- bestseller
- nowość
- promocja
Ministerstwo czasu - ebook
Ministerstwo czasu - ebook
Wyobraź sobie, że trafiasz do grona wybranych i dostajesz drugie życie w innej epoce. Witamy w ministerstwie czasu!
Brytyjski rząd uruchamia eksperymentalny program, który polega na sprowadzaniu ludzi z przeszłości – ekspatów. Ich opiekunami i przewodnikami po współczesności są specjalni urzędnicy nazywani pomostami. Oficjalny cel: sprawdzenie, jak podróże w czasie wpływają na ludzkie ciało i bieg historii. Nieoficjalnie: coś jest na rzeczy, ale co?
Jeden z ekspatów to 1847, czyli komandor porucznik Graham Gore, który zmarł podczas wyprawy arktycznej w XIX wieku, a teraz musi odnaleźć się w nowoczesnym świecie. Jego pomostem jest trzydziestokilkuletnia i (o zgrozo!) niezamężna kobieta. Dla niej praca w ministerstwie to szansa, on jest zdeterminowany, aby wrosnąć w nowe otoczenie. Co może pójść nie tak?
Ta powieść to fascynująca i niebezpieczna wizja alternatywnej rzeczywistości, szalony romans, który nigdy nie miał prawa się wydarzyć, ale też próba krytycznego spojrzenia na historię bez jej wybielania.
Pod płaszczykiem wątków science fiction Bradley przemyca społeczny komentarz na temat migracji i przymusowego adaptowania się do nowej „ojczyzny”. Jej debiut to błyskotliwy i wciągający miszmasz gatunków, dzięki któremu wasze serca zabiją szybciej nie tylko z nerwów, ale i z romantycznego oczekiwania.
Magdalena Adamus (Catus Geekus)
Uczta dla miłośników powieści – niepowtarzalna, niepokojąca i (przede wszystkim) niewiarygodnie zmysłowa.
JULIA ARMFIELD
autorka Naszych podmorskich żon
Niesamowita powieść, genialny debiut.
ELEANOR CATTON
autorka Wszystko, co lśni
Pochłonęłam w jeden dzień: nie mogłam przestać czytać! Książka, która zmusza do refleksji i prowokuje – jednocześnie sprawiła, że śmiałam się w głos. A poza tym ma świetną fabułę.
ALICE WINN
autorka In memoriam
Uwielbiam każdą sekundę spędzoną z zachwycającą powieścią Kaliane Bradley, zarówno te momenty, kiedy śmiałam się do łez, jak i te, które sprawiły, że bolało mnie serce ze wzruszenia.
EMILY HENRY
autorka Beach read. Wakacyjny romans
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368158809 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Może tym razem umrze.
Stwierdza, że go to nie trapi. Może tak już przemarzł, że panuje nad swoim umysłem nie lepiej niż byle pijaczyna. Gdy napływają refleksje, są niczym przezroczyste, swobodnie dryfujące meduzy. Arktyczny wiatr kąsa mu dłonie i stopy, a myśli chlupoczą w czaszce. To one zamarzną na końcu.
Wie, że idzie, choć już tego nie czuje. Lód przed nim skacze i się cofa – czyli zachodzi jakieś przemieszczanie się. Na grzbiecie ma strzelbę, z przodu torbę. Ich ciężar jest zarazem pozbawiony znaczenia i syzyfowy.
Humor mu dopisuje. Gdyby nie stracił czucia w wargach, zacząłby pogwizdywać.
Z oddali słyszy huk działa. Trzy wystrzały jak seria kichnięć. Sygnał ze statku.Rozdział pierwszy
Prowadząca rozmowę zwróciła się do mnie po imieniu, co natychmiast przerwało moje rozmyślania. Nawet ja nie używam swojego imienia, choćby we własnej głowie. W dodatku poprawnie je wymówiła, co rzadko się zdarza.
– Nazywam się Adela – powiedziała. Miała opaskę na oku i jasne włosy o barwie i fakturze siana. – Jestem podsekretarzem.
– Podsekretarzem do spraw...
– Siadaj.
To była moja szósta tura rekrutacji. Stanowisko, o które się ubiegałam, było otwarte wyłącznie dla aktualnych pracowników rządowych. Oznaczono je zwrotem „wymaga świadectwa bezpieczeństwa”, bo użycie pieczątki „ściśle tajne” na dokumentach zawierających widełki zarobków byłoby nie na miejscu. Nigdy nie miałam dostępu do informacji niejawnych na takim poziomie, więc nikt mi nie powiedział, na czym w ogóle ma polegać ta praca. Pensja wynosiłaby jednak blisko trzykrotność tego, co obecnie zarabiałam, toteż chętnie pogodziłam się z niewiedzą. Żeby dotrzeć do tego etapu, musiałam śpiewająco zaliczyć egzaminy z pierwszej pomocy i metod zapewnienia bezpieczeństwa osobom szczególnej troski, a także test Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na temat życia w Wielkiej Brytanii. Wiedziałam jedynie, że miałabym pracować w ścisłym kontakcie z jakimś uchodźcą lub uchodźcami o priorytetowym statusie i nietypowych potrzebach, jednak nie miałam pojęcia, skąd oni mieli pochodzić. Zgadywałam, że chodziło o jakichś ważnych zbiegów politycznych z Rosji albo Chin.
Adela, podsekretarz bóg wie czego, odgarnęła za ucho pasemko jasnych włosów i rozległ się przy tym wyraźny chrzęst.
– Twoja matka też była uchodźczynią, prawda? – zagadnęła; chyba jej odbiło, jeśli w ten sposób zaczynała rozmowę o pracę.
– Zgadza się, proszę pani.
– Z Kambodży – dodała.
– Owszem.
Już kilka osób zadało mi to pytanie w trakcie rekrutacji. Zwykle robili to z pytającą intonacją, jakby oczekiwali, że ich poprawię, bo przecież nikt nie pochodzi z Kambodży. Ale pani nie wygląda na Kambodżankę, palnął jakiś pajac w trakcie jednego z początkowych etapów, a potem spłonił się jak lampka sygnalizacyjna, bo rozmowę nagrywano dla celów monitoringu i szkolenia personelu. Dostanie mu się za to po łapach. Jednak często słyszę takie komentarze, a oto, co one mają znaczyć: wyglądasz jak ktoś z najnowszej fali białej imigracji – może z Hiszpanii – i w ogóle nie sprawiasz wrażenia, jakbyś taszczyła ze sobą ciężar ludobójstwa, a to bardzo dobrze, bo takie rzeczy potrafią ludzi skonsternować.
Po tych pytaniach nie nastąpił żaden ciąg dalszy z aluzjami do masowych mordów. (Masz tam jeszcze jakąś rodzinę grymas zrozumienia? Jeździsz czasami w odwiedziny współczujący uśmiech? Byłam tam raz ciemniejący od łez i jacy tam są wiszących na dolnej powiece sympatyczni ludzie...) Adela tylko skinęła głową. Zastanawiałam się, czy skorzysta z rzadko wybieranej opcji numer cztery i oświadczy, że strasznie tam brudno.
– Tylko że ona nigdy nie powiedziałaby o sobie, że jest uchodźczynią, czy nawet byłą uchodźczynią – wtrąciłam. – Więc dziwnie się czuję, gdy ludzie tak mówią.
– Osoby, z którymi będziesz współpracowała, również rzadko używają tego pojęcia. Wolimy słowo „ekspaci”. Odpowiadając na twoje początkowe pytanie: jestem podsekretarzem do spraw ekspatriacji.
– A chodzi o ekspatów z...?
– Z przeszłości.
– Słucham?
Adela wzruszyła ramionami.
– Umiemy podróżować w czasie – oświadczyła takim tonem, jakim można by opowiadać o ekspresie do kawy. – Witamy w ministerstwie.
•
Każdy, kto oglądał dowolny film o podróżach w czasie albo czytał jakąś książkę na ten temat, albo tkwiąc kiedyś w opóźnionym środku transportu publicznego, odpłynął myślami i zaczął kontemplować tę ideę, wie doskonale, że wystarczy jedno pytanie o fizyczne uzasadnienie tej koncepcji i od razu brodzisz po kostki w gównie. Bo jak to niby ma działać? Jak w ogóle mogłoby działać? Istnieję jednocześnie na początku i na końcu tej opowieści, co też jest swego rodzaju podróżą w czasie, więc mogę na to odpowiedzieć: spokojna głowa. Wystarczy ci wiedza, że w niedalekiej przyszłości brytyjski rząd wynalazł technologię umożliwiającą przenoszenie się w czasie, lecz jeszcze nie sprawdził jej eksperymentalnie.
Aby uniknąć chaosu, który z pewnością wyniknąłby z wprowadzenia jakichkolwiek zmian w bieg historii – o ile „historię” można postrzegać w kategoriach spójnej, jednotokowej narracji chronologicznej, co ponownie należy uznać za straszną pierdołę – uzgodniono, że do ekstrakcji koniecznie należy wybrać osoby z historycznych stref działań wojennych, katastrof naturalnych i epidemii. Bo przecież inaczej i tak by zginęły. Wydobycie ich z przeszłości nie powinno mieć zatem wpływu na przyszłość.
Nikt nie był w stanie przewidzieć, w jaki sposób podróż w czasie może się odbić na ludzkim organizmie. Tak więc drugim ważnym powodem, aby wybierać osoby, które w ich własnych czasach czekała śmierć, był fakt, że u nas też mogły być na nią narażone – to trochę jak złapać rybę głębinową i przenieść ją na plażę. Być może ludzki układ nerwowy nie jest w stanie znieść oddziaływania tylu epok. Jeśli zatem ci ekspaci w dwudziestym pierwszym wieku mieliby dostać temporalnego odpowiednika choroby dekompresyjnej i wylądować w laboratorium ministerstwa jedynie po to, by rozpłynąć się w szaroróżową galaretę, to przynajmniej – statystycznie rzecz biorąc – nie będzie się to liczyło jako morderstwo.
Z kolei przyjmując, że przeżyją, należałoby ich traktować jak przystało na jednostki ludzkie, co stanowiło czynnik komplikujący sprawę. Gdy ma się do czynienia z uchodźcami, zwłaszcza en masse, lepiej nie myśleć o nich jako o ludziach. To tylko robi bałagan w papierkach. Niemniej jeśli spojrzeć na tych ekspatów z punktu widzenia praw człowieka, spełnialiby rządowe kryteria dla osób ubiegających się o azyl polityczny. Zatem badanie ich wyłącznie pod kątem fizjologicznych skutków podróży w czasie byłoby etycznym niedopatrzeniem. Jeśli chcieliśmy wiedzieć, czy rzeczywiście przystosowali się do przyszłości, ekspaci musieli w niej zamieszkać, i to pod stałą obserwacją osób towarzyszących, na czym właśnie – jak się okazało – miała polegać praca, którą udało mi się zdobyć. Nazywano nas pomostami – moim zdaniem dlatego, że określenie „asystent” kojarzyłoby się z gorzej płatnym stanowiskiem.
Język przeszedł na przestrzeni wieków długą drogę. Na przykład słowo „ciekawy” oznaczało kiedyś „prędki”. „List” oznaczało „liść”. „Uchodźcę” zaś nazywało się dawniej „zabieglcem” – oba pojęcia mają jednak podobną semantykę: chodzi w nich o osobę, która opuszcza w pośpiechu swój dom, aby szukać bezpiecznego schronienia.
I tak właśnie nam mówiono: że sprowadzamy ekspatów do miejsca, gdzie będą bezpieczni. Tego, że może to nie być prawdą, staraliśmy się nie widzieć.
•
Kiedy dostałam tę pracę, skakałam z radości. Na poprzednim stanowisku – w sekcji lingwistycznej Ministerstwa Obrony Narodowej – wyżej już bym nie zaszła. Pracowałam tam jako tłumaczka i konsultantka specjalizująca się w Azji Południowo-Wschodniej, a dokładnie w Kambodży. Języków, z których przekładałam, nauczyłam się na studiach. Owszem, w domu matka mówiła do nas po khmersku, jednak w okresie dorastania wszystko zapomniałam. Swoje dziedzictwo kulturowe przyjęłam jak osoba z zewnątrz.
Praca w sekcji lingwistycznej całkiem mi się podobała, pragnęłam jednak zostać tajną agentką i po dwukrotnym oblaniu egzaminu wstępnego nie bardzo wiedziałam, jak mam pokierować karierą. Nie to marzyło się moim rodzicom. Gdy byłam jeszcze malutka, matka otwarcie powiedziała mi o swoich ambicjach. Chciała, żebym została premierką. Jako premierka mogłabym „zrobić coś” z brytyjską polityką zagraniczną, a do tego zapraszać ją i tatę na eleganckie oficjalne rauty. Miałabym też szofera (matka nigdy nie nauczyła się prowadzić samochodu, więc szofer miał duże znaczenie). Lecz na nieszczęście wpoiła mi również lęk przed karmicznymi skutkami plotkarstwa i kłamstwa – czwarta zasada buddyzmu nie pozostawia tu miejsca na wątpliwości – tak więc moja kariera w polityce zakończyła się, kiedy miałam osiem lat, czyli nim jeszcze zdążyła się zacząć.
Moja siostra wykazywała znacznie większy dryg do obłudy. Ja podchodziłam do języka przepisowo – ona robiła uniki, manipulowała nim zadzierzyście. Właśnie dlatego ja skończyłam jako tłumaczka, ona zaś – jako pisarka. No, w każdym razie usiłowała stać się pisarką, ale ostatecznie została redaktorką. Moja pensja była znacznie wyższa, nie wspominając o tym, że rodzice rozumieli, na czym polega moja praca – powiedziałabym więc, że karma potraktowała mnie życzliwie. Siostra skomentowałaby to czymś w stylu: weź idź się pierdol. Wiem jednak, że zrobiłaby to z pełną sympatią. Chyba.
•
Aż do dnia, kiedy mieliśmy poznać ekspatów, nie zaprzestaliśmy kłótni o samo pojęcie „ekspaci”.
– Skoro to uchodźcy – upierała się Simellia, jedna z pozostałych pomostów – to powinniśmy ich nazywać uchodźcami. Przecież oni nie zamieszkają w letnim domku w Prowansji.
– Tylko że oni niekoniecznie sami będą się uważali za uchodźców – odparła podsekretarz Adela.
– A ktoś już ich pytał o zdanie?
– Przeważnie uważają się za ofiary porwania. Dziewiętnaście-szesnaście myśli, że trafił za linię wroga. Szesnaście-sześćdziesiąt-pięć uważa, że umarła.
– I przekazują ich nam już dzisiaj?
– Sekcja dobrostanu uważa, że dalsze przetrzymywanie na oddziale negatywnie wpłynie na ich aklimatyzację – wytłumaczyła Adela, obojętna jak system archiwizacji dokumentów.
Nasza kłótnia – czy raczej kłótnia Simellii z Adelą – odbywała się w jednym z niezliczonych pomieszczeń ministerstwa. Wszystkie miały kolor żwiru, światła wpuszczone w sufit i ogólnie modularny wygląd sugerujący, że każde drzwi prowadzą do kolejnej identycznej przestrzeni, a potem kolejnej i jeszcze kolejnej. Takie pomieszczenia projektuje się po to, aby sprzyjały biurokracji.
To miała być ostatnia wspólna odprawa dla pięciu pomostów: Simelii, Ralpha, Ivana, Eda i mnie. Wszyscy mieliśmy za sobą sześcioetapową rekrutację, która stanowiła metaforyczny odpowiednik borowania trzonowców. „Czy kiedykolwiek otrzymałaś wyrok lub byłaś w inny sposób uwikłana w jakiekolwiek działania mogące podważyć twój status bezpieczeństwa?” Potem nastąpiło dziewięć miesięcy przygotowań. Nieskończonych grup roboczych i weryfikacji informacji. Konstruowania stanowisk-przykrywek w naszych poprzednich resortach (Obrona, Dyplomacja, MSW). Aż wreszcie znaleźliśmy się tutaj, w pokoju, gdzie słyszało się prąd w żarówkach, gotowi tworzyć historię.
– I nie wydaje wam się – zapytała Simellia – że jak puścicie ich w świat w przekonaniu, że to życie pośmiertne albo Front Zachodni, to to też może wpłynąć na ich adaptację? Pytam i jako psycholożka, i jako człowiek obdarzony normalnym poziomem empatii.
Adela wzruszyła ramionami.
– Może. Ale w tym kraju jeszcze nigdy nie mieliśmy ekspatów z przeszłości. Kto wie, może nie minie rok, a wykończą ich genetyczne mutacje.
– Mamy się tego spodziewać? – zapytałam z niepokojem.
– Nie wiemy, czego się spodziewać. Właśnie dlatego dostaliśmy tę robotę.
•
W komnacie, którą ministerstwo przygotowało w celu przekazania nam ekspatów, panowała atmosfera dawnego ceremoniału: drewniane boazerie, olejne malowidła, wysokie sklepienie. Zdecydowanie była bardziej reprezentacyjna niż pozostałe modułowe pomieszczenia. Pewnie za jej wybór odpowiadał ktoś z administracji, komu natura nie szczędziła dramatycznej żyłki. Sądząc po wystroju, a zwłaszcza po tym, jak szyby spłaszczały światło słoneczne, ten pokój zapewne nie zmienił się od dziewiętnastego wieku. Mój opiekun Quentin czekał już na miejscu. Miał kwaśną minę, lecz u niektórych ludzi w ten sposób przejawia się podniecenie.
Zanim zdążyłam się przygotować, zza drzwi na drugim końcu pomieszczenia wyłonił się mój ekspat w obstawie dwóch agentów.
Był blady, miał ściągniętą twarz. Ostrzygli go tak krótko, że loki mu się spłaszczyły. Obrócił głowę, aby rozejrzeć się po pokoju, a ja dostrzegłam w jego profilu imponujący nos, przypominający szklarniowy kwiat wyrastający twarzy. Był uderzająco atrakcyjny i uderzająco duży. Gore w ogóle miał w sobie jakąś rozbuchaną obfitość cech, co nadawało mu wygląd postaci z hiperrealistycznego obrazu.
Stanął wyprostowany jak struna i zmierzył wzrokiem mojego opiekuna. Na mnie tylko zerknął i z jakiegoś powodu zaraz odwrócił głowę.
Wystąpiłam do przodu i jego spojrzenie znowu do mnie wróciło.
– Porucznik Gore?
– Tak.
– Jestem pana pomostem.
•
Graham Gore (komandor porucznik, Królewska Marynarka Wojenna, ok. 1809 – ok. 1847) przebywał w dwudziestym pierwszym stuleciu już od pięciu tygodni, choć, jak pozostali ekspaci, tylko przez niewielką część tego okresu był w pełni przytomny. Proces ekstrakcji zakończył się dla niego dwutygodniową hospitalizacją – w jego następstwie dwoje z pierwotnych siedmiorga ekspatów zmarło i pozostała tylko piątka. Wyleczono mu zapalenie płuc, poważne odmrożenia, wczesne stadium szkorbutu i dwa złamane palce u stóp, na których beztrosko chodził. Miał też rany po paralizatorze, bo strzelał do dwóch członków ekipy ekstrakcyjnej, więc ten trzeci zmuszony został do otwarcia ognia.
Trzykrotnie usiłował zbiec z ministerialnego oddziału szpitalnego i trzeba mu było podawać środki uspokajające. Gdy już przestał się szarpać, posłali go na podstawową orientację z udziałem psychologów i wiktorianistów. Celem łatwiejszej adaptacji początkowo przekazano ekspatom jedynie taką wiedzę, którą dało się bezpośrednio zastosować. Gore przyszedł więc do mnie uzbrojony w podstawowe informacje o sieci elektrycznej, silniku o spalaniu wewnętrznym i systemie hydraulicznym. Nie miał natomiast pojęcia o obu wojnach światowych ani zimnej wojnie, o rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych ani wojnie z terroryzmem. Na wstępie powiedzieli mu o rozpadzie Imperium Brytyjskiego i źle to zniósł.
Ministerstwo załatwiło auto, które zawiozło nas do domu. Gore wiedział, przynajmniej w teorii, co to są samochody, jednak nigdy jeszcze żadnym nie jechał. Gapił się przez szybę, pobladły z (jak przypuszczałam) oszołomienia.
– Jeśli ma pan jakiekolwiek pytania – odezwałam się – proszę się nie krępować. Rozumiem, że to dla pana spora zmiana.
– Rad jestem, widząc, że nawet w przyszłości nie zginęła w Anglikach sztuka ironicznego niedopowiedzenia – odparł, nie patrząc na mnie.
Miał pieprzyk na szyi, pod małżowiną uszną. Na jedynym zachowanym dagerotypie ubrany był na modłę lat czterdziestych dziewiętnastego wieku, z krawatem na wysokim kołnierzyku. Ten pieprzyk przyciągał mój wzrok.
– To jest Londyn? – zapytał wreszcie.
– Zgadza się.
– Ilu ludzi tu obecnie żyje?
– Blisko dziewięć milionów.
Odchylił się na oparcie i zamknął oczy.
– Zbyt ogromna to liczba, by mogła być prawdziwą – wymamrotał. – Zamierzam zapomnieć, że mi to pani powiedziała.
•
Dom, który zapewniło ministerstwo, był późnowiktoriańskim budynkiem z czerwonej cegły, pierwotnie przeznaczonym dla okolicznych robotników. Gdyby Gore dożył w swych czasach osiemdziesiątki, widziałby, jak go budują. A tak – miał trzydzieści siedem lat i nie załapał się ani na krynoliny, ani na Opowieść o dwóch miastach, ani na nadanie praw klasie robotniczej.
Wysiadł z samochodu i rozejrzał się po ulicy w jedną i w drugą stronę ze znużeniem kogoś, kto właśnie przejechał cały kontynent i teraz nie może znaleźć swojego hotelu. Wyskoczyłam za nim. Usiłowałam zobaczyć to, co on. Może będzie mnie wypytywał o auta zaparkowane wzdłuż ulicy albo latarnie.
– Ma pani klucze? – zaczął. – Czy też drzwi otwierają się obecnie na magiczne hasło?
– Nie, mam...
– Sezamie, otwórz się – zwrócił się posępnym tonem do skrzynki na listy.
Po wejściu do środka zaproponowałam, że zaparzę herbatę. Odparł, że – za moim pozwoleniem – chciałby obejrzeć dom. Zgodziłam się. Wycieczka była krótka. Poruszał się stanowczym krokiem, jakby spodziewał się napotkać opór. Gdy wrócił do kuchni połączonej z jadalnią i stanął oparty o framugę drzwi, spięłam się aż do bólu. To była trema, ale też spóźniony szok wynikający z jego niemożliwej obecności. Im bardziej tam był – a był cały czas – tym bardziej miałam wrażenie, jakbym wypychała się łokciami z własnego ciała. Przeżywałam właśnie coś, co całkowicie przepisywało narrację, i doświadczałam tego całą sobą. Usiłowałam spojrzeć na siebie z zewnątrz, żeby znaleźć w tym jakiś sens. Zagoniłam torebkę z herbatą do krawędzi kubka.
– Czy my będziemy ze sobą... kohabitować? – zapytał.
– Zgadza się. Każdemu ekspatowi przydzielono na rok własny pomost. Mamy wam pomóc w przystosowaniu się do nowego życia.
Skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał mi się uważnie. Oczy miał w kolorze orzechów laskowych, z nikłymi plamkami zieleni i otoczone gęstymi rzęsami. Były jednocześnie uderzające i niekomunikatywne.
– Ale pani jest kobietą niezamężną? – dociekał.
– Owszem. W tym stuleciu nie jest to niczym niewłaściwym. Gdy już uznają, że może pan zintegrować się ze społeczeństwem, poza ministerstwem lub w obecności osób spoza projektu, powinien pan nazywać mnie współlokatorką.
– Współlokatorka – powtórzył wzgardliwie. – Jakież są konotacje tego pojęcia?
– Że jesteśmy dwojgiem osób niepozostających z nikim w związku małżeńskim, że dzielimy się kosztami wynajmu domu i nie łączy nas relacja romantyczna.
Chyba mu ulżyło.
– Cóż, obyczaj obyczajem, lecz nie wiem, czy można to nazwać przyzwoitą umową – stwierdził. – Skoro jednak dopuściliście tu aż dziewięć milionów osób, być może jest to nieuniknione.
– Mhm. Ta biała skrzynka z uchwytem przy pana łokciu... Nazywamy to lodówką. Czy mogę prosić, żeby otworzył pan drzwi i wyjął mleko?
Otworzył lodówkę i przyjrzał się wnętrzu.
– Lodownia – skomentował z zaciekawieniem.
– Mniej więcej. Zasilana jest na prąd. Zdaje mi się, że objaśniano już panu, co to jest elektryczność...
– Owszem. Jestem także świadom, iż Ziemia obraca się wokół Słońca. Może zaoszczędzi to pani nieco czasu. – Wysunął szufladę na warzywa. – A zatem wciąż istnieją marchewki. I kapusta. A jakże mam rozpoznać mleko? Ufam, iż upewni mnie pani, że nadal pochodzi ono od krów.
– Jak najbardziej. Jest na górnej półce w małej butelce z błękitną nakrętką.
Zahaczył palcem o uchwyt opakowania i podał mi je.
– Czyżby służąca miała dziś wychodne?
– Nie mamy służącej. Ani kucharki. Większość rzeczy robimy sami.
– Ach tak – skomentował. I pobladł.
•
Zapoznałam go z pralką, kuchenką gazową, radiem i odkurzaczem.
– Oto więc wasze służące – stwierdził.
– Tu się pan nie myli.
– A gdzie siedmiomilowe buty?
– Tych jeszcze nie mamy.
– Czapka niewidka? Skrzydła Ikara mogące wytrzymać żar Słońca?
– Też nie.
Uśmiechnął się.
– Okiełznaliście siłę gromu – skomentował – i posłużyła wam ona do uniknięcia nużących poszukiwań pomocy domowej.
– No... – zaczęłam, po czym zaserwowałam mu przygotowaną zawczasu przemowę o mobilności społecznej i obowiązkach domowych, poruszając przy tym kwestie płacy minimalnej, wielkości przeciętnego domostwa oraz kobiet na rynku pracy. Zajęło mi to pełne pięć minut i pod koniec zmieniłam rejestr na ten sam drżący i płynny ton, jakim dawniej zaklinałam rodziców, aby pozwolili mi wrócić do domu później niż zwykle.
Gdy wreszcie skończyłam, rzekł tylko:
– Dramatyczny spadek zatrudnienia w następstwie „pierwszej” wojny światowej?
– Ee...
– Może objaśni mi to pani jutro.
To wszystko, co pamiętam z tych najwcześniejszych godzin w jego towarzystwie. Potem się rozdzieliliśmy i resztę gasnącego dnia spędziliśmy, wymijając się nawzajem nieśmiało jak pęcherzyki w lampie lawowej. Spodziewałam się, że po podróży w czasie może przeżyć jakiś epizod psychotyczny i nawet zasypać mnie wyzwiskami lub rzucić się na mnie w morderczym szale. Ale tylko dotykał różnych przedmiotów kompulsywnym, głaszczącym gestem, co – jak się później dowiedziałam – wynikało z permanentnego uszkodzenia zakończeń nerwowych na skutek odmrożeń. Piętnaście razy z rzędu spłukał toaletę i wpatrywał się bezgłośnie jak pustułka, gdy zbiornik od nowa napełniał się wodą – nie wiem, czy był tym zachwycony, czy raczej skonsternowany. W drugiej godzinie podjęliśmy próbę posiedzenia w tym samym pokoju. Podniosłam głowę, gdy usłyszałam, jak ostro wciąga powietrze przez nos, i zdążyłam zobaczyć, że odsuwa palce od żarówki w lampie. Na pewien czas wycofał się do swojej sypialni, ja zaś wyszłam na ganek na tyłach domu. Był łagodny wiosenny wieczór. Po ogrodzie dreptały gołębie grzywacze, wytrzeszczone jak idioci i po brzuch nurzające się w koniczynie.
Nagle z góry doleciał mnie ostrożny polonez odgrywany na instrumencie dętym drewnianym. Po chwili dźwięk zaczął drżeć i ucichł, a po kilku minutach w kuchni rozległy się kroki. Gołębie odleciały spłoszone, furkot ich skrzydeł brzmiał jak przełknięty śmiech.
– Czy to ministerstwo zapewniło ten flet? – zapytał Gore, zwracając się do tyłu mojej głowy.
– Zgadza się. Powiedziałam im, że to może pana uspokoić.
– Aha. Dziękuję. Czyli pani... wiedziała, że gram na flecie?
– Jest o tym mowa w kilku zachowanych listach albo od pana, albo o panu wspominających.
– A czy czytała pani również te listy, w których rozwodzę się nad swą manią podpalania i makabryczną skłonnością do udziału w nielegalnych zapasach gęsi?
Odwróciłam się i wlepiłam w niego zszokowane spojrzenie.
– Taka krotochwila – wyjaśnił wreszcie.
– Aha. Mam się ich często spodziewać?
– To zależy od tego, jak często będzie pani zaskakiwać mnie stwierdzeniami w rodzaju: „Czytałam pana prywatną korespondencję”. Pozwoli pani, że się do niej przyłączę?
– Proszę bardzo.
Usiadł przy mnie, pozostawiając między nami mniej więcej trzydziestocentymetrową przerwę. Z okolicy napływały odgłosy codzienności, choć wszystkie zdawały się naśladować coś innego. Wiatr w drzewach brzmiał jak szum wody. Wiewiórki trajkotały jak dzieci. Odległe rozmowy przypominały chrzęst kamyków pod nogami. Miałam wrażenie, że powinnam mu to wszystko objaśniać, jakby nie wiedział, co to są drzewa.
Zabębnił palcami o ganek.
– Spodziewam się – zagadnął ostrożnie – że w waszych czasach wyzwoliliście się już od niesmacznych występków w rodzaju palenia tytoniu.
– Spóźnił się pan o jakieś piętnaście lat. Palenie właśnie wychodzi z mody. Ale mam dla pana dobre wieści.
Wstałam – Gore odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na moje gołe łydki – i poszłam do kuchni po paczkę papierosów oraz zapalniczkę, po czym wróciłam.
– Proszę. Kolejna rzecz, o którą poprosiłam ministerstwo. W dwudziestym wieku cygara zostały w zasadzie wyparte przez papierosy.
– Dziękuję. Na pewno się przyzwyczaję.
Zajął się rozgryzaniem, jak usunąć z paczki plastikową folię – którą ostrożnie schował do kieszeni – i posłużyć się zapalniczką. Skrzywił się na widok etykietki z ostrzeżeniem. Ja tymczasem wlepiłam wzrok w trawnik, czując się tak, jakbym musiała obsługiwać swoje płuca manualnie.
Po kilku sekundach Gore odetchnął głęboko z wyraźną ulgą.
– Lepiej?
– Aż wstyd mi przyznać, o ile. Hmm. W moich czasach dobrze wychowane młode panienki nie pozwalały sobie na tytoń. Widzę jednak, że zaszły wielkie zmiany. Choćby w długości sukien. Pani pali?
– Nie...
Po raz pierwszy uśmiechnął się, patrząc mi prosto w twarz. Dołeczki naznaczyły jego policzki jak cudzysłowy.
– Cóż za ciekawy ton. A może dawniej zwykła pani popalać?
– Owszem.
– Czyżby zarzuciła to pani z powodu owego rażącego ostrzeżenia na paczkach?
– Poniekąd. Jak wspominałam, palenie stało się teraz niemodne, bo odkryliśmy, jak bardzo szkodzi zdrowiu. A, do cholery. Poczęstuje mnie pan?
Jego dołeczki, wraz z uśmiechem, zniknęły na dźwięk słowa „cholera”. Pewnie z jego punktu widzenia równie dobrze mogłam powiedzieć „kurwa mać”. Zastanawiałam się, co to będzie, gdy wreszcie rzeczywiście to powiem, bo rzucałam „kurwą” co najmniej pięć razy dziennie. Niemniej wyciągnął do mnie paczkę, a potem z anachroniczną galanterią podał mi ogień.
Przez pewien czas paliliśmy w milczeniu. W którymś momencie podniósł palec i pokazał na niebo.
– Cóż to takiego?
– To samolot. Aeroplan, jak je dawniej nazywano. To taki... hmm. Taki statek, tylko na niebie.
– Więc w nim są ludzie?
– Pewnie około setki.
– W takiej malutkiej strzałeczce? – Śledził samolot wzrokiem, mrużąc oczy nad papierosem. – Jak wysoko się znajduje?
– Około dziesięciu kilometrów.
– Tak jak przypuszczałem. No, no. Więc jednak ten okiełznany grom przydał się wam do czegoś ciekawego. Ten „samolot” chyba bardzo szybko leci.
– Owszem. Lot z Londynu do Nowego Jorku zajmuje osiem godzin.
Gore zakaszlał gwałtownie, wypuszczając z ust kłąb dymu.
– Hmm... prosiłbym, aby chwilowo zaprzestała pani udzielania mi informacji – powiedział. – Jak na dziś to... to w zupełności wystarczy. – Rozgniótł papieros o ganek. – Osiem godzin – mruknął. – No, ale przecież na niebie zapewne nie ma pływów.
•
Tamtej nocy spałam nieprzyjemnie lekko, mój mózg balansował na krawędzi nieświadomości jak nóżka owada na menisku stawu. Wreszcie nie tyle się obudziłam, ile dałam sobie spokój.
Na wykładzinie w korytarzu ujrzałam wielki jęzorowaty cień, który ciągnął się od zamkniętych drzwi łazienki aż do mojej sypialni. Gdy na niego nastąpiłam, zrobił chlup.
– Poruczniku Gore?
– O – dobiegł mnie stłumiony głos z łazienki. – Dzień dobry.
Drzwi otworzyły się, zawstydzone.
Gore był już w pełni ubrany i siedział na krawędzi wanny, paląc papierosa. Dno wanny pokrywała warstewka papierosowego popiołu i mydlin, jak po cofniętym przypływie. W mydelniczce leżały dwa zgaszone niedopałki.
Jak się przekonałam, wszystko to miało mu wejść w nawyk: wczesna pobudka, kąpiel i strząsanie popiołu do wanny. Nigdy nie dał się namówić na wylegiwanie się w łóżku oraz branie prysznica – którego nie lubił i który jego zdaniem był „niehigieniczny” – a także na korzystanie z popielniczki, którą ostentacyjnie stawiałam na brzegu wanny. Krępował się też na widok mojej golarki, sam używał do golenia brzytwy, a także nalegał, byśmy używali osobnych kostek mydła.
Ale wszystko to czekało jeszcze w przyszłości. Tamtego pierwszego ranka był jedynie Gore, który odpalał papierosa za papierosem, i rura z wodą, wykrwawiająca się na śmierć. Zbiornik WC leżał na podłodze i połyskiwał jak zabity wieloryb. Z podłogi zaczynał się unosić ohydny fetor.
– Chciałem tylko sprawdzić, jak to działa – wyjaśnił Gore skruszonym tonem.
– Aha.
– Obawiam się, że trochę mnie poniosło.
Był oficerem ze schyłku Wieku Żagli, nie inżynierem. Na pewno doskonale znał się na takielunku, ale przypuszczałam, że nigdy nie miał do czynienia z bardziej złożonym technologicznie narzędziem niż sekstans. Lecz przecież ludzie przy zdrowych zmysłach zwykle nie ulegają maniakalnej chęci rozniesienia ubikacji. Zasugerowałam, że – być może – zechciałby umyć ręce w zlewie na dole, ja zaś tymczasem – na przykład – zadzwonię po hydraulika, a potem – potencjalnie – moglibyśmy przejść się na spacer do pobliskiego parku.
Przemyślał to wszystko z należytą uwagą, dopalając papierosa.
– Tak, bardzo chętnie – oświadczył na koniec.
– To najpierw chodźmy na dół umyć ręce.
– Przecież to była czysta woda – odparł, gasząc niedopałek. Twarz miał odwróconą, lecz widziałam, że skóra dookoła pieprzyka na jego szyi poróżowiała.
– No... Ale zarazki.
– „Zarazki”?
– Hmm. Bakterie. Takie tycie, tycie stworzonka, które żyją w... no, we wszystkim. Ale widać je tylko pod mikroskopem. Niektóre z nich są złe i roznoszą różne choroby. Cholerę, tyfus, dyzenterię.
Sądząc po niepokoju i zdumieniu, które odmalowały się na twarzy Gore’a, chyba równie dobrze mogłabym powiedzieć, że to sprawka Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Spojrzał na swoje dłonie, a potem powoli wyprostował ręce i trzymał je z dala od siebie jak parę szczurów z wścieklizną.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------