Mleko i głód - ebook
Mleko i głód - ebook
Rachel, młoda Żydówka, nie wierzy w żadnego Boga. To jedzenie daje jej ukojenie i pocieszenie, zaspokaja potrzebę rytuału. Na pamięć zna liczbę kalorii ulubionego batonika, a wolny czas upływa jej na fantazjach o potrawach, których nie je ze strachu przed dodatkowymi kilogramami i utratą kontroli.
W to uporządkowane, pełne nakazów i zakazów życie wkracza ortodoksyjna Żydówka Miriam. Rachel z zaskoczeniem odkrywa, że to właśnie ona, mimo dużej nadwagi i – zdawałoby się – krępujących więzów wiary, potrafi czerpać przyjemność z ciała. Jest pewna siebie, nie odmawia sobie jedzenia ani alkoholu, pali papierosy. Ma tylko jedną, najważniejszą zasadę, której nie wolno jej złamać: nie może związać się z kobietą.
Mleko i głód to prowokacyjna, odważna powieść o naszych pragnieniach i potrzebach. Melissa Broder bezpruderyjnie pisze o pożądaniu, apetycie i seksie, całość doprawiając sarkazmem i licznymi odniesieniami do kultury i religii. To także ważny głos we wciąż aktualnej dyskusji o kobiecych ciałach, zmieniającym się kanonie piękna i o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by czuć się akceptowani przez otoczenie.
„Porywająca, przesycona czarnym humorem książka Melissy Broder to kolejne studium kobiecego apetytu […]. Najbardziej erotyczne, czułe i romantyczne fragmenty tej wyjątkowej powieści mówią o jedzeniu.” „Sunday Times”
„„Mleko i głód” to błyskotliwa, zmysłowa komedia poświęcona nie tyle niedostatkom ciała, ile radości, która z niego płynie, okraszona sporą dawką bezpruderyjnych scen seksu […]. Zabawny, romans o transgresyjnym pożądaniu i bitej śmietanie” „Daily Mail”
„Mleko, macierzyństwo, jedzenie, wiara, seks i pożądanie splatają się w kłębowisko archetypów, podanych z sarkazmem i typowym dla milenialsów przymrużeniem oka. Dla niektórych „Mleko i głód” okaże się nie do przełknięcia – uznają, że to książka zbyt drobiazgowa w opisach seksu, zbyt wulgarna, zbyt egotyczna – innych zaś taka obfitość zachwyci.” „Sunday Telegraph”
„Broder to pisarka śmiała, mądra i rozkosznie nieprzyzwoita. Uchwyciła całą lepką słodycz, owo rozkoszne napięcie między tęsknotą a nasyceniem. Smutny, zabawny romans o tym, jak pozwolić sobie pragnąć tego, czego się pragnie.” „Kirkus”
„[Autorka] odważnie kwestionuje kobiece uwielbienie chudości i pogardę dla tłuszczu, dochodząc przy tym do nowych wniosków. Cudownie zabawna afirmacja ciała.” „The New York Times”
„Ekscytująca opowieść o głodzie, pożądaniu, wierze, rodzinie i miłości.” „Time Magazine”
„Smakowita refleksja na temat fizycznego i emocjonalnego głodu […] niepowtarzalny styl Broder łączy się z opowieściami o świecie kalorii i seksu, tworząc bogate nadzienie otoczone doskonale wypieczoną fabułą.” „The Washington Post”
„Pełna seksu, a jednocześnie głęboko smutna […]. W powieści „Mleko i głód” splatają się w jedno wątki wiary, głodu, queerowości, pożądania i samotności […].” „Vogue”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-539-7 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieważne, gdzie akurat mieszkałam – w Mid-City, Mid-Wilshire czy Miracle Mile. Nieważne, gdzie pracowałam – ta czy inna hollywoodzka fabryka ściemy, jeden chuj. Liczyło się tylko to, co jadłam, kiedy jadłam i jak jadłam.
Codziennie o wpół do ósmej dzwonił budzik. Wyjmowałam z ust przeżuty kawałek gumy nikotynowej, odkładałam go na szafkę nocną i zastępowałam świeżym. Zaczęłam palić w wieku szesnastu lat i nigdzie się nie ruszałam bez papierosa. Ale odkąd zaczęłam pracować w tej agencji talentów, nie mogłam już palić przez cały dzień. Przerzuciłam się na gumę, bo dzięki niej było tak, jakbym przeżuwała fajki i ani przez chwilę nie musiała ich sobie odmawiać. Teraz to bez niej nigdzie się nie ruszałam. Pomagała mi skutecznie ograniczyć jedzenie, bo nie tylko dawała ustom jakieś zajęcie, ale i błyskawicznie tłumiła apetyt. Kupowałam ją na eBayu, przeterminowaną i przecenioną, bo tylko na taką było mnie stać. Po cenach rynkowych nałóg kosztowałby mnie trzysta dolarów tygodniowo.
Z nowym kawałkiem w ustach szłam pod prysznic i nabierałam do ust wody prosto z kranu; trzymałam ją tak długo, aż rozpuściła skorupkę pokrywającą gumę. Wolałam te powlekane odmiany, Fruit Chill albo Mint Blast, i nie wliczałam ich do dziennego przydziału kalorii. Zdarzały się jednak dni, kiedy kaloryczność tej skorupki mnie martwiła. Po prysznicu brałam kolejny kawałek gumy, a potem jeszcze dwa w drodze do pracy, w samochodzie z ogrzewaniem odkręconym na ful. Te cztery kawałki składały się na Śniadanie Pierwsze.
Śniadanie Pierwsze dzieliło od Drugiego trochę czasu. Nieraz poziom cukru we krwi tak bardzo mi spadał, że kręciło mi się w głowie i ogarniała mnie panika. Ale i tak warto było poczekać ze Śniadaniem Drugim, moim pierwszym prawdziwym posiłkiem po przebudzeniu, do dziesiątej trzydzieści albo jedenastej. Im później zaczynałam jeść, tym więcej jedzenia mogłam sobie zostawić na drugą połowę dnia. Lepiej trochę pocierpieć teraz i mieć coś w zanadrzu na potem, niż za wcześnie pochłonąć dzienny przydział i później znosić dużo gorsze katusze.
Jeśli udawało mi się dotrwać do jedenastej bez jedzenia, czułam się znakomicie, nieomal jak święta. Jeśli jadłam o dziesiątej trzydzieści, czułam się kiepsko, flejtuchowato, choć wszelkie negatywne emocje szybko ustępowały miejsca zachwytowi, jaki wywoływała konsumpcja Śniadania Drugiego. Posiłek składał się z małego odtłuszczonego jogurtu greckiego wymieszanego z dwiema paczkami słodzika oraz dietetycznej babeczki czekoladowej, którą można było kupić tylko w supermarkecie sieci Gelson’s. Byłam do tego stopnia emocjonalnie uzależniona od tych babeczek, że prześladowały mnie lęki, co będzie, gdy ich zabraknie. Kupowałam po sześć pudełek naraz i przechowywałam w zamrażarce.
Babeczka miała sto kilokalorii, a jogurt dziewięćdziesiąt: razem tworzyły idealne połączenie kremowej konsystencji i słodyczy, symfonię smaku, która nie mogła mi zaszkodzić. Moim najulubieńszym momentem dnia była chwila, kiedy po raz pierwszy zanurzałam łyżeczkę w jogurcie, tuż po tym, jak posypałam go połową słodzika. Miałam wtedy przed sobą jeszcze tyle do zjedzenia, wierzch babeczki pozostawał nietknięty, kusząc tylko obietnicą czekolady. Potem zawsze żałowałam, że nie jadłam wolniej, bo jeszcze coś by mi zostało. Śniadanie Drugie kończyło się smutkiem.
Jadałam je przy biurku, naprzeciwko innego asystenta, Andrew, który lubił radio NPR, naturalne masło orzechowe i niszowe skandynawskie filmy dla samej ich niszowości. Miał głowę zbyt małą w stosunku do tyczkowatego ciała. Wydymał nozdrza w wyrazie ciągłej dezaprobaty, a włosy układał w skomplikowaną fryzurę w stylu gwiazdy indie rocka – na tej drobnej główce wyglądało to jak upiorna peruka. Wiedziałam, że gardzi moimi syntetycznymi słodzikami, więc zbudowałam zaporę z teczek na dokumenty, kaktusów z Ikei i batalionu kubków do kawy, żeby uchronić się przed jego wścibskim wzrokiem. Zasługiwałam przynajmniej na odrobinę prywatności, żeby móc w pełni cieszyć się swoim rytuałem.
Z lunchem było jeszcze trudniej. Przynajmniej dwa razy w tygodniu musiałam towarzyszyć szefowi, Brettowi Oferowi, podczas posiłku z klientami, agentami albo ludźmi z branży. Nie lubiłam jadać przy innych. Lunch stanowił klejnot w koronie dnia i wolałam delektować się nim w pojedynkę, nie marnując go na potrawy, których sama nie wybrałam. Ofer zawsze zabierał nas do tej samej restauracji – Ostatnie Żywienie, z którą nasza firma dzieliła garaż, po czym nalegał, żebyśmy wzięli po kilka małych porcji i podzielili się wszystkim „jak w rodzinie” – jakby wspólna konsumpcja klopsika miała przekonać klienta, że łączą go z nami braterskie więzi. Kto chciałby Ofera jako krewnego? On w ogóle zachowywał się tak, jakby rodzina była czymś dobrym.
W Ostatnim Żywieniu musiałam stawiać czoła makaronowi z serem, burgerom i pulpetom cielęcym. Nawet warzywa były skażone warstwami tłuszczu: grillowane brukselki ociekające masłem, smażone pieczarki obtoczone w bułce tartej, kalafior aż błyszczący od oleju. Sałatka z rukoli, którą zamówiłam jako swój wkład we wspólny bufet, była do niczego: skapitulowała, skąpana w oliwie. Podczas tych wypadów jadłam malutkie porcje trzech dań. Każdej przypisywałam sto kilokalorii, a następnie dodawałam do sumy jeszcze sto za wszystko, co pominęłam. Tej algebraicznej metodzie daleko było wprawdzie do doskonałości, niemniej pozwalała mi zachować pewne pozory kontroli. Ale Ofer zawsze próbował nakłonić mnie, żebym zjadła więcej.
– Kto chce ostatniego miniburgera? Rachel, wiem, że masz ochotę – prowokował, po czym zaczynał skandować: – Zrób to! Zrób to! Zrób to!
Ofer był wiecznym chłopcem z bractwa studenckiego. Wierzył w lojalność, wspólnotę – nie dlatego, że coś naprawdę nas łączyło jako jednostki, ale dlatego, że byliśmy częścią tego samego czegoś. Gdy wychwalał zalety naszej „opartej na współpracy kultury biurowej”, patrzyłam na jego połyskującą łysą głowę, na drobinę klopsa, która przyczepiła mu się do dolnej wargi, i wyobrażałam sobie, jak dwadzieścia lat wcześniej wygłaszał to samo przemówienie do kandydatów na członków stowarzyszenia Alfa Epsilon Pi.
– Wiesz, jakie masz szczęście? Mogłabyś pracować w Management180, gdzie nikt nikomu za cholerę nic nie podpowie! Mógłbyś należeć do Delta Ipsylon i pić szczyny brata!
Ofer zaczynał od sortowania poczty u Gersha i awansował na agenta. Dziewięć lat później porzucił bezwzględny świat agencji, by założyć własną firmę zarządzającą talentami – nazwał ją Ekipa – co pozwoliło mu uwierzyć, że ma duszę. Co gorsza, jego żona urodziła właśnie bliźniaczki, a on sam nazywał się teraz „feministą”. Ofer czerpał powierzchowną wiedzę na temat sprawiedliwości społecznej z felietonów w magazynie „Hollywood Reporter” na temat różnorodności, inkluzywności i równych płac. Stale odwoływał się do swojego „uprzywilejowania” – a także do naszego, bo pracę u siebie uważał właśnie za przywilej. Przeszkadzało mu, że nie czułam się szczęśliwa, stanowiąc część tej rodziny. Zarządzanie talentami nie było spełnieniem moich marzeń, a to go bolało.
Kiedy nie musiałam iść do Ostatniego Żywienia z Oferem i klientami, jadłam lunch sama. To były te dobre dni. Najpierw szłam do Subwaya, bo na stronie internetowej podają kaloryczność wszystkich dań. Zamawiałam sałatkę z podwójną porcją indyka, sałatą, pomidorem, papryką, piklami i oliwkami. Była to sałatka magiczna, bo cała ta eksplozja smaku zawierała tylko sto sześćdziesiąt kilokalorii. Najczęściej obsługiwał mnie ten sam kanapkowy artysta, uroczy student z USC, który zapuszczał dredy na czubku głowy, żeby dodać sobie dziesięć centymetrów wzrostu. Zawsze pytał, czy chcę „sos”, co w Subwayu oznacza dressing, a ja zawsze mówiłam, że nie. Na szczęście nie kwestionował mojej decyzji, ale nieraz zdarzało mu się poskąpić nieco sałaty, a to jej właśnie całe danie zawdzięczało objętość.
Czasami trafiał mi się inny kanapkowy artysta, rudowłosy nastolatek z aparatem ortodontycznym. Ten akurat umiał nałożyć wszystkiego, ile trzeba, nie żałował sałaty, ale zdecydowanie za bardzo się spoufalał. Kiedy tylko wchodziłam, od razu wołał: „Hej! Podwójny indyk!”, a ja miałam ochotę odpowiedzieć: „Cześć, żadnych zdjęć, proszę, dzięki”. Nie musiałam mu mówić, że nie chcę sosu, bo zawsze pamiętał i mruczał pod nosem: „Bez sosu, bez sosu”. Ale co kilka sałatek czuł potrzebę, żeby mnie przesłuchać. Pytał: „Hej, a dlaczego nie używasz sosu? Jest za darmo!”, na co ja odpowiadałam: „Po prostu go nie lubię”. „Za ostry? Za rzadki?” – wypytywał dalej. „Tylko sól i pieprz, proszę” – ucinałam.
Zawsze jadałam przy małym stoliku w ogródku, choć nie było to bynajmniej idealne rozwiązanie. Z jednej strony nie było mowy, żebym zjadła w środku, gdzie patrzyliby na mnie kanapkarze. Ale z drugiej, kiedy siedziałam na zewnątrz, wystawiałam się na spojrzenia wszystkich przechodniów, w tym ludzi z mojego biura.
Nie chodziło o to, że w sałatce z Subwaya było coś z natury wstydliwego. Wolałam po prostu chronić swoje rytuały żywieniowe – odseparować je od życia zawodowego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Należały do mnie i tylko do mnie. Nie zamierzałam się nimi dzielić. Jadłam więc na dworze, zwrócona twarzą do stiukowej ściany. Pochłaniałam łapczywie, czasem wpychając do ust wielkie kęsy mieszanki indyka, ogórka i papryki, a innym razem wyszukując konkretne składniki, na przykład jedną oliwkę.
Najlepsze w moim lunchu było to, że składał się z dwóch dań: wielkiej sałatki i mrożonego jogurtu. Uwielbiałam jedzenie, które składało się z wielu części, bo to przedłużało całe doświadczenie. Gdybym mogła jeść w nieskończoność, robiłabym to. Musiałam się ograniczać, bo bez przerwy bym się opychała.
Subway z obu stron sąsiadował z lokalami, w których serwowano mrożony jogurt: Światem Jogurtu i Yo!Good. W tym pierwszym obowiązywała samoobsługa. Nikt nie dłubał przy twoim jogurcie ani dodatkach, a kasa była zautomatyzowana. Na korzyść tego miejsca przemawiał brak jakichkolwiek interakcji społecznych. W Yo!Good trzeba było złożyć zamówienie u pracownika, ale ich jogurt był tego wart. Mieli różne smaki, w tym bananowy, karmelowy i ciasteczkowy, bez tłuszczu, bez cukru, z niską zawartością węglowodanów – i tylko czterdzieści pięć kilokalorii na pół kubka. Oznaczało to, że mogłam wziąć czterysta pięćdziesiąt gramów, czyli sto osiemdziesiąt kilokalorii. W Świecie Jogurtu najmniej kaloryczna opcja to sto dwadzieścia kilokalorii na sto piętnaście gramów. Jeśli chciałam wygrać z arytmetyką Yo!Good, musiałam zamawiać z menu dla dzieci. Poświęcałam zatem prywatność na rzecz ilości.
Czułam wdzięczność, że chłopiec za ladą w Yo!Good nie sili się na rozmowę ze mną. Był to ortodoksyjny Żyd, na oko dziewiętnasto- lub dwudziestolatek. Bardzo cichy i uprzejmy, nosił niebieską jarmułkę i kręcone pejsy. Ta jego łagodność sprawiała, że ogarniał mnie smutek – podobnie jak fakt, że słowo jogurt wymawiał „ja-gort”. Miałam wrażenie, że pomiędzy tymi dwoma sylabami mogłabym się rozpłakać. Były w nich niewinność, szczera chęć zadowolenia klienta, przekonanie o wielkiej wartości jogurtu, precyzja bliska trosce. Takiego skupienia nie spotyka się w gastronomii na co dzień. Chłopak opanował również sztukę dystansu, nie podawał mi kubka z jogurtem bezpośrednio, tylko stawiał go na blacie przede mną. Wskazywał na ladę, kiedy przychodziło do płacenia, nie brał pieniędzy bezpośrednio z mojej ręki, nasze światy nie powinny się stykać. Miałam wrażenie, że obcuję z duchem z bezpowrotnie utraconego czasu. A może ten czas tylko dla mnie był stracony.ROZDZIAŁ 2
W synagodze reformowanej, do której chodziłam, gdy dorastałam w Short Hills w New Jersey, częściej widywało się Żydów typu „torebki kupuję tylko od Chanel” niż „studiuję Torę”. Najbardziej żydowsko czułam się, kiedy moi dziadkowie, którzy wprawdzie również wyznawali judaizm reformowany, ale mieli obsesję na punkcie żydowskiego jedzenia, przywozili mnie do Nowego Jorku i zabierali na wycieczkę po kulinarnym szlaku naszego narodu. Cierpieli na otyłość kliniczną. Oboje z powodu wagi zachorowali na cukrzycę, ale jedzenie było dla nich czymś, co trzeba celebrować. Pamiętam zatem pyszne ciepłe bułeczki cebulowe z masłem i śledzie w śmietanie w koszernych barach mlecznych, barszcz z kapustą i kanapki z pastrami na ciepło w delikatesach przy Drugiej Alei. Pamiętam czarno-białe ciasteczka z żydowskiej piekarni William Greenberg Desserts, całe słoiki i baryłki pikli – kwaśnych, półkwaśnych i słodkich – ze sklepu Gussa na Essex Street.
Kiedy wracałam z Nowego Jorku, mama nakazywała mi zdać pełny raport z tego, co tam zjadłam. „Chcesz być pyzata czy wolisz podobać się chłopcom?” – mówiła.
Wizyta dziadków stanowiła zaledwie krótkie wytchnienie od wszechświata. Matka zaś była tym, o co we wszechświecie naprawdę chodziło. Moja matka – słońce, moja matka – zasady, moja matka – sam bóg! Moja matka – arcykapłanka jedzenia, religii naszego domu: ograniczaj, ograniczaj, ograniczaj! Moja matka z jej archaicznymi pomysłami na dietę: melon i twarożek, tuńczyk i słupki marchewki, sucharki. Moja matka – sędzina szturmująca przymierzalnię w butiku z ubraniami dla dzieci, ja sześcioletnia, jej szept: „Spójrz na Amy Dickstein w tej sukience. A teraz spójrz na siebie”. To był szept, który wszczepił się we mnie, szept, który utkwił tu na dobre.
Byłam miękko pulchna, jak kluska, i niezbyt wysoka. Matka obawiała się, że niski wzrost doprowadzi do większego przyrostu wagi, że tę wagę dodatkowo podkreśli. Bała się, że wyrosnę na kogoś takiego jak jej rodzice, których otyłości się wstydziła, albo jej gruba kuzynka Wendy, która była nieszczęśliwa. Zastanawiałam się, czy gdybym mogła, to wróciłabym do tej przymierzalni i uratowała samą siebie. Pewnie nie. Ja też uważałam, że ta pulchna dziewczynka jest obrzydliwa.
Im bardziej matka ograniczała mi dostęp do jedzenia, tym bardziej objadałam się w tajemnicy. Nie rozumiała, co się dzieje, dlaczego kradnę słodycze ze sklepów, dlaczego wyjadam w szatni drugie śniadania innych dzieci. Na przyjęciu urodzinowym przyglądała się z drugiego końca pokoju, jak żuję kęs tortu. Groziła, że jeśli przytyję, wypyta moich nauczycieli, co jem. Raz w miesiącu ważyła mnie w klubie YMCA. Nie krzyczała na mnie przy ludziach, ale w samochodzie płakałam na tylnym siedzeniu.
W wieku szesnastu lat sama zaczęłam ograniczać jedzenie. Poznałam wszystkie sztuczki: papierosy, dietetyczna cola, słodziki do wszystkiego, pierwszy posiłek jak najpóźniej, warzywa gotowane na parze, niejedzenie z innymi. Wybrałam się z dziadkami w podróż do Nowego Jorku, ale restauracje, które kiedyś były dla mnie niczym świątynie, teraz stały się zagrożeniem. Broniłam się przed naleśnikami z serem, knyszami i bułeczkami, nadziewane wiśniami hamantasze zamieniałam na napój bez cukru. Siorbałam zupę, ignorując kulki z macy, omijałam szerokim łukiem bajgle, sięgałam za to po pikle – bardzo niskokaloryczne, _baruch haszem_.
Przez tyle lat nie mogłam schudnąć. A potem, w jednej chwili, schudłam za bardzo. Miałam do zrzucenia jakieś dziewięć kilo, a zrzuciłam dwadzieścia. Chciałam, żeby tak zostało na zawsze. Jeszcze bardziej ograniczyłam to, co jadłam: szpinak, brokuły, kurczak na parze. Nazywałam to spartańską dietą. To poświęcenie wprawiało mnie w euforię.
Ale cały czas marzłam. Nie wychodziłam z wanny. Na całym ciele wyrósł mi puszysty meszek. Okres mi się zatrzymał. W nocy śniłam o szalonym obżarstwie. Kości bioder miałam poobcierane od materaca. W szkole zaczęły się szepty. Matka nic nie mówiła.
Pewnej nocy strasznie się trzęsłam z zimna – myślałam, że umrę od tych drgawek.
– Muszę ci coś powiedzieć – zwróciłam się do matki. – Chyba mam zaburzenie odżywiania, może anoreksję.
– Anorektyczki są dużo chudsze od ciebie – odparła. – Wyglądają jak ofiary obozu koncentracyjnego. Wysyła się je do szpitala. Ty nie jesteś żadną anorektyczką.
– Od miesięcy nie mam okresu.
To ją zaniepokoiło. Moja płodność była dla niej ważna, chciała mieć kiedyś wnuki. Wysłała mnie do dietetyczki, która pomogła mi zwiększyć dzienne spożycie kalorii. Robiłyśmy to powoli, metodycznie, z wykresami i listami, które sprowadzały każdy pokarm do wielkości porcji i wartości kalorycznej.
Już nie marzłam, tylko zwyczajnie było mi zimno. Przestałam się ciągle trząść. Puszysty meszek zniknął. Mogłam spać na brzuchu. Szepty ucichły. Okres wrócił. Ale nadal pochłaniało mnie liczenie kalorii. W myślach wciąż coś dodawałam i odejmowałam.ROZDZIAŁ 3
Stojąc w kolejce do Yo!Good, zawsze planowałam, co bym zamówiła, gdybym jakimś sposobem zyskała całkowitą odporność na przyswajanie kalorii. Wyobrażałam sobie jogurt o smaku ciasta red velvet, ociekający karmelem i udekorowany kawałkami snickersa. Zatapiałam jogurt kajmakowy w polewie z pianek marshmallow, a na tę słodką czaszę sypałam garść pokruszonych ciastek Oreo. Na planecie z holenderskiej czekolady żyły wszystkie możliwe rodzaje żelków: misie, robaki, ryby, pingwiny, dinozaury i brzoskwiniowe pierścienie. Na górę o smaku biszkoptowym padał śnieg z kawałków wafelków i czekoladowej posypki.
W Yo!Good mieli wszystko: truskawki w syropie, kulki z ciasta i maleńkie kuleczki z białej czekolady w pastelowych barwach. Mieli gorącą polewę krówkową, karmel na ciepło i sos o smaku cukierków maślanych, który zastygał w skorupkę. Mieli też dietetyczną wersję polewy krówkowej, która sprawiała, że zaczynałam się zastanawiać: „A może? A może wezmę tylko kropelkę?”. Jednak nieokreślona kaloryczność tej kropelki wprowadzała zbyt wiele zmiennych. Obawiałam się, że jeśli raz spróbuję sosu, to już nigdy nie zjem jogurtu bez niego. Nie ufałam sobie na tyle, żeby to sprawdzić.
Na szczęście młody ortodoks nigdy nie pytał: „Bez polewy?”, tak jak tamten artysta kanapkowy z Subwaya upewniał się co do sosu. Obserwowałam go uważnie, kiedy pompował jogurt, i pilnowałam, żeby nie przesadził (ta objętość była kalorycznie niepoliczalna). Kiedy docierał do brzegu pojemnika, wołałam: „Stop!” – a on natychmiast się zatrzymywał, przynosił zamówienie do kasy i z grzecznością podliczał należność za „ja-gort”. Nie licząc tej uprzejmości, nie pokazywał po sobie, że rozpoznaje we mnie stałą klientkę. Byłam mu za to wdzięczna.
Trzy czwarte porcji zjadałam przy narożnym stoliku w głębi Yo!Good, zwrócona twarzą do dwóch ścian. Zawsze marzłam, ale wolałam jeść w chłodnej jogurtowni niż na dworze, w słońcu, bo tam zwykle siedziało sporo ludzi. Miałam specyficzny rytm i styl jedzenia i nie chciałam, żeby ktoś mnie obserwował. Najpierw zlizywałam roztopioną masę z boków kubeczka. Następnie, łyżeczka po łyżeczce, wkładałam do ust zimną resztę, przesuwając każdy kęs tam i z powrotem między zębami, aż topniał.
Kiedy zostawało mi już tylko ćwierć porcji, dawałam sobie spokój z tym rytuałem i wychodziłam na dwór. Te ostatnie pięć minut na słońcu było niczym raj, a właściwie koniec raju, ponieważ czekał mnie powrót do mroźnego biura. Klimatyzacja działała tak mocno, że siedziałam tam w puchowej kurtce. Ale w ostatnich kilku chwilach ciepła delektowałam się tym, co mi zostało z jogurtu, i wyobrażałam sobie, że słońce przenika mnie na wskroś – że tworzy pole siłowe, które będzie mnie ogrzewać cały dzień. Potem szłam z powrotem do biura i wkładałam kurtkę.
Popołudnia w pracy upływały mi najczęściej na obsesyjnych rozmyślaniach o następnej przekąsce: czekoladowym batoniku proteinowym, który miał sto osiemdziesiąt kilokalorii. W dobre dni udawało mi się zachować ten batonik – promień słodyczy i nadziei – aż do szóstej, kiedy wychodziłam z biura i biegłam na siłownię. Kiedy indziej otwierałam opakowanie przy biurku „tylko po to, żeby go powąchać”, po czym pochłaniałam wszystko.
Byłam oczarowana tym batonikiem: jego smakiem, kremową konsystencją i mocą sytości, którą obiecywał. Kiedy pewnego dnia spojrzałam na opakowanie i zobaczyłam, że porcja ma o dwadzieścia kilokalorii więcej, byłam zdruzgotana. Kiedy to się stało? Od jak dawna żyłam w nieświadomości? Dodali ostatnio jakiś nowy składnik czy może od początku kłamali? Chyba przydałyby się publiczne przeprosiny! A teraz musiałam zaleczyć ranę: próbowałam zaufać batonowi ponownie.
Czasami odwlekałam zjedzenie batonika, w czym pomagała mi popołudniowa herbatka we wspólnej kuchni. Piłam herbatę z Aną, kierowniczką biura, biuściastą kobietą po pięćdziesiątce, która nosiła szykowne, wydekoltowane jedwabne bluzki włożone w spodnie z wysokim stanem, podkreślające jej szczupłą talię. Większość kobiet w jej wieku, które pracowały w przemyśle rozrywkowym, była zabotoksowana na amen. U Any jednak poprawki były eleganckie – subtelne wypełniacze, delikatne rozluźniacze. Miała drobne zmarszczki wokół pięknych ust i dużych brązowych oczu, ale bez głębokich fałd czy bruzd: udawana prawdziwość, a nie jawne fałszerstwo.
– Ciii – uciszyła mnie Ana, żebyśmy mogły usłyszeć, jak Ofer rozmawia z kimś przez telefon. – Tak to właśnie brzmi, kiedy filmy robią się jeszcze głupsze.
– Wiem. Czy jest coś gorszego niż przemysł rozrywkowy?
Były mąż Any wyprodukował na początku XXI wieku przebojową trylogię filmów o wampirach: _Okruchy nocy_, _Enigma pośród nas_ i _Przeklęty całun_. Podczas postprodukcji _Enigmy_ zostawił żonę i ich dziewięcioletniego syna dla makijażystki od efektów specjalnych. Teraz Ana uważała za zniewagę to, że musi zarabiać na życie w tej samej branży. Została w Los Angeles tylko dlatego, że syn i jego dziewczyna mieszkali w Highland Park.
– Jestem starsza od ciebie, więc mogę bardziej wszystkiego nienawidzić – oznajmiła. – Czekaj, czy ty naprawdę pijesz biurowego liptona? Masz, zaparz sobie moją harney & sons, błagam cię.
Cieszyłam się, że Ana chce dla mnie dobrze. Tak naprawdę uwielbiałam liptona – z jedną łyżeczką śmietanki i czterema pastylkami słodzika herbata smakowała jak mleczny shake. Ale łaknęłam każdego opiekuńczego gestu Any. Nie chodziło o to, że była dla mnie miła. Po prostu wszystkich pozostałych nienawidziła jeszcze bardziej. Ona i ja stałyśmy się „nami”, bo nasi współpracownicy byli „nimi”. Niemniej naprawdę lubiłam być częścią tego „my”. Zastanawiałam się, czy Ana nie obrabia mi dupy za plecami jak innym.
– Przynajmniej nie jesz tego chłamu, który tu zostawiają – powiedziała. – Pozostałe asystentki trochę za bardzo sobie folgują z ciastkami. Zwłaszcza Kayla powinna była sobie darować tę ostatnią drożdżówkę z serem.
Miałam nadzieję, że daleko mi do Kayli. Ludzie mówili, że jesteśmy z Aną do siebie podobne. Właściwie to miałam więcej z niej niż z własnej matki. Obie z Aną miałyśmy gęste brązowe loki, oliwkową cerę, która łatwo się opalała, i ciemnobrązowe oczy. Moja matka miała cienkie czarne włosy, szare tęczówki i skórę tak jasną, że aż półprzezroczystą. Łączyło je utożsamianie chudości z czymś dobrym. O ile jednak matka nakłaniała mnie do odchudzania, obrażając mnie, Ana robiła to, obrażając wszystkich poza mną. Ten brak odrzucenia był dla mnie jak czuły uścisk.ROZDZIAŁ 4
Moja terapeutka w Los Angeles, doktor Rana Mahjoub, nosiła wygodne chodaki i wygłaszała uwagi, które sprawiały wrażenie wnikliwych, jak: „Zanim zaczniesz ratować innych, najpierw sama załóż maskę tlenową”, ale nie do końca darzyłam ją szacunkiem, ponieważ akceptowała moje ubezpieczenie zdrowotne. Gdyby była naprawdę dobra, to czy chciałoby jej się użerać z takim ubezpieczycielem jak Blue Shield? Nasze sesje kojarzyły mi się z próbkami mydła, które rozdają czasem za darmo w centrach handlowych.
Gabinet doktor Mahjoub wypełniały słonie: litografie słoni, figurki słoni, rzeźby słoni. Zastanawiałam się, czy naprawdę uwielbiała słonie i zbierała je przez lata, czy też trafiła na wyprzedaż i pomyślała: „Tak, spójny tematycznie wystrój wzmocni integrację ego u pacjentów”, po czym kupiła je wszystkie naraz.
Rozpoczęłam terapię w nadziei na złagodzenie cierpienia spowodowanego zarówno moimi problemami z jedzeniem, jak i z matką, ale bez konieczności wprowadzania jakichkolwiek rzeczywistych zmian w obu tych obszarach mojego życia. Liczyłam, że uda nam się zastosować podświadome, hipnoterapeutyczne podejście, na przykład nauczę się, jak przejść w stan pełnej śpiączki tak, żeby nikt nie zauważył. Ale doktor Mahjoub chciała, żebym podjęła realne działania.
– Proponuję, żebyś zrobiła sobie detoks komunikacyjny od matki – powiedziała.
– Dobra – odparłam. – Żaden problem.
– Dziewięćdziesiąt dni bez kontaktu.
– Dziewięćdziesiąt dni! Bez kontaktu?
– Zgadza się.
– Nawet bez emotek?
– Spróbuj – powiedziała.
Roześmiałam się, jak to mówią, w głos.
– Ona w życiu nie pozwoli na cztery dni bez rozmowy.
– Nie pozwoli ci?
– Chybaby mnie nie zmusiła. Ale męczyłoby mnie straszne poczucie winy.
– Ustalanie granic nie zawsze bywa przyjemne – powiedziała doktor Mahjoub. – Ale to, że coś budzi nieprzyjemne uczucia, nie oznacza, że jest złe.
Może i ustalanie granic nie było złe. Ale wiedziałam, że nie zniosę tych uczuć. Ciągle myślałam: „Matka kiedyś umrze”. Ja też umrę. Doktor Mahjoub nie mogła powstrzymać śmierci. Co ona tak naprawdę wiedziała?
Na ostatniej sesji starała się nakłonić mnie do tego, żebym się sama sobą „zaopiekowała”. W jej gabinecie, wśród tych wszystkich słoni, brzmiało to pozytywnie, jak coś osiągalnego, może nawet fajnego. Miałam łagodnie przemawiać do małej Rachel, szeptać do niej czule, że wszystko będzie dobrze. Być dla siebie matką.
A potem wyszłam od doktor Mahjoub i pomyślałam: „Chwila, co ja mam właściwie zrobić?”. Coś o kojeniu samej siebie, o współczuciu dla małej Rachel, która żyła wewnątrz mnie? Przecież nienawidziłam tej małej Rachel.
Mała Rachel zawsze cieszyła się na różne rzeczy, a potem pękała jak przekłuty balon. Ciągle pozbawiano ją powietrza. Chciała zbyt wiele. W tym tygodniu mała Rachel pragnęła drobnego gestu uznania ze strony matki.
Pewien niezbyt popularny blog uznał mnie za jedną z dwudziestu pięciu młodych komiczek, których karierę warto śledzić. Kiedy wysłałam link matce, odpisała: „Jak oni cię znaleźli?”.
Kilka minut później dodała: „Link się nie otwiera”.
A potem: „Mam nadzieję, że nie napisali nic zawstydzającego”.
Potem: „Chyba nie przyniosłaś mi wstydu???”.
Doktor Mahjoub powiedziała, że gdyby to jej córka przyszła do niej z taką wiadomością, byłaby z niej niesamowicie dumna.
– Moja córka skończyła dopiero jedenaście lat, ale mam nadzieję, że pewnego dnia odniesie taki sukces jak ty.
– Nie przesadzajmy – odparłam. – To zwykły tekst na blogu.
Wydawało mi się dziwne, że takie matki jak doktor Mahjoub naprawdę istnieją – takie, które wspierają swoje córki. Zazdrościłam jej dziecku. Powiedziałam doktor, że nie mam przesadnych oczekiwań wobec własnej matki, ale myślałam, że będzie chociaż odrobinę dumna.
– Znowu próbujesz kupić mleko w sklepie z narzędziami – stwierdziła doktor Mahjoub.
– Może trochę – odparłam.
– Na tym właśnie polega problem – wyjaśniła. – Niczego nie oczekuj.
Niczego nie oczekuj. Prostota tego polecenia, jego naga, samoistna moc wydawały się oszałamiające. Niczego nie oczekuj. Takie czyste, takie potężne.
Kojarzy się to z osobą, która niczego od nikogo nie potrzebuje, z zamkniętym systemem, automatem. Chciałam być taką osobą. Chciałam być tym automatem.
– Dobrze – powiedziałam. – Spróbuję.
– Spróbuj – odparła doktor Mahjoub.
– Dobrze! – powtórzyłam. – Dlaczego nie?
Gdy wyszłam z gabinetu, poczułam się silna, pełna nadziei, nieco nabuzowana. Przemierzyłam parking swobodnym krokiem. Niczego nie oczekuj. Po co oczekiwać czegoś, skoro można nie oczekiwać niczego?
Wysłałam matce SMS-a z samochodu: „Cześć. Będę nieosiągalna przez następne 90 dni. Dziękuję”.
Odpisała natychmiast: „O czym ty mówisz?”.
„Sorry. Niedostępna” – odpowiedziałam.
Po chwili zadzwoniła.
– Będę na detoksie – wyjaśniłam.
– Jakim znowu detoksie?
– Od naszej relacji – powiedziałam. – Jest emocjonalnie niebezpieczna.
– Co to znaczy „emocjonalnie niebezpieczna”?
Tak właśnie było z granicami: miały sens w terapii, ale kiedy próbowało się je wdrożyć w prawdziwym świecie, ludzie nie mieli pojęcia, o czym mówisz. Albo w głębi duszy wiedzieli dokładnie, o co ci chodzi, i natychmiast zaczynali umacniać swoje wyparcie.
– A więc jestem okropną matką – powiedziała moja matka. – Najwidoczniej nic nie zrobiłam dobrze.
Czułam, jak otwiera emocjonalny arkusz kalkulacyjny, który zaczynał się od jej macicy. To właśnie dlatego zawsze unikałam konfrontacji. Teraz miałyśmy razem nad nim ślęczeć, przeglądać go komórka po komórce, dopóki nie odwołam wszystkiego, co powiedziałam.
A co, jeśli nie zgodzę się ślęczeć?
– Nie mogę – powiedziałam. – Przykro mi, ale nie mogę.
Zamknęłam arkusz.ROZDZIAŁ 5
_Ale chujowy show_ to wieczór komediowy w Silverlake, który zapoczątkował mój były chłopak ze studiów, Nathan. W Madison Nathan zawsze woził mnie na występy do baru Kanciapa Ślepego Williego i mnie z nich odbierał. Zaczęłam się z nim umawiać przez przypadek, kiedy pewnej nocy położył rękę na moim udzie, a ja byłam zbyt głodna i zmęczona, żeby go odepchnąć. Zerwałam z nim kilka miesięcy później, kiedy w końcu nabrałam dość energii.
Nathan błyskawicznie odniósł sukces w Los Angeles i teraz prowadził program na kanale Comedy Central zatytułowany _Za gatki_ – coś w rodzaju gry w szarady opartej na memach. Nie występował już w _Chujowym show_, ale wymógł na organizatorach, żeby zapraszali mnie co tydzień, mimo że kompletnie nie pasowałam do stałej obsady.
Reszta ekipy emanowała niszowymi koktajlami, organicznymi pomadkami do ust i kokainą, ja natomiast używałam rakotwórczych kosmetyków, a cola zero wychodziła mi wszystkimi porami. Oni z rozmysłem ubierali się jak najpaskudniej, w mamuśkowate jeansy i tatuśkowate buty, zakładali okulary w stylu seryjnego mordercy i daszki w oczojebnych kolorach; ja nosiłam się na czarno od stóp do głów i kupowałam ciuchy w designerskich butikach w rodzaju Saks Off Fifth. Ja byłam żydowską księżniczką-alternatywką, a oni byli po prostu alternatywni.
Na widowni siedzieli głównie turyści. Pokładali się ze śmiechu, kiedy mówiłam do mikrofonu bzdury w rodzaju: „Zastanawiam się, czy nie zamrozić komórek jajowych w jakiejś klinice w Beverly Hills, żeby chociaż moje jajeczka pomieszkały sobie w okolicy z kodem pocztowym 90210”.
Jeśli jednak trzydzieści osób się śmieje, a trzy nie, to właśnie te trzy liczą się najbardziej. Chciałam pisać teksty, dzięki którym przyjezdni zrywaliby boki ze śmiechu, a ludzie z branży doceniliby mnie za bezkompromisową zjadliwość. Mój najnowszy kawałek traktował o katastrofach naturalnych.
– Jest tu ktoś ze Wschodniego Wybrzeża? – zapytałam.
Odpowiedziały mi entuzjastyczne okrzyki z widowni, a oświetleniowiec popatrzył na mnie ponuro.
– Jak to jest, że lepiej się znacie na pogodzie u nas niż my? Moja matka mieszka w New Jersey i codziennie wieszczy mi śmierć w SMS-ach: „Weszliście w porę suchą! Na kanale pogodowym podawali, że ktoś w Pasadenie właśnie zapalił świeczkę! Uważaj!”.
To o matce to akurat prawda, przynajmniej częściowo. Od rozpoczęcia detoksu minął dopiero jeden dzień, a ja byłam bombardowana jedną pogodową przestrogą za drugą.
„Właśnie przeczytałam o Santa Ana na Yahoo! Zachowaj czujność!!!”
„Trzęsienie ziemi na pustyni Mojave!!! 1,6! Czułaś to??”
„Ostrzeżenie przed tsunami!!! NIE śpij na plaży!!!”
Starałam się przedstawić to wszystko w nonszalanckim tonie „jest spoko”, żeby desperacja, która skłoniła mnie do wejścia na scenę i szukania aprobaty u obcych ludzi, stała się doświadczeniem znośnym, a nawet rozkosznym. Kiedy śmiali się z mojej poniekąd prawdy, czułam dreszczyk emocji, że zostałam poniekąd zauważona.
Studiowałam teatrologię. Przybyłam na Uniwersytet Wisconsin i perorowałam gorączkowo o sztuce dramatycznej jako czynniku zmian społecznych, zainspirowana passą scenicznych sukcesów w licealnych przedstawieniach – grałam Abigail Williams w _Czarownicach z Salem_, Norę Helmer w _Domu lalki_ i Sheilę w _Hair_. To naprawdę był świt Ery Wodnika, a ja zamierzałam zapoczątkować nową epokę.
Jednak już na pierwszym roku dowiedziałam się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że nie jestem aż tak utalentowana, jak wydawało się mojej nauczycielce z liceum, pani Dannenfelser. Po drugie, że zajebiście nienawidzę ludzi teatru. Nienawidziłam emfazy, z jaką wymawiali każdą spółgłoskę, nawet poza sceną. Nienawidziłam ich wystudiowanych, rozmyślnych gestów, idei „ja” jako rzemiosła, ciała jako instrumentu. Na trzecim roku zadawałam się już wyłącznie z rekwizytorami. Zaczęłam też występować ze stand-upem w Kanciapie Ślepego Williego, żeby choć po trosze spełnić swoje dawne, umarłe marzenia. Dobrze sobie radziłam, a przynajmniej tak uważali bywalcy baru. Po całej sztuczności teatru byłam spragniona czegoś prawdziwego, a pijacki śmiech wydawał mi się prawdziwy. Postanowiłam zatem, że po szkole przeniosę się do Los Angeles i tam zrobię karierę w komedii.
Na początek znalazłam sobie pracę kelnerki w wegańskiej knajpce na La Brea i natychmiast zdałam sobie sprawę, że zupełnie się do tej roboty nie nadaję. Zbyt łatwo się rozpraszałam, obsesyjnie myśląc o potrawach, które jedli klienci: nachosy i chorizo z seitanu, smażone tortille z awokado, dip szpinakowo-karczochowy. Ponadto przez restrykcyjną dietę nie miałam energii, a tam trzeba było zasuwać przez cały dzień. Czasami, gdy nikt nie patrzył, przystawałam na chwilę i dotykałam jedzenia: gładziłam bułkę, pieściłam faszerowanego ziemniaka, masowałam ciepłą tortillę. Kiedy przyłapałam się na tym, że prawie nadgryzłam czyjś niedojedzony kotlet, wróciłam do domu i wysłałam zgłoszenie na każdą ofertę pracy biurowej, jaką tylko znalazłam w internecie.
Podczas rozmowy kwalifikacyjnej z Oferem udawałam, że pasjonuje mnie idea „wspierania” artystów – tych samych aktorów i aktorek, których unikałam na studiach. Tak naprawdę pragnęłam tylko fotela, na którym mogłabym usiąść, i chwili wytchnienia od lawiny wegańskich pączków, pod którą niemal się dusiłam.ROZDZIAŁ 6
Miałam za zadanie spalać trzy i pół tysiąca kilokalorii tygodniowo, co wyliczyłam na podstawie starych danych na stronie Strażników Wagi, mojego dziennego spożycia kalorii i tego, jak układały się na mnie ubrania. Trzymałam się tej liczby jak wygranego losu na loterii. Nikomu nie pozwalałam jej tknąć. Gwarantowała mi bezpieczeństwo, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne.
Żadna ze mnie sportsmenka. Nie biegałam, nie pływałam, nie jeździłam na nartach ani nie grałam w piłkę nożną. Miałam w dupie wszelkie sporty i gry zespołowe. Interesowało mnie tylko jedno: zielona poświata cyfr tworzących coraz większe liczby – 147 kcal, 215 kcal, 319 kcal – gdy pedałowałam gorączkowo donikąd na rowerze stacjonarnym albo zasuwałam na orbitreku.
Chodziłam na siłownię codziennie, nawet w czwartki, kiedy to po pracy najpierw przebierałam się w legginsy, a potem w czarny uniform i pędziłam na występ w _Chujowym show_, gdzie przez cały wieczór reszta obsady mierzyła mnie pogardliwymi spojrzeniami spod oczojebnych daszków. Zwykle spędzałam na siłowni trzy godziny: mój byt określały liczba spalonych kalorii na minutę, czas treningu i długość kroku. Napięty grafik uwolnił mnie od konieczności angażowania się w prawdziwe relacje z ludźmi. Nawet gdybym miała na nie ochotę, to po prostu nie starczało mi na nie czasu.
Odpuszczałam sobie nieco dopiero po odpracowaniu dziennej dawki harówki na siłowni. Zaszyta w domu, samotnie, po całym dniu kombinowania i liczenia, mogłam wreszcie nagrodzić się kulinarną paradą, korowodem smakołyków, które pojawiały się jeden po drugim.
Pierwsze było mrożone spaghetti light (dwieście czterdzieści kilokalorii) wymieszane z jedną łyżką sosu sriracha. Następnie średni batat, gotowany w mikrofalówce przez siedem minut i posypany trzema paczkami słodzika. Jeśli wydawało mi się, że przybieram na wadze, podejrzenie padało na rozmiar batatu, więc przez kolejne kilka tygodni musiałam wybierać jak najmniejsze sztuki. Była to smutna, acz konieczna zmiana.
Po batacie przychodził czas na Deser Pierwszy: babeczka (sto kilokalorii) polana czterema łyżkami bitej śmietany light. Wszystko to zjadałam na stojąco w pustym aneksie kuchennym, z papierowych talerzy, plastikowymi sztućcami. Nie miałam żadnych naczyń ani sztućców, żadnych garnków ani patelni. Miałam jednak zestaw czterech bardzo dużych kieliszków świątecznych z pięknym wzorkiem ostrokrzewu, które zostały po poprzednim lokatorze.
Żywieniową orgię kończyłam tuż przed snem kubkiem dietetycznych lodów czekoladowych (sto pięćdziesiąt kilokalorii), podgrzewanych w mikrofalówce przez czterdzieści pięć sekund i wymieszanych z połową filiżanki płatków Special K o smaku owoców leśnych. Ów smakołyk spożywałam pod kołdrą, zamieniając pościel w prowizoryczny obrus.
Taka obfitość na zakończenie dnia dawała mi poczucie wolności. Czy to była prawdziwa wolność? Mało prawdopodobne. Niemniej rytuał pomagał mi zachować szczupłą sylwetkę, a jeśli szczęście da się sprowadzić do jednej tylko rzeczy, szczupłości, to można powiedzieć, że w pewnym sensie byłam szczęśliwa.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._