.

To miała być ostat­nia wspólna od­prawa dla pię­ciu po­mo­stów: Si­me­lii, Ral­pha, Ivana, Eda i mnie. Wszy­scy mie­li­śmy za sobą sze­ścio­eta­pową re­kru­ta­cję, która sta­no­wiła me­ta­fo­ryczny od­po­wied­nik bo­ro­wa­nia trzo­now­ców. „Czy kie­dy­kol­wiek otrzy­ma­łaś wy­rok lub by­łaś w inny spo­sób uwi­kłana w ja­kie­kol­wiek dzia­ła­nia mo­gące pod­wa­żyć twój sta­tus bez­pie­czeń­stwa?” Po­tem na­stą­piło dzie­więć mie­sięcy przy­go­to­wań. Nie­skoń­czo­nych grup ro­bo­czych i we­ry­fi­ka­cji in­for­ma­cji. Kon­stru­owa­nia sta­no­wisk-przy­kry­wek w na­szych po­przed­nich re­sor­tach (Obrona, Dy­plo­ma­cja, MSW). Aż wresz­cie zna­leź­li­śmy się tu­taj, w po­koju, gdzie sły­szało się prąd w ża­rów­kach, go­towi two­rzyć hi­sto­rię.

– I nie wy­daje wam się – za­py­tała Si­mel­lia – że jak pu­ści­cie ich w świat w prze­ko­na­niu, że to ży­cie po­śmiertne albo Front Za­chodni, to to też może wpły­nąć na ich ad­ap­ta­cję? Py­tam i jako psy­cho­lożka, i jako czło­wiek ob­da­rzony nor­mal­nym po­zio­mem em­pa­tii.

Adela wzru­szyła ra­mio­nami.

– Może. Ale w tym kraju jesz­cze ni­gdy nie mie­li­śmy eks­pa­tów z prze­szło­ści. Kto wie, może nie mi­nie rok, a wy­koń­czą ich ge­ne­tyczne mu­ta­cje.

– Mamy się tego spo­dzie­wać? – za­py­ta­łam z nie­po­ko­jem.

– Nie wiemy, czego się spo­dzie­wać. Wła­śnie dla­tego do­sta­li­śmy tę ro­botę.



W kom­na­cie, którą mi­ni­ster­stwo przy­go­to­wało w celu prze­ka­za­nia nam eks­pa­tów, pa­no­wała at­mos­fera daw­nego ce­re­mo­niału: drew­niane bo­aze­rie, olejne ma­lo­wi­dła, wy­so­kie skle­pie­nie. Zde­cy­do­wa­nie była bar­dziej re­pre­zen­ta­cyjna niż po­zo­stałe mo­du­łowe po­miesz­cze­nia. Pew­nie za jej wy­bór od­po­wia­dał ktoś z ad­mi­ni­stra­cji, komu na­tura nie szczę­dziła dra­ma­tycz­nej żyłki. Są­dząc po wy­stroju, a zwłasz­cza po tym, jak szyby spłasz­czały świa­tło sło­neczne, ten po­kój za­pewne nie zmie­nił się od dzie­więt­na­stego wieku. Mój opie­kun Qu­en­tin cze­kał już na miej­scu. Miał kwa­śną minę, lecz u nie­któ­rych lu­dzi w ten spo­sób prze­ja­wia się pod­nie­ce­nie.

Za­nim zdą­ży­łam się przy­go­to­wać, zza drzwi na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia wy­ło­nił się mój eks­pat w ob­sta­wie dwóch agen­tów.

Był blady, miał ścią­gniętą twarz. Ostrzy­gli go tak krótko, że loki mu się spłasz­czyły. Ob­ró­cił głowę, aby ro­zej­rzeć się po po­koju, a ja do­strze­głam w jego pro­filu im­po­nu­jący nos, przy­po­mi­na­jący szklar­niowy kwiat wy­ra­sta­jący twa­rzy. Był ude­rza­jąco atrak­cyjny i ude­rza­jąco duży. Gore w ogóle miał w so­bie ja­kąś roz­bu­chaną ob­fi­tość cech, co nada­wało mu wy­gląd po­staci z hi­per­re­ali­stycz­nego ob­razu.

Sta­nął wy­pro­sto­wany jak struna i zmie­rzył wzro­kiem mo­jego opie­kuna. Na mnie tylko zer­k­nął i z ja­kie­goś po­wodu za­raz od­wró­cił głowę.

Wy­stą­pi­łam do przodu i jego spoj­rze­nie znowu do mnie wró­ciło.

– Po­rucz­nik Gore?

– Tak.

– Je­stem pana po­mo­stem.



Gra­ham Gore (ko­man­dor po­rucz­nik, Kró­lew­ska Ma­ry­narka Wo­jenna, ok. 1809 – ok. 1847) prze­by­wał w dwu­dzie­stym pierw­szym stu­le­ciu już od pię­ciu ty­go­dni, choć, jak po­zo­stali eks­paci, tylko przez nie­wielką część tego okresu był w pełni przy­tomny. Pro­ces eks­trak­cji za­koń­czył się dla niego dwu­ty­go­dniową ho­spi­ta­li­za­cją – w jego na­stęp­stwie dwoje z pier­wot­nych sied­miorga eks­pa­tów zmarło i po­zo­stała tylko piątka. Wy­le­czono mu za­pa­le­nie płuc, po­ważne od­mro­że­nia, wcze­sne sta­dium szkor­butu i dwa zła­mane palce u stóp, na któ­rych bez­tro­sko cho­dził. Miał też rany po pa­ra­li­za­to­rze, bo strze­lał do dwóch człon­ków ekipy eks­trak­cyj­nej, więc ten trzeci zmu­szony zo­stał do otwar­cia ognia.

Trzy­krot­nie usi­ło­wał zbiec z mi­ni­ste­rial­nego od­działu szpi­tal­nego i trzeba mu było po­da­wać środki uspo­ka­ja­jące. Gdy już prze­stał się szar­pać, po­słali go na pod­sta­wową orien­ta­cję z udzia­łem psy­cho­lo­gów i wik­to­ria­ni­stów. Ce­lem ła­twiej­szej ad­ap­ta­cji po­cząt­kowo prze­ka­zano eks­pa­tom je­dy­nie taką wie­dzę, którą dało się bez­po­śred­nio za­sto­so­wać. Gore przy­szedł więc do mnie uzbro­jony w pod­sta­wowe in­for­ma­cje o sieci elek­trycz­nej, sil­niku o spa­la­niu we­wnętrz­nym i sys­te­mie hy­drau­licz­nym. Nie miał na­to­miast po­ję­cia o obu woj­nach świa­to­wych ani zim­nej woj­nie, o re­wo­lu­cji sek­su­al­nej lat sześć­dzie­sią­tych ani woj­nie z ter­ro­ry­zmem. Na wstę­pie po­wie­dzieli mu o roz­pa­dzie Im­pe­rium Bry­tyj­skiego i źle to zniósł.

Mi­ni­ster­stwo za­ła­twiło auto, które za­wio­zło nas do domu. Gore wie­dział, przy­naj­mniej w teo­rii, co to są sa­mo­chody, jed­nak ni­gdy jesz­cze żad­nym nie je­chał. Ga­pił się przez szybę, po­bla­dły z (jak przy­pusz­cza­łam) oszo­ło­mie­nia.

– Je­śli ma pan ja­kie­kol­wiek py­ta­nia – ode­zwa­łam się – pro­szę się nie krę­po­wać. Ro­zu­miem, że to dla pana spora zmiana.

– Rad je­stem, wi­dząc, że na­wet w przy­szło­ści nie zgi­nęła w An­gli­kach sztuka iro­nicz­nego nie­do­po­wie­dze­nia – od­parł, nie pa­trząc na mnie.

Miał pie­przyk na szyi, pod mał­żo­winą uszną. Na je­dy­nym za­cho­wa­nym da­ge­ro­ty­pie ubrany był na mo­dłę lat czter­dzie­stych dzie­więt­na­stego wieku, z kra­wa­tem na wy­so­kim koł­nie­rzyku. Ten pie­przyk przy­cią­gał mój wzrok.

– To jest Lon­dyn? – za­py­tał wresz­cie.

– Zga­dza się.

– Ilu lu­dzi tu obec­nie żyje?

– Bli­sko dzie­więć mi­lio­nów.

Od­chy­lił się na opar­cie i za­mknął oczy.

– Zbyt ogromna to liczba, by mo­gła być praw­dziwą – wy­mam­ro­tał. – Za­mie­rzam za­po­mnieć, że mi to pani po­wie­działa.



Dom, który za­pew­niło mi­ni­ster­stwo, był póź­no­wik­to­riań­skim bu­dyn­kiem z czer­wo­nej ce­gły, pier­wot­nie prze­zna­czo­nym dla oko­licz­nych ro­bot­ni­ków. Gdyby Gore do­żył w swych cza­sach osiem­dzie­siątki, wi­działby, jak go bu­dują. A tak – miał trzy­dzie­ści sie­dem lat i nie za­ła­pał się ani na kry­no­liny, ani na Opo­wieść o dwóch mia­stach, ani na nada­nie praw kla­sie ro­bot­ni­czej.

Wy­siadł z sa­mo­chodu i ro­zej­rzał się po ulicy w jedną i w drugą stronę ze znu­że­niem ko­goś, kto wła­śnie prze­je­chał cały kon­ty­nent i te­raz nie może zna­leźć swo­jego ho­telu. Wy­sko­czy­łam za nim. Usi­ło­wa­łam zo­ba­czyć to, co on. Może bę­dzie mnie wy­py­ty­wał o auta za­par­ko­wane wzdłuż ulicy albo la­tar­nie.

– Ma pani klu­cze? – za­czął. – Czy też drzwi otwie­rają się obec­nie na ma­giczne ha­sło?

– Nie, mam...

– Se­za­mie, otwórz się – zwró­cił się po­sęp­nym to­nem do skrzynki na li­sty.

Po wej­ściu do środka za­pro­po­no­wa­łam, że za­pa­rzę her­batę. Od­parł, że – za moim po­zwo­le­niem – chciałby obej­rzeć dom. Zgo­dzi­łam się. Wy­cieczka była krótka. Po­ru­szał się sta­now­czym kro­kiem, jakby spo­dzie­wał się na­po­tkać opór. Gdy wró­cił do kuchni po­łą­czo­nej z ja­dal­nią i sta­nął oparty o fra­mugę drzwi, spię­łam się aż do bólu. To była trema, ale też spóź­niony szok wy­ni­ka­jący z jego nie­moż­li­wej obec­no­ści. Im bar­dziej tam był – a był cały czas – tym bar­dziej mia­łam wra­że­nie, jak­bym wy­py­chała się łok­ciami z wła­snego ciała. Prze­ży­wa­łam wła­śnie coś, co cał­ko­wi­cie prze­pi­sy­wało nar­ra­cję, i do­świad­cza­łam tego całą sobą. Usi­ło­wa­łam spoj­rzeć na sie­bie z ze­wnątrz, żeby zna­leźć w tym ja­kiś sens. Za­go­ni­łam to­rebkę z her­batą do kra­wę­dzi kubka.

– Czy my bę­dziemy ze sobą... ko­ha­bi­to­wać? – za­py­tał.

– Zga­dza się. Każ­demu eks­pa­towi przy­dzie­lono na rok wła­sny po­most. Mamy wam po­móc w przy­sto­so­wa­niu się do no­wego ży­cia.

Skrzy­żo­wał ręce na piersi i przyj­rzał mi się uważ­nie. Oczy miał w ko­lo­rze orze­chów la­sko­wych, z ni­kłymi plam­kami zie­leni i oto­czone gę­stymi rzę­sami. Były jed­no­cze­śnie ude­rza­jące i nie­ko­mu­ni­ka­tywne.

– Ale pani jest ko­bietą nie­za­mężną? – do­cie­kał.

– Ow­szem. W tym stu­le­ciu nie jest to ni­czym nie­wła­ści­wym. Gdy już uznają, że może pan zin­te­gro­wać się ze spo­łe­czeń­stwem, poza mi­ni­ster­stwem lub w obec­no­ści osób spoza pro­jektu, po­wi­nien pan na­zy­wać mnie współ­lo­ka­torką.

– Współ­lo­ka­torka – po­wtó­rzył wzgar­dli­wie. – Ja­kież są ko­no­ta­cje tego po­ję­cia?

– Że je­ste­śmy dwoj­giem osób nie­po­zo­sta­ją­cych z ni­kim w związku mał­żeń­skim, że dzie­limy się kosz­tami wy­najmu domu i nie łą­czy nas re­la­cja ro­man­tyczna.

Chyba mu ulżyło.

– Cóż, oby­czaj oby­cza­jem, lecz nie wiem, czy można to na­zwać przy­zwo­itą umową – stwier­dził. – Skoro jed­nak do­pu­ści­li­ście tu aż dzie­więć mi­lio­nów osób, być może jest to nie­unik­nione.

– Mhm. Ta biała skrzynka z uchwy­tem przy pana łok­ciu... Na­zy­wamy to lo­dówką. Czy mogę pro­sić, żeby otwo­rzył pan drzwi i wy­jął mleko?

Otwo­rzył lo­dówkę i przyj­rzał się wnę­trzu.

– Lo­dow­nia – sko­men­to­wał z za­cie­ka­wie­niem.

– Mniej wię­cej. Za­si­lana jest na prąd. Zdaje mi się, że ob­ja­śniano już panu, co to jest elek­trycz­ność...

– Ow­szem. Je­stem także świa­dom, iż Zie­mia ob­raca się wo­kół Słońca. Może za­osz­czę­dzi to pani nieco czasu. – Wy­su­nął szu­fladę na wa­rzywa. – A za­tem wciąż ist­nieją mar­chewki. I ka­pu­sta. A jakże mam roz­po­znać mleko? Ufam, iż upewni mnie pani, że na­dal po­cho­dzi ono od krów.

– Jak naj­bar­dziej. Jest na gór­nej półce w ma­łej bu­telce z błę­kitną na­krętką.

Za­ha­czył pal­cem o uchwyt opa­ko­wa­nia i po­dał mi je.

– Czyżby słu­żąca miała dziś wy­chodne?

– Nie mamy słu­żą­cej. Ani ku­charki. Więk­szość rze­czy ro­bimy sami.

– Ach tak – sko­men­to­wał. I po­bladł.



Za­po­zna­łam go z pralką, ku­chenką ga­zową, ra­diem i od­ku­rza­czem.

– Oto więc wa­sze słu­żące – stwier­dził.

– Tu się pan nie myli.

– A gdzie sied­mio­mi­lowe buty?

– Tych jesz­cze nie mamy.

– Czapka nie­widka? Skrzy­dła Ikara mo­gące wy­trzy­mać żar Słońca?

– Też nie.

Uśmiech­nął się.

– Okieł­zna­li­ście siłę gromu – sko­men­to­wał – i po­słu­żyła wam ona do unik­nię­cia nu­żą­cych po­szu­ki­wań po­mocy do­mo­wej.

– No... – za­czę­łam, po czym za­ser­wo­wa­łam mu przy­go­to­waną za­wczasu prze­mowę o mo­bil­no­ści spo­łecz­nej i obo­wiąz­kach do­mo­wych, po­ru­sza­jąc przy tym kwe­stie płacy mi­ni­mal­nej, wiel­ko­ści prze­cięt­nego do­mo­stwa oraz ko­biet na rynku pracy. Za­jęło mi to pełne pięć mi­nut i pod ko­niec zmie­ni­łam re­jestr na ten sam drżący i płynny ton, ja­kim daw­niej za­kli­na­łam ro­dzi­ców, aby po­zwo­lili mi wró­cić do domu póź­niej niż zwy­kle.

Gdy wresz­cie skoń­czy­łam, rzekł tylko:

– Dra­ma­tyczny spa­dek za­trud­nie­nia w na­stęp­stwie „pierw­szej” wojny świa­to­wej?

– Ee...

– Może ob­ja­śni mi to pani ju­tro.

To wszystko, co pa­mię­tam z tych naj­wcze­śniej­szych go­dzin w jego to­wa­rzy­stwie. Po­tem się roz­dzie­li­li­śmy i resztę ga­sną­cego dnia spę­dzi­li­śmy, wy­mi­ja­jąc się na­wza­jem nie­śmiało jak pę­che­rzyki w lam­pie la­wo­wej. Spo­dzie­wa­łam się, że po po­dróży w cza­sie może prze­żyć ja­kiś epi­zod psy­cho­tyczny i na­wet za­sy­pać mnie wy­zwi­skami lub rzu­cić się na mnie w mor­der­czym szale. Ale tylko do­ty­kał róż­nych przed­mio­tów kom­pul­syw­nym, głasz­czą­cym ge­stem, co – jak się póź­niej do­wie­dzia­łam – wy­ni­kało z per­ma­nent­nego uszko­dze­nia za­koń­czeń ner­wo­wych na sku­tek od­mro­żeń. Pięt­na­ście razy z rzędu spłu­kał to­a­letę i wpa­try­wał się bez­gło­śnie jak pu­stułka, gdy zbior­nik od nowa na­peł­niał się wodą – nie wiem, czy był tym za­chwy­cony, czy ra­czej skon­ster­no­wany. W dru­giej go­dzi­nie pod­ję­li­śmy próbę po­sie­dze­nia w tym sa­mym po­koju. Pod­nio­słam głowę, gdy usły­sza­łam, jak ostro wciąga po­wie­trze przez nos, i zdą­ży­łam zo­ba­czyć, że od­suwa palce od ża­rówki w lam­pie. Na pe­wien czas wy­co­fał się do swo­jej sy­pialni, ja zaś wy­szłam na ga­nek na ty­łach domu. Był ła­godny wio­senny wie­czór. Po ogro­dzie drep­tały go­łę­bie grzy­wa­cze, wy­trzesz­czone jak idioci i po brzuch nu­rza­jące się w ko­ni­czy­nie.

Na­gle z góry do­le­ciał mnie ostrożny po­lo­nez od­gry­wany na in­stru­men­cie dę­tym drew­nia­nym. Po chwili dźwięk za­czął drżeć i ucichł, a po kilku mi­nu­tach w kuchni roz­le­gły się kroki. Go­łę­bie od­le­ciały spło­szone, fur­kot ich skrzy­deł brzmiał jak prze­łknięty śmiech.

– Czy to mi­ni­ster­stwo za­pew­niło ten flet? – za­py­tał Gore, zwra­ca­jąc się do tyłu mo­jej głowy.

– Zga­dza się. Po­wie­dzia­łam im, że to może pana uspo­koić.

– Aha. Dzię­kuję. Czyli pani... wie­działa, że gram na fle­cie?

– Jest o tym mowa w kilku za­cho­wa­nych li­stach albo od pana, albo o panu wspo­mi­na­ją­cych.

– A czy czy­tała pani rów­nież te li­sty, w któ­rych roz­wo­dzę się nad swą ma­nią pod­pa­la­nia i ma­ka­bryczną skłon­no­ścią do udziału w nie­le­gal­nych za­pa­sach gęsi?

Od­wró­ci­łam się i wle­pi­łam w niego zszo­ko­wane spoj­rze­nie.

– Taka kro­to­chwila – wy­ja­śnił wresz­cie.

– Aha. Mam się ich czę­sto spo­dzie­wać?

– To za­leży od tego, jak czę­sto bę­dzie pani za­ska­ki­wać mnie stwier­dze­niami w ro­dzaju: „Czy­ta­łam pana pry­watną ko­re­spon­den­cję”. Po­zwoli pani, że się do niej przy­łą­czę?

– Pro­szę bar­dzo.

Usiadł przy mnie, po­zo­sta­wia­jąc mię­dzy nami mniej wię­cej trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trową prze­rwę. Z oko­licy na­pły­wały od­głosy co­dzien­no­ści, choć wszyst­kie zda­wały się na­śla­do­wać coś in­nego. Wiatr w drze­wach brzmiał jak szum wody. Wie­wiórki traj­ko­tały jak dzieci. Od­le­głe roz­mowy przy­po­mi­nały chrzęst ka­my­ków pod no­gami. Mia­łam wra­że­nie, że po­win­nam mu to wszystko ob­ja­śniać, jakby nie wie­dział, co to są drzewa.

Za­bęb­nił pal­cami o ga­nek.

– Spo­dzie­wam się – za­gad­nął ostroż­nie – że w wa­szych cza­sach wy­zwo­li­li­ście się już od nie­smacz­nych wy­stęp­ków w ro­dzaju pa­le­nia ty­to­niu.

– Spóź­nił się pan o ja­kieś pięt­na­ście lat. Pa­le­nie wła­śnie wy­cho­dzi z mody. Ale mam dla pana do­bre wie­ści.

Wsta­łam – Gore od­wró­cił głowę, żeby nie pa­trzeć na moje gołe łydki – i po­szłam do kuchni po paczkę pa­pie­ro­sów oraz za­pal­niczkę, po czym wró­ci­łam.

– Pro­szę. Ko­lejna rzecz, o którą po­pro­si­łam mi­ni­ster­stwo. W dwu­dzie­stym wieku cy­gara zo­stały w za­sa­dzie wy­parte przez pa­pie­rosy.

– Dzię­kuję. Na pewno się przy­zwy­czaję.

Za­jął się roz­gry­za­niem, jak usu­nąć z paczki pla­sti­kową fo­lię – którą ostroż­nie scho­wał do kie­szeni – i po­słu­żyć się za­pal­niczką. Skrzy­wił się na wi­dok ety­kietki z ostrze­że­niem. Ja tym­cza­sem wle­pi­łam wzrok w traw­nik, czu­jąc się tak, jak­bym mu­siała ob­słu­gi­wać swoje płuca ma­nu­al­nie.

Po kilku se­kun­dach Gore ode­tchnął głę­boko z wy­raźną ulgą.

– Le­piej?

– Aż wstyd mi przy­znać, o ile. Hmm. W mo­ich cza­sach do­brze wy­cho­wane młode pa­nienki nie po­zwa­lały so­bie na ty­toń. Wi­dzę jed­nak, że za­szły wiel­kie zmiany. Choćby w dłu­go­ści su­kien. Pani pali?

– Nie...

Po raz pierw­szy uśmiech­nął się, pa­trząc mi pro­sto w twarz. Do­łeczki na­zna­czyły jego po­liczki jak cu­dzy­słowy.

– Cóż za cie­kawy ton. A może daw­niej zwy­kła pani po­pa­lać?

– Ow­szem.

– Czyżby za­rzu­ciła to pani z po­wodu owego ra­żą­cego ostrze­że­nia na pacz­kach?

– Po­nie­kąd. Jak wspo­mi­na­łam, pa­le­nie stało się te­raz nie­modne, bo od­kry­li­śmy, jak bar­dzo szko­dzi zdro­wiu. A, do cho­lery. Po­czę­stuje mnie pan?

Jego do­łeczki, wraz z uśmie­chem, znik­nęły na dźwięk słowa „cho­lera”. Pew­nie z jego punktu wi­dze­nia rów­nie do­brze mo­głam po­wie­dzieć „kurwa mać”. Za­sta­na­wia­łam się, co to bę­dzie, gdy wresz­cie rze­czy­wi­ście to po­wiem, bo rzu­ca­łam „kurwą” co naj­mniej pięć razy dzien­nie. Nie­mniej wy­cią­gnął do mnie paczkę, a po­tem z ana­chro­niczną ga­lan­te­rią po­dał mi ogień.

Przez pe­wien czas pa­li­li­śmy w mil­cze­niu. W któ­rymś mo­men­cie pod­niósł pa­lec i po­ka­zał na niebo.

– Cóż to ta­kiego?

– To sa­mo­lot. Ae­ro­plan, jak je daw­niej na­zy­wano. To taki... hmm. Taki sta­tek, tylko na nie­bie.

– Więc w nim są lu­dzie?

– Pew­nie około setki.

– W ta­kiej ma­lut­kiej strza­łeczce? – Śle­dził sa­mo­lot wzro­kiem, mru­żąc oczy nad pa­pie­ro­sem. – Jak wy­soko się znaj­duje?

– Około dzie­się­ciu ki­lo­me­trów.

– Tak jak przy­pusz­cza­łem. No, no. Więc jed­nak ten okieł­znany grom przy­dał się wam do cze­goś cie­ka­wego. Ten „sa­mo­lot” chyba bar­dzo szybko leci.

– Ow­szem. Lot z Lon­dynu do No­wego Jorku zaj­muje osiem go­dzin.

Gore za­kasz­lał gwał­tow­nie, wy­pusz­cza­jąc z ust kłąb dymu.

– Hmm... pro­sił­bym, aby chwi­lowo za­prze­stała pani udzie­la­nia mi in­for­ma­cji – po­wie­dział. – Jak na dziś to... to w zu­peł­no­ści wy­star­czy. – Roz­gniótł pa­pie­ros o ga­nek. – Osiem go­dzin – mruk­nął. – No, ale prze­cież na nie­bie za­pewne nie ma pły­wów.



Tam­tej nocy spa­łam nie­przy­jem­nie lekko, mój mózg ba­lan­so­wał na kra­wę­dzi nie­świa­do­mo­ści jak nóżka owada na me­ni­sku stawu. Wresz­cie nie tyle się obu­dzi­łam, ile da­łam so­bie spo­kój.

Na wy­kła­dzi­nie w ko­ry­ta­rzu uj­rza­łam wielki ję­zo­ro­waty cień, który cią­gnął się od za­mknię­tych drzwi ła­zienki aż do mo­jej sy­pialni. Gdy na niego na­stą­pi­łam, zro­bił chlup.

– Po­rucz­niku Gore?

– O – do­biegł mnie stłu­miony głos z ła­zienki. – Dzień do­bry.

Drzwi otwo­rzyły się, za­wsty­dzone.

Gore był już w pełni ubrany i sie­dział na kra­wę­dzi wanny, pa­ląc pa­pie­rosa. Dno wanny po­kry­wała war­stewka pa­pie­ro­so­wego po­piołu i my­dlin, jak po cof­nię­tym przy­pły­wie. W my­del­niczce le­żały dwa zga­szone nie­do­pałki.

Jak się prze­ko­na­łam, wszystko to miało mu wejść w na­wyk: wcze­sna po­budka, ką­piel i strzą­sa­nie po­piołu do wanny. Ni­gdy nie dał się na­mó­wić na wy­le­gi­wa­nie się w łóżku oraz bra­nie prysz­nica – któ­rego nie lu­bił i który jego zda­niem był „nie­hi­gie­niczny” – a także na ko­rzy­sta­nie z po­piel­niczki, którą osten­ta­cyj­nie sta­wia­łam na brzegu wanny. Krę­po­wał się też na wi­dok mo­jej go­larki, sam uży­wał do go­le­nia brzy­twy, a także na­le­gał, by­śmy uży­wali osob­nych ko­stek my­dła.

Ale wszystko to cze­kało jesz­cze w przy­szło­ści. Tam­tego pierw­szego ranka był je­dy­nie Gore, który od­pa­lał pa­pie­rosa za pa­pie­ro­sem, i rura z wodą, wy­krwa­wia­jąca się na śmierć. Zbior­nik WC le­żał na pod­ło­dze i po­ły­ski­wał jak za­bity wie­lo­ryb. Z pod­łogi za­czy­nał się uno­sić ohydny fe­tor.

– Chcia­łem tylko spraw­dzić, jak to działa – wy­ja­śnił Gore skru­szo­nym to­nem.

– Aha.

– Oba­wiam się, że tro­chę mnie po­nio­sło.

Był ofi­ce­rem ze schyłku Wieku Ża­gli, nie in­ży­nie­rem. Na pewno do­sko­nale znał się na ta­kie­lunku, ale przy­pusz­cza­łam, że ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z bar­dziej zło­żo­nym tech­no­lo­gicz­nie na­rzę­dziem niż sek­stans. Lecz prze­cież lu­dzie przy zdro­wych zmy­słach zwy­kle nie ule­gają ma­nia­kal­nej chęci roz­nie­sie­nia ubi­ka­cji. Za­su­ge­ro­wa­łam, że – być może – ze­chciałby umyć ręce w zle­wie na dole, ja zaś tym­cza­sem – na przy­kład – za­dzwo­nię po hy­drau­lika, a po­tem – po­ten­cjal­nie – mo­gli­by­śmy przejść się na spa­cer do po­bli­skiego parku.

Prze­my­ślał to wszystko z na­le­żytą uwagą, do­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

– Tak, bar­dzo chęt­nie – oświad­czył na ko­niec.

– To naj­pierw chodźmy na dół umyć ręce.

– Prze­cież to była czy­sta woda – od­parł, ga­sząc nie­do­pa­łek. Twarz miał od­wró­coną, lecz wi­dzia­łam, że skóra do­okoła pie­przyka na jego szyi po­ró­żo­wiała.

– No... Ale za­razki.

– „Za­razki”?

– Hmm. Bak­te­rie. Ta­kie ty­cie, ty­cie stwo­rzonka, które żyją w... no, we wszyst­kim. Ale wi­dać je tylko pod mi­kro­sko­pem. Nie­które z nich są złe i roz­no­szą różne cho­roby. Cho­lerę, ty­fus, dy­zen­te­rię.

Są­dząc po nie­po­koju i zdu­mie­niu, które od­ma­lo­wały się na twa­rzy Gore’a, chyba rów­nie do­brze mo­gła­bym po­wie­dzieć, że to sprawka Ojca i Syna, i Du­cha Świę­tego. Spoj­rzał na swoje dło­nie, a po­tem po­woli wy­pro­sto­wał ręce i trzy­mał je z dala od sie­bie jak parę szczu­rów z wście­kli­zną.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: