Mio, mój Mio - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Mio, mój Mio - ebook
Pewnego dnia w Sztokholmie zaginął chłopiec. Po prostu znikł i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Nazywał się Bo Wilhelm Olsson tak zaczyna się przepiękna baśń o nieszczęśliwym chłopcu, który odnalazł się na Wyspie Zielonych Łąk jako książę Mio. Tam według przepowiedni będzie walczył z okrutnym rycerzem Kato.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-12706-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZAGINIONY CHŁOPIEC
Czy ktoś słuchał radia piętnastego października w zeszłym roku? Czy ktoś słyszał komunikat o zaginionym chłopcu? W radiu mówili tak:
„Policja poszukuje dziewięcioletniego Bo Wilhelma Olssona, który przedwczoraj wieczorem, o godzinie osiemnastej, wyszedł z domu przy ulicy Środkowej 13 w Sztokholmie i dotychczas nie powrócił. Bo Wilhelm Olsson ma włosy jasne, oczy niebieskie, ubrany był w krótkie brązowe spodenki, szary sweter robiony na drutach i małą czerwoną czapeczkę. Informacje o zaginionym należy zgłaszać na najbliższym posterunku policji”.
No więc tak mówili. Ale żadne informacje o Bo Wilhelmie Olssonie nie wpłynęły. Znikł. I nikt się nigdy nie dowiedział, co się z nim stało. Nikt nic nie wie. Prócz mnie. Ponieważ ja jestem Bo Wilhelm Olsson.
Bardzo bym chciał wszystko to komuś opowiedzieć, gdyby było można, przynajmniej Bence. Bawiłem się zwykle z Benką. On też mieszka na ulicy Środkowej. Właściwie ma na imię Bengt, ale wszyscy nazywają go Benka. Na mnie też oczywiście nikt nie mówi Bo Wilhelm Olsson. Tylko mówią Bosse.
To znaczy, mówili Bosse. Teraz, kiedy zaginąłem, nie mogą oczywiście nijak do mnie mówić. Tylko ciotka Edla i wuj Sixten mówili do mnie Bo Wilhelm. Wuj Sixten to nawet i tak nie mówił. On się w ogóle do mnie nigdy nie odzywał.
Byłem na wychowaniu u cioci Edli i wuja Sixtena. Wzięli mnie, jak miałem rok. A przedtem byłem w domu dziecka. Stamtąd mnie ciotka Edla przyniosła. Właściwie chciała wziąć dziewczynkę, ale żadnej dziewczynki do wzięcia nie było. Więc wzięła mnie. Chociaż wuj Sixten i ciocia Edla nie lubili chłopców. A zwłaszcza dziewięcioletnich chłopców. Uważali, że za dużo robię w domu hałasu, że za dużo błota nanoszę, kiedy wracam ze skwerku Tegnera, gdzie chodziłem się bawić, że rozrzucam wszędzie ubranie, że za głośno się śmieję i mówię. Ciocia Edla ciągle powtarzała, że nieszczęśliwy to dzień, kiedy przybyłem do ich domu. Wuj Sixten nic nie mówił. To jest, owszem, czasem mówił: „Ty, jak ci tam, wynoś się, żebym nie musiał na ciebie patrzeć!”.
Najczęściej przesiadywałem u Benki. Jego tatuś ciągle z nim rozmawiał i pomagał mu budować modele samolotów, i znaczył kreską na drzwiach kuchni wzrost Benki, żeby wiedzieć, ile on urósł, i w ogóle. Benka mógł się śmiać i gadać, ile tylko chciał, i rozrzucać ubranie. Jego tatuś i tak go lubił. I wszystkim chłopcom wolno było przychodzić do Benki i bawić się z nim. A do mnie nikt nie mógł przyjść, bo ciotka Edla mówiła, że tu żadnych harców smarkaczy nie będzie. Wuj Sixten był tego samego zdania. „Dość mamy jednego łobuza” – mówił.
Czasem wieczorem, jak się już położyłem, pragnąłem, żeby tatuś Benki mógł być i moim tatusiem. Wtedy też zastanawiałem się, kto jest moim prawdziwym ojcem i dlaczego nie mogę mieszkać u niego i u mojej prawdziwej mamy, zamiast w domu dziecka czy u ciotki Edli i wuja Sixtena. Ciotka Edla mi powiedziała, że mama umarła, kiedy ja się urodziłem, a kto był moim ojcem, tego nikt nie wie. „Ale można wymiarkować, co to był za łotr” – dodała. Nienawidziłem ciotki Edli za to, że tak się wyrażała o moim ojcu. Może to i prawda, że mama umarła, kiedy ja się urodziłem. Ale wiedziałem, że mój ojciec wcale nie był łotrem. Czasem, leżąc, płakałem z tęsknoty za nim.
Jedna tylko osoba była dla mnie bardzo miła – pani Lundin z owocarni. Czasem dawała mi coś dobrego.
Teraz, po wszystkim, myślę nieraz, kim właściwie była pani Lundin. Bo to się u niej zaczęło pewnego dnia w październiku, w zeszłym roku.
Tego dnia ciotka Edla parę razy mi powiedziała, że moje zjawienie się w ich domu było prawdziwym nieszczęściem. Wieczorem, tuż przed szóstą, kazała mi pobiec na Królewską do piekarni i kupić sucharków, które bardzo lubiła. Włożyłem moją czerwoną czapeczkę i pobiegłem.
Kiedy mijałem owocarnię, pani Lundin stała w drzwiach. Wzięła mnie pod brodę i przyglądała mi się tak dziwnie i bardzo, bardzo długo. Potem spytała:
– Chcesz jabłko?
– Tak, dziękuję!
Dała mi śliczne, czerwone jabłko, wyglądające na bardzo dobre, i powiedziała:
– A wrzuciłbyś mi kartę do skrzynki?
– Oczywiście, mogę wrzucić.
Napisała na pocztówce kilka zdań i dała mi ją.
– Żegnaj, Bo Wilhelmie Olssonie – powiedziała pani Lundin. – Żegnaj, bądź zdrów, Bo Wilhelmie Olssonie.
Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Nigdy mnie tak nie nazywała, tylko Bosse.
Pobiegłem do skrzynki pocztowej o kilka kamienic dalej. Właśnie miałem wsunąć kartę do skrzynki, gdy zobaczyłem, że coś na niej lśni i błyszczy jak ogień. To litery wypisane przez panią Lundin płonęły jak pismo ogniste. Nie mogłem się powstrzymać od przeczytania ich. Na karcie widniały te oto słowa:
Do Króla Krainy Dalekiej
Ten, którego szukałeś tak długo, jest w drodze. Podąża poprzez dzień i noc, a w ręce trzyma znak – szczerozłote jabłko.
Nie zrozumiałem ani słowa, ale dziwny dreszcz przeniknął mnie całego. Pospiesznie wetknąłem kartę do skrzynki.
Któż to jest ten, który podąża poprzez dzień i noc? I kto trzyma w ręce szczerozłote jabłko?
Zacząłem przyglądać się jabłku, które dostałem od pani Lundin. To jabłko było złote. Powiadam wam: było ze złota. To ja miałem w ręce szczerozłote jabłko.
Płakać mi się chciało. Nie żebym się rozpłakał, ale prawie. Czułem się taki samotny. Poszedłem na skwerek Tegnera, usiadłem na ławce. Nikogo tam nie było. Wszyscy poszli do domu na obiad. W parku było mgliście i trochę padało. Ale we wszystkich domach naokoło świeciło się w oknach. Mogłem stąd dojrzeć, że u Benki też się świeci. Siedział sobie teraz w domu razem z mamą i tatą i zajadał omlet z groszkiem. Wydało mi się, że wszędzie, gdzie się świeci, siedzą dzieci razem ze swymi rodzicami. Tylko ja byłem sam na dworze w ciemności.
Sam, ze szczerozłotym jabłkiem, z którym nie wiedziałem, co mam robić.
Ostrożnie położyłem je obok siebie na ławce i zacząłem się zastanawiać. W pobliżu stała latarnia i blask jej padał na mnie i na jabłko. Padał też na coś jeszcze, co leżało na ziemi. Była to zwyczajna butelka od piwa, oczywiście pusta. Ktoś wetknął w jej szyjkę drewienko. Pewnie któryś z tych malców, co zwykle bawili się na skwerku przed południem. Podniosłem butelkę i spojrzałem na etykietę. „Browary Sztokholmskie. Spółka Akcyjna. Gatunek II” – było na niej wypisane. Nagle zobaczyłem, że w środku, w butelce, coś się rusza.
Raz wypożyczyłem w bibliotece „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”. Tam przeczytałem o duchu zamkniętym w butelce. Ale to się działo w Arabii przed tysiącem lat i na pewno nie była to zwykła butelka po piwie. Chyba bardzo rzadko zdarzają się duchy w butelce pilznera z „Browarów Sztokholmskich”. No, ale raz się jednak zdarzył. Bo to, co siedziało w butelce, to był duch, słowo daję. Ale najwyraźniej chciał wyjść. Pokazywał na drewniany kołek tkwiący w szyjce i spoglądał na mnie prosząco. Nie byłem przecież wcale przyzwyczajony do duchów i właściwie bałem się wyjąć ten kołek. W końcu jednak wyjąłem, a duch wyskoczył z flaszki z ogromnym hukiem i zaczął rosnąć, robić się coraz większy, taki duży, że w końcu wyższy był niż wszystkie domy koło skwerku. Z duchami to tak jest, mogą się skurczyć i zrobić takie malutkie, że zmieszczą się w butelce, a za chwileczkę mogą tak urosnąć, że są większe niż dom.
Trudno uwierzyć, jak się przestraszyłem. Trząsłem się cały. A duch do mnie mówił. Jego głos to był dopiero huk; ciotka Edla i wuj Sixten powinni by to usłyszeć, pomyślałem sobie, oni, co zawsze uważają, że ja za głośno mówię.
– Dziecko – powiedział do mnie duch. – Wyratowałeś mnie, wybawiłeś z więzienia. Czego chcesz w nagrodę?
Jak mógłbym żądać nagrody za wyciągnięcie takiego małego kołeczka! Duch mi opowiedział, że przybył do Sztokholmu wczoraj; wlazł do butelki, żeby się przespać. Zdaniem duchów, butelki są doskonałym miejscem do spania. Ale kiedy spał, ktoś zamknął mu wyjście. I gdybym go nie wyratował, może musiałby siedzieć w tej butelce jeszcze tysiąc lat, póki by drewniana zatyczka nie zbutwiała.
– A to bardzo by było nie po myśli mego króla i pana – powiedział duch sam do siebie.
Zebrałem się na odwagę i spytałem:
– Duchu, skąd przybywasz?
Przez chwilę było zupełnie cicho. A potem duch wyjaśnił:
– Z Krainy Dalekiej.
Powiedział to tak głośno, że w głowie mi zahuczało i zagrzmiało, a coś takiego było w jego głosie, że zatęskniłem do tego kraju. Poczułem, że nie będę mógł żyć, jeżeli się tam nie dostanę. Wyciągnąłem ręce do ducha i zawołałem:
– Weź mnie z sobą! O, weź mnie z sobą do Krainy Dalekiej! Tam jest ktoś, kto na mnie czeka.
Duch potrząsnął głową. Wtedy wyciągnąłem rękę ze złotym jabłkiem, a duch wydał głośny okrzyk:
– Trzymasz w ręce znak! Jesteś tym, po którego przybyłem. Jesteś tym, którego król szuka od tak dawna!
Pochylił się, wziął mnie w ramiona – zagrzmiało i zahuczało wokół nas, gdy unieśliśmy się w przestworza. Daleko pod nami został skwer Tegnera, ciemny park i wszystkie domy; w oknach świeciło się, a wewnątrz dzieci jadły obiad z tatusiami i mamusiami, podczas gdy ja, Bo Wilhelm Olsson, szybowałem wśród gwiazd.
Byliśmy znacznie wyżej niż chmury, pędziliśmy szybciej niż błyskawica, z grzmotem potężniejszym niż burza. Wokół nas migotały słońca, gwiazdy i księżyce. Czasem było zupełnie czarno jak w nocy, czasem tak olśniewająco widno i biało, że musiałem mrużyć oczy.
– Podąża poprzez dzień i noc – szeptałem przejęty do siebie. Tak było napisane na pocztówce.
Wtem duch wyciągnął rękę i pokazał coś zielonego, co widniało bardzo daleko w przejrzystej błękitnej wodzie i w blasku słońca.
– Tam widać Krainę Daleką – powiedział duch. I zaczęliśmy opuszczać się do tego zielonego.
To była wyspa pływająca po morzu. W powietrzu unosił się zapach róż i lilii i jakaś dziwna muzyka, najpiękniejsza w świecie muzyka.
Nad brzegiem morza stał wielki biały pałac i tam właśnie wylądowaliśmy.
Ktoś szedł ku nam wzdłuż brzegu. To był mój ojciec, król. Poznałem go od razu, gdy tylko go zobaczyłem. Wiedziałem, że to mój ojciec. Otworzył ramiona, skoczyłem prosto w jego objęcia. Długo mnie tulił. Nic nie mówiliśmy. Ściskałem go za szyję ile sił.
O, jak pragnąłem, żeby ciotka Edla mogła zobaczyć mego ojca króla, jaki on piękny i jak jego ubranie lśni od złota i diamentów. Z twarzy podobny był do ojca Benki, tylko ładniejszy. Szkoda, że ciotka Edla nie mogła go zobaczyć. Przekonałaby się, że mój ojciec nie jest łotrem.
Co do tego, że moja mama umarła, jak ja się urodziłem, ciotka Edla miała rację. A ci głupcy z domu dziecka nigdy nie pomyśleli, że trzeba zawiadomić króla, mego ojca, gdzie ja jestem. Szukał mnie przez długich dziewięć lat. Jakie to szczęście, że wreszcie się odnalazłem!
Dosyć długo już tu jestem. I całymi dniami jest tak przyjemnie. A król, mój ojciec, przychodzi do mnie co wieczór, budujemy razem modele samolotów i rozmawiamy.
Rosnę i dobrze się tu czuję w Krainie Dalekiej. Mój ojciec król co miesiąc znaczy kreską na drzwiach kuchni, ile urosłem.
– Mio, mój Mio, coś okropnego, jak tyś znowu urósł – mówi, kiedy mnie mierzy.
„Mio, mój Mio” brzmi tak miękko i ciepło! Bo jak się okazuje, wcale nie nazywam się Bosse.
– Szukałem cię przez długich dziewięć lat – mówi mój ojciec król. – Całymi nocami leżałem bezsennie i myślałem: „Mio, mój Mio”. Więc chyba dobrze wiem, jak się nazywasz.
No i proszę. Bosse to było nieprawdziwe, jak nieprawdziwe było wszystko na ulicy Środkowej. A teraz jest, jak być powinno.
Bardzo kocham mego ojca króla i on mnie bardzo kocha.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Czy ktoś słuchał radia piętnastego października w zeszłym roku? Czy ktoś słyszał komunikat o zaginionym chłopcu? W radiu mówili tak:
„Policja poszukuje dziewięcioletniego Bo Wilhelma Olssona, który przedwczoraj wieczorem, o godzinie osiemnastej, wyszedł z domu przy ulicy Środkowej 13 w Sztokholmie i dotychczas nie powrócił. Bo Wilhelm Olsson ma włosy jasne, oczy niebieskie, ubrany był w krótkie brązowe spodenki, szary sweter robiony na drutach i małą czerwoną czapeczkę. Informacje o zaginionym należy zgłaszać na najbliższym posterunku policji”.
No więc tak mówili. Ale żadne informacje o Bo Wilhelmie Olssonie nie wpłynęły. Znikł. I nikt się nigdy nie dowiedział, co się z nim stało. Nikt nic nie wie. Prócz mnie. Ponieważ ja jestem Bo Wilhelm Olsson.
Bardzo bym chciał wszystko to komuś opowiedzieć, gdyby było można, przynajmniej Bence. Bawiłem się zwykle z Benką. On też mieszka na ulicy Środkowej. Właściwie ma na imię Bengt, ale wszyscy nazywają go Benka. Na mnie też oczywiście nikt nie mówi Bo Wilhelm Olsson. Tylko mówią Bosse.
To znaczy, mówili Bosse. Teraz, kiedy zaginąłem, nie mogą oczywiście nijak do mnie mówić. Tylko ciotka Edla i wuj Sixten mówili do mnie Bo Wilhelm. Wuj Sixten to nawet i tak nie mówił. On się w ogóle do mnie nigdy nie odzywał.
Byłem na wychowaniu u cioci Edli i wuja Sixtena. Wzięli mnie, jak miałem rok. A przedtem byłem w domu dziecka. Stamtąd mnie ciotka Edla przyniosła. Właściwie chciała wziąć dziewczynkę, ale żadnej dziewczynki do wzięcia nie było. Więc wzięła mnie. Chociaż wuj Sixten i ciocia Edla nie lubili chłopców. A zwłaszcza dziewięcioletnich chłopców. Uważali, że za dużo robię w domu hałasu, że za dużo błota nanoszę, kiedy wracam ze skwerku Tegnera, gdzie chodziłem się bawić, że rozrzucam wszędzie ubranie, że za głośno się śmieję i mówię. Ciocia Edla ciągle powtarzała, że nieszczęśliwy to dzień, kiedy przybyłem do ich domu. Wuj Sixten nic nie mówił. To jest, owszem, czasem mówił: „Ty, jak ci tam, wynoś się, żebym nie musiał na ciebie patrzeć!”.
Najczęściej przesiadywałem u Benki. Jego tatuś ciągle z nim rozmawiał i pomagał mu budować modele samolotów, i znaczył kreską na drzwiach kuchni wzrost Benki, żeby wiedzieć, ile on urósł, i w ogóle. Benka mógł się śmiać i gadać, ile tylko chciał, i rozrzucać ubranie. Jego tatuś i tak go lubił. I wszystkim chłopcom wolno było przychodzić do Benki i bawić się z nim. A do mnie nikt nie mógł przyjść, bo ciotka Edla mówiła, że tu żadnych harców smarkaczy nie będzie. Wuj Sixten był tego samego zdania. „Dość mamy jednego łobuza” – mówił.
Czasem wieczorem, jak się już położyłem, pragnąłem, żeby tatuś Benki mógł być i moim tatusiem. Wtedy też zastanawiałem się, kto jest moim prawdziwym ojcem i dlaczego nie mogę mieszkać u niego i u mojej prawdziwej mamy, zamiast w domu dziecka czy u ciotki Edli i wuja Sixtena. Ciotka Edla mi powiedziała, że mama umarła, kiedy ja się urodziłem, a kto był moim ojcem, tego nikt nie wie. „Ale można wymiarkować, co to był za łotr” – dodała. Nienawidziłem ciotki Edli za to, że tak się wyrażała o moim ojcu. Może to i prawda, że mama umarła, kiedy ja się urodziłem. Ale wiedziałem, że mój ojciec wcale nie był łotrem. Czasem, leżąc, płakałem z tęsknoty za nim.
Jedna tylko osoba była dla mnie bardzo miła – pani Lundin z owocarni. Czasem dawała mi coś dobrego.
Teraz, po wszystkim, myślę nieraz, kim właściwie była pani Lundin. Bo to się u niej zaczęło pewnego dnia w październiku, w zeszłym roku.
Tego dnia ciotka Edla parę razy mi powiedziała, że moje zjawienie się w ich domu było prawdziwym nieszczęściem. Wieczorem, tuż przed szóstą, kazała mi pobiec na Królewską do piekarni i kupić sucharków, które bardzo lubiła. Włożyłem moją czerwoną czapeczkę i pobiegłem.
Kiedy mijałem owocarnię, pani Lundin stała w drzwiach. Wzięła mnie pod brodę i przyglądała mi się tak dziwnie i bardzo, bardzo długo. Potem spytała:
– Chcesz jabłko?
– Tak, dziękuję!
Dała mi śliczne, czerwone jabłko, wyglądające na bardzo dobre, i powiedziała:
– A wrzuciłbyś mi kartę do skrzynki?
– Oczywiście, mogę wrzucić.
Napisała na pocztówce kilka zdań i dała mi ją.
– Żegnaj, Bo Wilhelmie Olssonie – powiedziała pani Lundin. – Żegnaj, bądź zdrów, Bo Wilhelmie Olssonie.
Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Nigdy mnie tak nie nazywała, tylko Bosse.
Pobiegłem do skrzynki pocztowej o kilka kamienic dalej. Właśnie miałem wsunąć kartę do skrzynki, gdy zobaczyłem, że coś na niej lśni i błyszczy jak ogień. To litery wypisane przez panią Lundin płonęły jak pismo ogniste. Nie mogłem się powstrzymać od przeczytania ich. Na karcie widniały te oto słowa:
Do Króla Krainy Dalekiej
Ten, którego szukałeś tak długo, jest w drodze. Podąża poprzez dzień i noc, a w ręce trzyma znak – szczerozłote jabłko.
Nie zrozumiałem ani słowa, ale dziwny dreszcz przeniknął mnie całego. Pospiesznie wetknąłem kartę do skrzynki.
Któż to jest ten, który podąża poprzez dzień i noc? I kto trzyma w ręce szczerozłote jabłko?
Zacząłem przyglądać się jabłku, które dostałem od pani Lundin. To jabłko było złote. Powiadam wam: było ze złota. To ja miałem w ręce szczerozłote jabłko.
Płakać mi się chciało. Nie żebym się rozpłakał, ale prawie. Czułem się taki samotny. Poszedłem na skwerek Tegnera, usiadłem na ławce. Nikogo tam nie było. Wszyscy poszli do domu na obiad. W parku było mgliście i trochę padało. Ale we wszystkich domach naokoło świeciło się w oknach. Mogłem stąd dojrzeć, że u Benki też się świeci. Siedział sobie teraz w domu razem z mamą i tatą i zajadał omlet z groszkiem. Wydało mi się, że wszędzie, gdzie się świeci, siedzą dzieci razem ze swymi rodzicami. Tylko ja byłem sam na dworze w ciemności.
Sam, ze szczerozłotym jabłkiem, z którym nie wiedziałem, co mam robić.
Ostrożnie położyłem je obok siebie na ławce i zacząłem się zastanawiać. W pobliżu stała latarnia i blask jej padał na mnie i na jabłko. Padał też na coś jeszcze, co leżało na ziemi. Była to zwyczajna butelka od piwa, oczywiście pusta. Ktoś wetknął w jej szyjkę drewienko. Pewnie któryś z tych malców, co zwykle bawili się na skwerku przed południem. Podniosłem butelkę i spojrzałem na etykietę. „Browary Sztokholmskie. Spółka Akcyjna. Gatunek II” – było na niej wypisane. Nagle zobaczyłem, że w środku, w butelce, coś się rusza.
Raz wypożyczyłem w bibliotece „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”. Tam przeczytałem o duchu zamkniętym w butelce. Ale to się działo w Arabii przed tysiącem lat i na pewno nie była to zwykła butelka po piwie. Chyba bardzo rzadko zdarzają się duchy w butelce pilznera z „Browarów Sztokholmskich”. No, ale raz się jednak zdarzył. Bo to, co siedziało w butelce, to był duch, słowo daję. Ale najwyraźniej chciał wyjść. Pokazywał na drewniany kołek tkwiący w szyjce i spoglądał na mnie prosząco. Nie byłem przecież wcale przyzwyczajony do duchów i właściwie bałem się wyjąć ten kołek. W końcu jednak wyjąłem, a duch wyskoczył z flaszki z ogromnym hukiem i zaczął rosnąć, robić się coraz większy, taki duży, że w końcu wyższy był niż wszystkie domy koło skwerku. Z duchami to tak jest, mogą się skurczyć i zrobić takie malutkie, że zmieszczą się w butelce, a za chwileczkę mogą tak urosnąć, że są większe niż dom.
Trudno uwierzyć, jak się przestraszyłem. Trząsłem się cały. A duch do mnie mówił. Jego głos to był dopiero huk; ciotka Edla i wuj Sixten powinni by to usłyszeć, pomyślałem sobie, oni, co zawsze uważają, że ja za głośno mówię.
– Dziecko – powiedział do mnie duch. – Wyratowałeś mnie, wybawiłeś z więzienia. Czego chcesz w nagrodę?
Jak mógłbym żądać nagrody za wyciągnięcie takiego małego kołeczka! Duch mi opowiedział, że przybył do Sztokholmu wczoraj; wlazł do butelki, żeby się przespać. Zdaniem duchów, butelki są doskonałym miejscem do spania. Ale kiedy spał, ktoś zamknął mu wyjście. I gdybym go nie wyratował, może musiałby siedzieć w tej butelce jeszcze tysiąc lat, póki by drewniana zatyczka nie zbutwiała.
– A to bardzo by było nie po myśli mego króla i pana – powiedział duch sam do siebie.
Zebrałem się na odwagę i spytałem:
– Duchu, skąd przybywasz?
Przez chwilę było zupełnie cicho. A potem duch wyjaśnił:
– Z Krainy Dalekiej.
Powiedział to tak głośno, że w głowie mi zahuczało i zagrzmiało, a coś takiego było w jego głosie, że zatęskniłem do tego kraju. Poczułem, że nie będę mógł żyć, jeżeli się tam nie dostanę. Wyciągnąłem ręce do ducha i zawołałem:
– Weź mnie z sobą! O, weź mnie z sobą do Krainy Dalekiej! Tam jest ktoś, kto na mnie czeka.
Duch potrząsnął głową. Wtedy wyciągnąłem rękę ze złotym jabłkiem, a duch wydał głośny okrzyk:
– Trzymasz w ręce znak! Jesteś tym, po którego przybyłem. Jesteś tym, którego król szuka od tak dawna!
Pochylił się, wziął mnie w ramiona – zagrzmiało i zahuczało wokół nas, gdy unieśliśmy się w przestworza. Daleko pod nami został skwer Tegnera, ciemny park i wszystkie domy; w oknach świeciło się, a wewnątrz dzieci jadły obiad z tatusiami i mamusiami, podczas gdy ja, Bo Wilhelm Olsson, szybowałem wśród gwiazd.
Byliśmy znacznie wyżej niż chmury, pędziliśmy szybciej niż błyskawica, z grzmotem potężniejszym niż burza. Wokół nas migotały słońca, gwiazdy i księżyce. Czasem było zupełnie czarno jak w nocy, czasem tak olśniewająco widno i biało, że musiałem mrużyć oczy.
– Podąża poprzez dzień i noc – szeptałem przejęty do siebie. Tak było napisane na pocztówce.
Wtem duch wyciągnął rękę i pokazał coś zielonego, co widniało bardzo daleko w przejrzystej błękitnej wodzie i w blasku słońca.
– Tam widać Krainę Daleką – powiedział duch. I zaczęliśmy opuszczać się do tego zielonego.
To była wyspa pływająca po morzu. W powietrzu unosił się zapach róż i lilii i jakaś dziwna muzyka, najpiękniejsza w świecie muzyka.
Nad brzegiem morza stał wielki biały pałac i tam właśnie wylądowaliśmy.
Ktoś szedł ku nam wzdłuż brzegu. To był mój ojciec, król. Poznałem go od razu, gdy tylko go zobaczyłem. Wiedziałem, że to mój ojciec. Otworzył ramiona, skoczyłem prosto w jego objęcia. Długo mnie tulił. Nic nie mówiliśmy. Ściskałem go za szyję ile sił.
O, jak pragnąłem, żeby ciotka Edla mogła zobaczyć mego ojca króla, jaki on piękny i jak jego ubranie lśni od złota i diamentów. Z twarzy podobny był do ojca Benki, tylko ładniejszy. Szkoda, że ciotka Edla nie mogła go zobaczyć. Przekonałaby się, że mój ojciec nie jest łotrem.
Co do tego, że moja mama umarła, jak ja się urodziłem, ciotka Edla miała rację. A ci głupcy z domu dziecka nigdy nie pomyśleli, że trzeba zawiadomić króla, mego ojca, gdzie ja jestem. Szukał mnie przez długich dziewięć lat. Jakie to szczęście, że wreszcie się odnalazłem!
Dosyć długo już tu jestem. I całymi dniami jest tak przyjemnie. A król, mój ojciec, przychodzi do mnie co wieczór, budujemy razem modele samolotów i rozmawiamy.
Rosnę i dobrze się tu czuję w Krainie Dalekiej. Mój ojciec król co miesiąc znaczy kreską na drzwiach kuchni, ile urosłem.
– Mio, mój Mio, coś okropnego, jak tyś znowu urósł – mówi, kiedy mnie mierzy.
„Mio, mój Mio” brzmi tak miękko i ciepło! Bo jak się okazuje, wcale nie nazywam się Bosse.
– Szukałem cię przez długich dziewięć lat – mówi mój ojciec król. – Całymi nocami leżałem bezsennie i myślałem: „Mio, mój Mio”. Więc chyba dobrze wiem, jak się nazywasz.
No i proszę. Bosse to było nieprawdziwe, jak nieprawdziwe było wszystko na ulicy Środkowej. A teraz jest, jak być powinno.
Bardzo kocham mego ojca króla i on mnie bardzo kocha.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
więcej..