- promocja
- W empik go
Mnogość rzeczy - ebook
Mnogość rzeczy - ebook
Chcieli przeżyć wielką miłość. Dostali coś więcej…
Kiedy Mariusz, student fizyki, udaje się na występ teatralny adeptów aktorstwa, nie wie, że ten wieczór wszystko zmieni. Zapamiętany głos tajemniczej aktorki towarzyszy mu od tej pory każdego dnia.
Ona ma na imię Marta. W jej życiu świat teatru przenika się z tym prawdziwym. Gdy na drodze Marty pojawia się Mariusz, dziewczyna nie potrafi mu się oprzeć. Nieubłagana konieczność popycha ich ku sobie. Jednak mroczna przeszłość, ciągnąca się latami przemoc domowa i niszczące relacje postawią tych dwoje przed wyborami, jakich wcześniej żadne z nich nie brało pod uwagę…
Marcin Pilis uchyla przed nami drzwi do pełnego emocji i czułości świata dwojga ludzi, których bliskość przekracza zarówno umowne, jak i realne granice.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-86-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mariusz
ŚWIAT MINIONY 1, SOBOTA – PIĄTEK 1999
Dostrzegał to w rozleniwieniu wkradającym się w jej ruchy. Marta była cała nasiąknięta miłością. Przechadzała się po mieszkaniu, obnosząc nagość między stolikiem w pokoju i barkiem w kuchni, a natłok porannych wspomnień nadal rozgrzewał najmniejsze przestrzenie i objętości jej ciała. W ten sposób miłość zalewała cielesną mikroprzestrzeń Marty niczym okular mikroskopu wślizgujący się w najintymniejsze obszary. Roje luźno wibrujących cząstek rozpędzały się i przesiąkały przez napotkane powłoki lub blokujące siły.
Tak to widział, tak to sobie wyobrażał.
Stwierdzał wówczas, że to coś „rozprzestrzenia się” w Marcie.
– Miłość znów się w tobie rozprzestrzenia – powtarzał półszeptem.
– Kiedy tak mówisz, czuję to wyraźnie – odpowiadała.
Obudzili się zmęczeni, więc Marta wędrowała do kuchni nieco spowolnionym krokiem, a on nawet nie wstał z łóżka. Wczorajsze przyjęcie urodzinowe zakończyło się późno w nocy, bo goście tuż przed wyjściem nabrali ochoty na pogawędki i kolejne kieliszki. Znosił to cierpliwie, widząc, jak Marta posyła mu swoje niepowtarzalne lepkie spojrzenie. Robiła to przez cały wieczór. Spomiędzy głów i uniesionych ramion, wśród nieopanowanych głosów i gestów, zza czyichś pleców, przechodząc obok albo opierając się o sofę na drugim końcu pokoju, z butelką wina w ręce lub wsłuchana w opowieść przyjaciółki – Marta posyłała mu swoje lepkie spojrzenie mówiące to, co zawsze: chodź za mną.
Odczytywał to bezbłędnie. Nigdy się nie pomylił, nawet za pierwszym razem. Gdy patrzyła na niego w ten sposób, nie przeszkadzał mu jazgot saksofonu przy uchu, nie zauważał rozcięcia dłoni od rozbitej szklanki, przestawał rozróżniać kolory, tasiemcowe szeregi wzorów łączyły się w ostateczne równanie świata, a cała fizyka teoretyczna parowała z głowy niczym woda z gorącego czajnika.
Jej usta dały mu to, czego pragnął. Usłyszał jeszcze ostatnie kroki znajomych na klatce schodowej, a potem był już tylko jej dotyk. Przesunął ją delikatnie na drzwi i zaraz naparł całym ciałem, chwytając za nadgarstki i unosząc jej ręce wysoko nad głowę. Poddała mu się z ufnością, jak zwykle.
Kiedy obudzili się późnym rankiem, Marta nadal nie była pewna, czy to dobry pomysł, żeby szła sama. Gotowa była nawet zrezygnować z tej próby. Wolałaby zostać, zaszyć się w domu na całą sobotę i niedzielę, jednak właśnie dziś miała się odbyć dodatkowa próba przedstawienia, w którym grała jedną z drugoplanowych ról.
– Nie jestem aż tak bardzo potrzebna. A poza tym obiecałeś, że pójdziesz ze mną, a potem wywieziesz mnie gdzieś – powiedziała, patrząc na niego zalotnie, jak na pierwszym spotkaniu.
– Tak, a potem będą mieć do ciebie pretensje. Powinnaś iść, a ja nie chcę się tam pokazywać, przecież wiesz.
– Najchętniej zostałabym z tobą tutaj aż do poniedziałku.
– Ja też, ale cała niedziela przed nami. I dzisiejszy wieczór.
– Tak, mamy przed sobą tyle czasu...
Usiadła obok, podając mu kubek z kawą. Podwinęła nogi i położyła głowę na jego ramieniu.
– Wiesz co, Mariusz? To zabrzmi głupio i banalnie, ale jestem teraz najszczęśliwszą dziewczyną na świecie – powiedziała. – Obrazek jak z romansu, ale, do cholery, jaki przyjemny.
– Najprzyjemniejszy. Tak jak łańcuch z liter, co?
– Nierozerwalny.
– Nierozerwalny.
Łańcuch z liter. Uśmiechnęła się na wspomnienie ich pierwszego spotkania i pocałowała go w policzek.
– Pomalujesz mnie jeszcze dzisiaj?
– Pomaluję cię takimi frazami, o jakich jeszcze ci się nie śniło.
– No to nigdzie nie idę.
– Musisz iść.
Oboje to wiedzieli. Czas nieubłaganie popychał ich w stronę krawędzi – za nią kończyła się kapsuła chwili, w której właśnie się znajdowali.
Mariusz mógłby powtórzyć słowa Marty i powiedzieć to samo o sobie. Był teraz najszczęśliwszym facetem na świecie, a romantyzm wspólnego wylegiwania się na sofie dawał mu tyle przyjemności, że wszelkie alternatywy, jakie mogłyby przyjść mu do głowy, nie były warte nawet wzmianki. Ale nie musiał nic mówić. Marta uwielbiała słowa, a jednak jeszcze bardziej uwielbiała to, co chciał jej przekazać poprzez dotyk. Kiedyś powiedziała mu, że gdy padły między nimi pierwsze zdania i spętały ich jak niewidzialny łańcuch zrobiony z liter, z czego później tak często się śmiali, owładnęło ją dziwne pragnienie, by umieścił te słowa na jej skórze, jakby miał ją nimi pomalować. Żeby słowa wybrzmiały w jego palcach.
– Nie wiem dlaczego – mówiła, gdy siedzieli złączeni przed ogniskiem nad wodami mazurskiego jeziora. Wybrali się wtedy na pierwszy wspólny wyjazd. – Twoje słowa są we mnie, bo je słyszałam, są dźwiękiem w mojej głowie, są częścią pamięci. I to jest przyjemne, bo wiesz, że uwielbiam twoje słowa. Ale chcę, żeby tak samo przemówiły twoje dłonie, żebyś rozsmarował te słowa na mnie albo wymalował je jak malarz. Rozumiesz?
– Chyba tak. Będę cię tak malował albo wypisywał szeregi równań i wzorów, co ty na to?
– Tak? Hm, masz jakiś specjalny wzór na mnie?
– Mam i nie mam. Ten wzór to tajemnica, bo to jest równanie świata. Nikt go nie zna.
– Ale z ciebie materialista. Kochasz mnie zgodnie z jakimś równaniem.
Udała, że odsuwa się od niego, ale Mariusz zaraz przyciągnął ją do siebie.
– To co innego. Równanie równań, które ma nieskończenie wiele rozwiązań. I to one się liczą.
– I ja jestem jednym z nich.
– My jesteśmy jednym z nich. Ty i ja. I nasz świat.
– No niech ci będzie, mój fizyku. Może kiedyś wysmarujesz mi na skórze całe to równanie. Wolę je w tej postaci, niż gdybyś miał recytować symbole podniesione do kwadratu.
Później nieraz jeszcze rozmawiali o równaniu. Zdarzyło im się to podczas mroźnego spaceru po lesie nieopodal W., w pociągu dalekobieżnym w drodze nad morze albo gdy jechali szybko trasą między C. i Ł., żeby zdążyć na premierę sztuki napisanej przez przyjaciela Marty z czasów szkolnych. Grała tam główną rolę.
Zdarzyło im się to wiele lat później w niezwykłym laboratorium, kiedy Mariusz, z przerzedzonymi włosami pokrytymi siwizną, zdawał się mówić, że wszystko, co ich spotkało, jest zastygłym w czasie lodowcem. Chwile usadowiły się w całej jego objętości, wymieszane na chybił trafił, choć z pozoru wyglądały na logicznie poukładane. Nigdy w to nie wierzyła i wtedy też nie dała wiary. Kiedy musiała podjąć ostatnią decyzję i przytłaczające niespełnienie miało zniknąć na zawsze – ona nadal miała wątpliwości.
Podziwiał ją tego dnia bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Właśnie tam, w miejscu budzącym lęk przed nieznanym, przed tym, co miało spotkać ich już niedługo.
Byli spokojni. Pogodzeni.
Tak jak można być pogodzonym z największą utratą i niepogodzonym z największym darem.
Dookoła bladość pomieszczenia, sterylny porządek przyrządów w dobrze przygotowanym laboratorium, a wewnątrz rosnąca niepewność i mimowolny lęk, który zaraz przemija, gdyż oboje od dawna nie mają się czego lękać i już zapomnieli, jak to jest.
– A jest tam gdzieś taka chwila, w której poznamy równanie? – pyta Marta.
– Tam? Czy tam, to nie wiem. Ale tu... może moment śmierci – mógłby powiedzieć Mariusz.
– Tak, może właśnie ten moment. Albo nie ma go wcale. Nie ma takiego momentu.
Patrzą na siebie z pobłażliwością w zmęczonych oczach. Ona zdaje się go otulać wzrokiem, on szuka schronienia. Ciasne, tymczasowe laboratorium, wypełnione najnowocześniejszymi osiągnięciami ludzkiej technologii 2024 roku, onieśmielające wręcz swym chłodnym wyposażeniem.
Marta i Mariusz, ich dłonie jak przygarbieni tancerze na pustym parkiecie.
– Wiesz, miałem jednak taki wzór na ciebie – zdaje się mówić Mariusz.
– Wiem, wiem, że miałeś. Wiedziałam nawet wtedy, kiedy nie chciałam wiedzieć, kiedy chciałam zapomnieć.
Marta mocniej ściska jego dłoń. Jej głos lekko chrypi, niekiedy słowa są niewyraźne, gubią końcówki. Mówi ciszej niż zwykle, ale dla niego każde jej słowo brzmi głośno i zjawiskowo. Nic się nie zmieniło. Jest z tego powodu bardzo zadowolony.
Okna przysłonięte, słychać szum aparatury, która ma wziąć go w posiadanie.
– Wymalowałem go na tobie tyle razy.
Wymalował.
Marta wraca do wspomnień – leżą na sofie, z kubkami w rękach, telewizor ściszony, a ona musi tego dnia iść na próbę, co jej ani trochę nie pasuje, bo jest sobota, bo chciałaby zostać z Mariuszem, wylegiwać się i odpocząć po długich urodzinach, a potem przespać całą noc i znów obudzić się przy nim, czuć jego ramię na sobie, kochać się do południa, a potem zjeść późną kolację. Który to był rok? Kiedy to było? Pamięć nie daje jasnej odpowiedzi. Marta pyta go o to, a Mariusz po krótkim namyśle odpowiada, podając rok 2000, ale myli się, bo to było wcześniej.
To był rok 1999.
Marta, nasiąknięta miłością, opierała głowę na jego ramieniu. Myślał wtedy, że dotyk jest najlepszym słowem, jakie on może jej przekazać. Bo przecież zawsze kochała dotyk słów. Jego słów. Nie musiał więc nic mówić.
Jej czoło nieznacznie wsparte na jego policzku. Słodki bezwstyd nagości w mieszkaniu. Łańcuch z liter, który nigdy nie miał powstać, i słowa malowane palcami na skórze. Delikatnie głaskał ją po głowie.
Nagle Marta zwróciła ku niemu rozbawioną twarz.
– Chciałabym dostać na następne urodziny specjalnie przez ciebie wypleciony łańcuch z liter. Nie wiem, jak sobie poradzisz, ale takie jest moje życzenie – powiedziała.
– Jaki materiał wchodzi w grę?
– No nie wiem, ty się znasz na tych wszystkich polach, siłach, cząstkach. Wymyśl coś.
– Ma być niewidzialny?
– Ma być mocny. – Pocałowała go jeszcze raz w policzek i wstała energicznie. – Muszę iść. Naprawdę nie chcesz pójść ze mną?
Widział, że właśnie w tym momencie miłość, którą wcześniej tak wspaniale nasiąknęła, z wolna zaczyna z niej wypływać.
– Zawiozę cię, a potem po ciebie przyjadę, okej? Tak będzie najlepiej.
– Jak chcesz. Wiesz, tam będą nowi aktorzy. Pewnie przystojni. – Mrugnęła do niego niewinnie.
– Nie mają odpowiednich wzorów – powiedział z pewnością w głosie, choć tak naprawdę wcale nie poczuł się pewnie.
Zrobiła nadąsaną minę, a potem uśmiechnęła się tak, że ciarki przeszły mu po plecach. Ten uśmiech, jedyny na świecie, który paraliżował jego myśli, był być może jednym z najważniejszych czynników, jakie zadecydowały o jego nieogarnionej fascynacji, kiedy spojrzawszy na nią, odkrył nieoczekiwanie myśli, które pojawiły się bezwiednie i naparły na niego jak pod dużym ciśnieniem.
Patrzył na nią teraz, jak krząta się w kuchni, zaraz zacznie zakładać biustonosz, i przypomniał sobie, jak zobaczył ją po raz pierwszy. I dopadło go to wrażenie zatrzymania czasu, wtedy jeszcze na mgnienie, nie tak jak później, kiedy...
kochaliśmy się w nieogarnionej namiętności, która stawała się kwintesencją czasu i miejsca. Tak, to była Marta w całej okazałości.
O, jaka dziewczyna. Co za niepokojąca uroda.
To wtedy pomyślałem. Tak, i poczułem. Zachwyt i niepokój w jednym. Takich chwil się nie zapomina, one są jak drogowskazy pamięci.
NOC, BEZ WIATRU ZA OKNEM,
GODZINA 23.30–00.40
Czasem myślę o tym tak, jakbym był na zewnątrz siebie. Wyobrażam sobie wtedy, że z wysoka widzę to, co było i co będzie. Niczym przedwieczna istota patrzę na wszystkie chwile zamurowane w czasie. Ale częściej myślę o tym tak, jakbym był bardzo głęboko w sobie, z całą moją pamięcią i wszystkim, co zdołałem odtworzyć albo – bardziej prawdopodobne – przetworzyć. Może dlatego niekiedy wydaje mi się, że jestem bardziej tam niż tu.
Niezależnie jednak od nastroju dnia lub nocy wracam zawsze pamięcią do tych lat, kiedy jeszcze nie znałem Marty i nie rozprzestrzeniała się w niej żadna miłość. To był czas, kiedy liczyły się równania. Od dawna wspomnienie tego okresu sprawia mi wiele przyjemności. Więc wracam tam, aby z tego miejsca znów zacząć żyć.
Z równaniami miałem do czynienia od dzieciństwa. Najpierw były to proste równania, znane każdemu uczniowi szkoły podstawowej. Zabawa, wieczorna rozrywka w zimową nudę lat osiemdziesiątych.
Z czasem poziom ich zawikłania zaczął wzrastać. Już w liceum szeregi wzorów objawiły głębszą naturę. Było to dość zaskakujące odkrycie, że równania nie są tylko równaniami. Niekiedy przypominam sobie rozmowy przy stole, gdy zafascynowany swoimi dokonaniami biegłem do rodziców i rzucałem stertę kartek z wyraźnie podkreślonymi rozwiązaniami.
– Przyjdzie taki dzień, że zobaczysz coś, czego jeszcze nie widzisz – mówił ojciec, przeglądając w kuchni przyniesione przeze mnie rozwiązania.
Matka pochylała się nad wypracowaniami klasowymi, mając przed sobą trzydzieści pobazgranych zeszytów, i co kilka zdań wydawała z siebie westchnienie bezsilnej rezygnacji.
– Wszystko widzę, tato – odpowiadałem, wskazując długopisem plątaninę symboli i cyfr. – Tu jest wszystko.
– Nie. Jednak nie wszystko. Pewna część jest w zeszytach mamy.
– Tato, przecież to od polskiego.
Matka podnosiła głowę znad kartek w grubą linię i mówiła rozbawiona:
– Tata ma rację. Jeśli się przyjrzysz, to zobaczysz te swoje wzory.
– Tak? A gdzie?
– A na przykład tutaj. – Matka podsuwała mi pod nos pierwszy lepszy zeszyt, w którym nie widziałem nic więcej poza podłym charakterem pisma któregoś z jej uczniów oraz nakreślonymi mocno czerwonymi poprawkami.
– Tu jest tylko coś o Janku Muzykancie. Już to przerabiałem. Gdzie te wzory?
Ojciec uśmiechał się pod nosem, zerkał na matkę, ona na niego, a ja nie umiałem odczytać w ich porozumiewawczym spojrzeniu ukrytych znaczeń.
– W całej tej historii i w całym wypracowaniu – mówiła matka i podpierała ręką podbródek. – I co ty na to?
Nie znajdowałem odpowiedzi, bo czułem, że rodzice się ze mnie naśmiewają. Wierzyłem im, a jednocześnie powątpiewałem, czy rozmawiają ze mną poważnie.
– To, czego dziś nie widzisz, przyjdzie do ciebie samo. Nie mogę ci powiedzieć, co to dokładnie będzie, ale z pewnością się zjawi. Najpierw poczujesz coś jak niepokój nad równaniem, ale nie będziesz wiedział, skąd się bierze. A potem to się ujawni. I przyjdzie do ciebie. I wtedy zobaczysz więcej, niż dotąd dostrzegałeś – mówił ojciec.
Wtedy matka głaskała mnie po głowie.
– Mój ty mały matematyku.
– Nie chcę być matematykiem, tylko fizykiem.
Ceniłem żarty wymieniane z rodzicami i wspomnienie tych wspólnych wieczorów przy kuchennym stole później przez wiele lat wracało do mnie w rozmaitych konfiguracjach. Wieczory były do siebie bardzo podobne, więc mieszały się ze sobą, przenikały jeden przez drugiego, ojciec siedział raz po prawej, raz po lewej stronie, matka poprawiała wypracowania albo czytała książkę. Wreszcie pamięć przeobraziła wszystkie wieczory w jeden nieruchomy obraz, różnice się zamazały, detale poznikały i na końcu został tylko wzorcowy wieczór, jakby wykrojony z różnych miejsc czasu i zszyty ponownie poplątanymi ściegami pamięci.
Uchodziłem za raczej dobrego ucznia. Najlepsze oceny dostawałem z przedmiotów ścisłych. Okazało się, że jestem niezastąpiony podczas sprawdzianów. Rozwiązywałem zadania całej klasie, za co później dziewczyny obsypywały mnie pocałunkami, a koledzy przekonywali do pierwszych papierosów. Żyłem na stosunkowym luzie, traktując obowiązek szkolny jako specyficzną przyjemność niewymagającą wielkiego nakładu pracy. Nie stroniłem przy tym od pozaszkolnych uciech pierwszej młodości – owego doświadczanego tylko raz w życiu napięcia w odkrywaniu świata, które po paru latach odchodzi bezpowrotnie, zostawiając nas samotnych na rozrastającej się pustyni rozczarowania.
Ojciec nie ukrywał zadowolenia, że syn pójdzie w jego ślady i wybierze któryś z dobrych kierunków – matematykę lub fizykę. Miała to być naturalna kolej rzeczy, skoro przyszło mu spędzić długie lata na uniwersyteckiej posadzie. Matka narzekała za to, że za mało czytam literatury, wkładała mi do głowy powszechną jej zdaniem prawdę, że bez wszechstronności, jaką dają książki, fizyka jest pusta i robi z człowieka automat.
Jako dziecko, a później młodzieniec wybierający się na studia tkwiłem więc między dwoma światami: światem ojca zrodzonym z matematycznych łamigłówek i światem matki wypełnionym dziesiątkami bohaterów literackich z ich pogmatwanymi historiami. Znajdowałem się na styku przeciwstawnych, a przy tym niezbędnych wizji rzeczywistości, jakbym tkwił w miejscu, gdzie łączą się płynące z różnych stron rzeki. Pierwsza jest czysta i pozwala wejrzeć w siebie aż po samo dno, druga niesie swym nurtem wody nieprzeniknione, pełne tajemnic i niebezpieczeństw. Dosłowność wzorów była rzeką spokoju i jasności zasad, owych stałych praw dających poczucie panowania nad tym, co w życiu przypadkowe, nadchodzące jako niezapowiedziana przygoda. Magia literatury jawiła się zaś jako rzeka chaosu, zgiełku emocji, których nie sposób podporządkować ani poddać rozumowej analizie.
Matka i ojciec przy stole w kuchni przypominali mi się po latach jako dwie moce rywalizujące o pierwszeństwo. W pierwszym okresie życia to moc ojca była większa. Równania stawały się coraz bardziej złożone, stopień zróżnicowania ich części składowych pociągał mnie intensywniej niż śledzenie nieprzewidywalnych losów powieściowych bohaterów i szukanie w nich odpowiedzi na pytania młodości. Nadal jednak owe równania pozostawały głównie problemami do rozwiązania, czystymi abstrakcjami umysłu, w których zanurzałem się wieczorami lub które pokazywałem nauczycielom, udowadniając, jak w prosty sposób można znaleźć rozwiązanie problemu – wydawałoby się – nierozwiązywalnego na poziomie szkoły średniej.
Aż któregoś dnia poczułem niepokój, o którym wspominał ojciec. Było to pod koniec pierwszego roku na Wydziale Fizyki w K. Miałem przed sobą ostatnie egzaminy. Przygotowywałem się intensywnie, ale nie szaleńczo, byłem dość pewny swych umiejętności. Od dłuższego czasu miałem świetny nastrój, życie oscylowało wokół doskonałości.
Niepokój przyszedł, kiedy głowiłem się nad hipotezą Riemanna, jednym z najciekawszych problemów matematycznych w historii. Dzień ten miał jednak zapisać się w mojej pamięci nie tylko pogonią za rozwiązaniem równania, ale i przeżyciem, które ukazało mi ukrytą wielowarstwowość świata, niedostępną naszym umysłom w zwykłym trybie. Stało się to, co musiało: po raz pierwszy doświadczyłem istnienia Marty.
Umówiłem się z dziewczyną poznaną w trzeciej klasie, niezwykle – jak opisywali ją znajomi – ponętną, ładującą wigor. Miała na imię Iwona. Zamierzałem zabrać ją na piwo, posiedzieć w knajpie w gronie paru osób, a wcześniej wybrać się na przedstawienie młodzieżowego teatru studentów aktorstwa. Resztę nocy mieliśmy spędzić u mnie, najlepiej do samego rana, jak to wcześniej praktykowaliśmy za zgodą rodziców.
Byliśmy umówieni na szesnastą, ale... zapomniałem. Wyjaśnienie, że hipoteza Riemanna wciąga jak wir w bezdeń niekończących się obliczeń, nie za bardzo pocieszyło Iwonę. Zjawiłem się u niej godzinę po czasie, dobrze rozumiejąc, że ją zawiodłem. Mimo to zgodziła się pójść na przedstawienie studentów aktorstwa, którzy gościnnie występowali tego wieczoru na Wydziale Nauk Społecznych. Dąsała się jednak i nie była w stanie pojąć, że od kilku tygodni zapadałem się w hipotezę niczym w studnię. Sądziłem bowiem w zapale młodości, że właśnie mnie uda się jej dowieść i zostawić w tyle największych matematyków.
– Mariusz, nie możesz mnie tak traktować. Mieliśmy iść do Kwadratu, pewnie już wszyscy tam są. Mogłam iść sama. Dzwoniłam, nikt nie odbierał, nikogo nie było?
– Nie słyszałem, przepraszam cię. Ale jak tylko zobaczyłem, która godzina, to biegłem jak szalony. Po przedstawieniu jestem tylko twój.
Skłamałem. Dotarł do mnie dźwięk telefonu, ale nie chciałem nawet wiedzieć, kto to, bo właśnie zamarłem nad równaniem. Cała pętla obliczeń rozmazywała mi się w oczach. Manipulowałem wzorami od kilku godzin, obracając płaszczyznami liczb zespolonych. Równania tworzyły sieć wynikających z siebie bytów, wgryzały się w zakresy swych znaczeń, najpierw były dobrymi sąsiadami, a po chwili przestawały do siebie pasować, łączyły się i rozdzielały, odrywały fragmenty i dzieliły się, mnożąc jednocześnie.
I wtedy właśnie zamarłem. Odniosłem wrażenie, że równanie przede mną jest jak haczyk na ryby i wystarczy mocno je chwycić umysłem, aby tajemnicza siła wyrwała mnie ze świata pozorów i powiodła w głębszy, wyraźniejszy świat, który spoczywa pod spodem lub unosi się w górze. Przebłysk myśli, że symbole równania to alegorie istniejących bytów, że całe równanie to nie matematyczna zagadka, ale niepowtarzalny odcisk rzeczywistości. Wystarczy tylko umieć odczytać jego treść.
Ochłonąwszy, choć nadal podekscytowany naturą równań, szedłem do Iwony, myśląc o pewnej rozmowie z ojcem, która nagle stanęła mi przed oczami.
– Równania są podobne do kobiet – mówił rok wcześniej, tuż po moim egzaminie wstępnym na Wydział Fizyki. – Kochasz je, słyszysz, jak cię wzywają, chcesz poznać ich związek z naturą, ich związek z tobą, chcesz znaleźć właściwe rozwiązanie. Ale kiedy już do tego dojdziesz, wcale nie czujesz satysfakcji, bo dopiero wtedy masz przed sobą głębszą zagadkę. Rozwiązanie to tylko wstęp do rzeczywistego związku między równaniem a światem. Tak naprawdę tu właśnie tkwi tajemnica.
– Nie mów, że tak jest z kobietami – odpowiedziałem.
– Poniekąd właśnie tak.
– Równania i kobiety. Dobre, tato, naprawdę. Coś w tym jest. Mama o tym wiedziała? Opowiadałeś jej, że patrzysz na nią przez pryzmat jakiegoś równania?
– Mama wiedziała więcej niż my. Nie patrzyłem tak, to tylko analogia czy porównanie, jak tam chcesz. Mama by wiedziała, jak to nazwać. Albo zobacz taki przykład. Jak przystawisz muszlę morską do ucha, to co? Usłyszysz szum, tak? Ale spróbuj zajrzeć do środka. Niewiele zobaczysz, bo muszla zawija się w ciemność i twój wzrok nie sięga dna. Szum z muszli to pewne dane, coś się przecież z niej wydobywa, czegoś się dowiadujesz. Ale nie widzisz nic, słyszysz tylko ten szum. Wnętrze muszli pozostaje dla ciebie nieosiągalne. I tak jest z kobietami. Nie sięgniesz dna, choć może ci się wydawać, że wszystko o kobietach wiesz. Wielu mężczyznom tak się wydaje. Ale wnioski opierają na zwodniczym szumie i dlatego są w błędzie. Prawdziwa natura kobiety skrywa się tam, gdzie nie może sięgnąć twój wzrok, na samym dnie muszli. Tak też jest z równaniami.
– Rozwiązanie to tylko ten szum, tak?
Wtedy jednak nie rozumiałem słów ojca. Miałem je zrozumieć dopiero później, kiedy spotkałem Martę.
Przedstawienie na WNS-ie zaczynało się o osiemnastej. Spóźniliśmy się nieco. Sala była już zapchana, z trudem udało się nam ulokować na końcu, przy samej ścianie. Grupka znajomych z roku Iwony siedziała dość blisko, ale nie mogliśmy do nich podejść.
– Po co ci wszyscy ludzie tak się tu garną? – zapytałem szeptem.
– A my? Przecież tak samo. Ale pewnie nawet nie usiądziemy. – Iwona trzymała mnie za rękę.
Aula wypełniła się po brzegi, ponieważ wszyscy chcieli posłuchać wykładu jednego z najbardziej popularnych aktorów w kraju. Występ młodych studentów ze szkoły teatralnej miał być rozgrzewającym dodatkiem.
Przedstawienie nosiło tytuł Egzaltowana akceleracja czasu i było krótką pantomimą. Poubierani w półprzezroczyste kombinezony aktorzy grali wyłącznie ciałem, powtarzając tę samą sekwencję gestów, kroków i czynności w rytm mrocznej muzyki, której metrum wzrastało miarowo. Z odległości, w której znajdowałem się z Iwoną, niewiele było widać, scenę ciągle przesłaniały nam głowy innych.
– I tak nic nie widzę – wyszeptałem Iwonie na ucho.
Pozostało mi skupić uwagę na jeszcze jednym aspekcie przedstawienia. Uzupełnieniem gry aktorów milcząco odtwarzających korowód ludzkich losów był ciepły głos narratora. Dobywał się z głośników. Pojawiał się, kiedy muzyka robiła się cicha lub całkowicie milkła i aktorzy stawali na scenie bez ruchu, przypominając wystawowe manekiny. Właśnie wtedy głos wyłaniał się z ciszy jak odarty z formy cień wypływający z mgły. Już od pierwszych usłyszanych słów wydał mi się piękny. Miał w sobie swobodę i lekkość czułej melodii, słowa wznosiły się nieznacznie i zawieszały na końcu zdań, jak gdyby chciały bronić się przed nieuchronnym zanikiem w nicości, zdawały się lękać ciszy, która po nich pozostanie. Głos był niezwykle miękki, ani wysoki, ani niski, sprawiał wrażenie łagodnie toczącego się puszystego głazu o idealnie sferycznym kształcie.
Czas jest trwaniem. Trwanie jest czasem. Jesteś we mnie, a ja jestem w tobie, gdy pełnia księżyca rozświetla naszą miłość. A straceńcy kroczą doliną. Kochamy czas, kochamy czas w nas. Już odejdź, już przestań oddychać. U stóp wzgórza płoną pochodnie. Świetliki śmierci przybywają znad Styksu. Już nie jestem z tobą. Tylko czas z tobą pozostał. Utracone życie, którego nie było. Zatopione skarby – chwile minione. Już nie jesteś ze mną. Czas uciął ci głowę.
Wsłuchiwałem się bardziej w to, jak wybrzmiewały następujące po sobie wyrazy, niż w samą treść, która wydała mi się pretensjonalna i bezsensowna. Głos pozostawiał po sobie wrażenie, że spływa zewsząd. Jego brzmienie opanowało mnie do głębi. Nie mogłem uwolnić się od myśli, że dziewczyna skryta za tym głosem jest taka sama, miękka i melodyjna. Cała mieściła się w brzmieniu i brzmienie decydowało o obrazach, które rysowały jej mglistą postać w mojej głowie.
Puściłem rękę Iwony. Płynąłem z kolejnymi zdaniami niewidzialnej aktorki i gdy nagle zamilkła, usłyszałem wrzawę oklasków.
Aktorzy stanęli w szeregu i złożyli ukłon.
Poszliśmy do Kwadratu, pełnego dymu papierosowego i przeludnionego jak w największe święto. Okazało się, że wielka gwiazda kina nie zrobiła wrażenia na studentach fizyki i socjologii. Wykład był monotonny i nikogo niczym nie zaskoczył. Ot parę okrągłych banałów o życiu, żadnych pikantnych szczegółów, szalonych epizodów. Nuda.
– Zwróciliście uwagę, jaki głos miała ta aktorka, która mówiła z głośników? Ta, co jej nie było widać? – zapytałem, pijąc drugie piwo, a wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni.
– Jak to nie było widać? Nie widziałeś jej? – zapytał zdziwiony Konrad, kolega z roku.
Byliśmy w tej samej grupie. Wtedy jeszcze nie mógł przypuszczać, jak wspaniale potoczy się jego kariera naukowa i jaki zyska autorytet po znakomitych doświadczeniach w CERN-ie.
– No nie. Jakoś nie – odparłem, nieświadom, że rozmawiam z przyszłym wybitnym odkrywcą.
– A, bo byliście dalej, ona mówiła do mikrofonu z boku sceny, siedziała na krześle. Cała goła!
– Cała? – spytałem zupełnie bez sensu.
– No, kurwa, stary, chyba wszyscy się na nią gapili! Gdzieś ty był?! Iwona, a ty nie widziałaś?
– Niezła sztuka tak w ogóle – rzucił ktoś z roku Iwony.
– Sztuka, w sensie...? – padło pytanie z mojej prawej strony.
To był Piotrek z mojego roku, bardzo dobry matematyk, zaraziłem go hipotezą Riemanna, do której początkowo czuł instynktowną odrazę.
– Czysto sensualnym. – Męska część naszej grupy zaśmiała się głośno.
– Aha, bo myślałem, że wiesz, chodzi ci o artyzm przedstawienia. – Piotrek zaciągnął się głęboko. – Teraz sztuka to golizna tylko. Taki teatr. Te ich kombinezony... Po co to wszystko?
– Nie, nie, raczej taka namacalna sztuka – odparł kolega z roku Iwony. – No i wiesz, zależy, kogo i jak namacujesz. Ja na przykład bym chętnie taką miłą aktorkę tu i ówdzie namacał.
I znowu chłopaki się roześmiały jak na umówiony znak. Siedziałem bez słowa. Nie spodobał mi się ten żart. Coś mi nie pasowało, jakby koledzy naruszyli odwieczną równowagę świata.
– Ej, może nie przy nas, dobra? I wcale nie była cała goła. – Jedna z dziewczyn, której imienia nie pamiętam, obruszyła się zupełnie na serio.
– Żałuj, że nie widziałeś. Naprawdę sztuka, cycki jakie... no, wszystko ogólnie. – Piotrek poklepał mnie po ramieniu. – Sorry, już nic nie mówię.
– Możesz mówić, ile chcesz. I co ty tam w ogóle widziałeś? Ona tylko siedziała na krześle, z boku, ledwie ją było widać. Twoja chłopięca wyobraźnia działa aż za dobrze – odparła Iwona i odwróciła się do mnie plecami, udając, że ma mnie gdzieś. Ale co ja miałem do tego?
– Dziewczyny, sorry, no... Mówimy o aktorach. Boże... Dobra, przejdźmy może na inny temat.
– To nie jest miłe, Piotrek – powiedziała cierpko Iwona. – Nie chodzi o nas. Mówisz o niej z pogardą. Przy mnie sobie to daruj, dobra?
Iwona miała na twarzy wypisaną złość o ciemnej, głębokiej barwie. Złość w wydaniu Iwony nie była dla mnie nowością, ale w tym zaciętym grymasie i wyczuwalnej niechęci zauważyłem oblicze dotąd mi nieznane. Można to nazwać żeńską transmisją pokrewieństwa, pędzącą wprost do obgadywanej aktorki, albo stolikowym manifestem odczuwania świata zjednoczonego w źródle kobiecej natury. Był to jaskrawy przykład solidarnego zrozumienia. Iwona nie tylko stawała w obronie niewidzialnej dla mnie aktorki, ale również broniła samej siebie. Wstawiennictwo za dziewczyną o niebańskim głosie jednocześnie urzekło mnie i podziałało elektryzująco. Mimo pewności, że motywacja Iwony brała się wyłącznie z poczucia wspólnoty płci, współtożsamości odległych umysłów, jak para cząstek w kwantowym splątaniu – i tak byłem jej za to wdzięczny.
Tego wieczoru długo siedzieliśmy w pubie. Skończyłem na pięciu piwach i chwiejnym krokiem poprowadziłem Iwonę do siebie. Przeszło jej nadąsanie, śmiała się i kleiła do mnie, sprawiając mi tym dużo przyjemności. Kiedy rozpinałem jej bluzkę, rozpuściła swoje długie, gęste, czarne włosy. Seks opętał nas na długo. A potem poszliśmy spać.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tego dnia pierwszy raz w życiu usłyszałem głos Marty.
WCZESNY RANEK, OKOŁO GODZINY 5.20,
WŚRÓD DZIWNYCH ODGŁOSÓW
Musiałem zwrócić uwagę na Martę ze względu na przedziwne rozplanowanie zasad przypadkowości i konieczności. Sieć zdarzeń na arenie życia zwodzi nas, wiedzie do przodu jak prąd oceaniczny niosący pourywane gałęzie z jednego kontynentu na drugi. Dookoła nieskończone otchłanie morskie, bezkresny horyzont, ruch fal – zabłąkany i nieprzewidywalny, a przecież otchłań nie jest nieskończona, horyzont to tylko kres naszego widzenia, falami zaś porusza przychodzący znikąd wiatr.
Poczucie, że jesteśmy niesieni niczym bezwolne gałęzie, zrodziło się we mnie wcześnie, ale dopiero z biegiem lat zagnieździło się mocniej, aż do przekonania, że panowanie nad tym, co nas spotyka, to tylko złudzenie.
Czas uciął ci głowę. Słowa zasłyszane na przedstawieniu zjawiały mi się w głowie i rozbrzmiewały jej melodyjnym głosem. Przy kawie w restauracji, podczas niepozornego flirtu na wydziałowym korytarzu, podczas obliczeń nad hipotezą Riemanna, na wykładach. Kiedyś mi się śniły: płynąłem ogromną łodzią podwodną i słowa te były wodą, przez którą się przeciskałem.
Postanowiłem zwierzyć się ze swojej fascynacji Konradowi. Jego zdaniem powinienem skonfrontować to, co słyszałem w głowie, z obrazem rzeczywistym, czyli – odszukać ją. Poznać i przekonać się, czy jej głos naprawdę jest taki urzekający i czy cała jest równie czarująca.
Przechadzaliśmy się przed budynkiem Wydziału Fizyki, popalając. Było trochę czasu do następnych zajęć.
– Cała – powiedział Konrad. – Głos mogła mieć piękny. Nie pamiętam. Chyba nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia.
– Był. Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Zresztą nadal jest.
– A tam. Strumień fali. Częstotliwość. Akurat na ciebie oddziałuje pewna długość fali. To dziwne, że tak cię wzięło, ale może i coś w tym jest. Jakbyś chciał, tobyś ją odszukał, tyle ci powiem.
– Wiem.
Konrad pokiwał głową. Chyba mi wtedy zazdrościł. To był czas, kiedy stracił zainteresowanie kobietami i oddał się zupełnie fizyce. Poznaliśmy się na pierwszym roku, przyjechał z G. pod W. Okazał się prawdziwym pasjonatem fizyki teoretycznej. Jednym z tych, którzy osiągają najwięcej.
Fizyka to taki kierunek, że niemal każdy wydaje się pasjonatem, ale tak jest tylko z pozoru. Już po kilku miesiącach można się zorientować, kto naprawdę ma talent i umiejętności. Kto zrezygnuje po pierwszym semestrze lub dwóch, kto studia ukończy i zostanie nauczycielem w podstawówce lub co najwyżej w liceum, kto rozpocznie doktorat i podejmie pracę na uczelni jako kolejny przeciętny wykładowca bez osiągnięć, a kto wkroczy w najgłębsze, najbardziej niedostępne rejony fizyki, uczyni z niej coś więcej niż tylko przedmiot zainteresowań, ale sens swego życia, i odniesie prawdziwy naukowy sukces. Na początku, zwłaszcza studentom pierwszego roku, wydaje się, że to właśnie oni są wybrańcami. Kolejne lata nauki, kiedy dociera do nich stopień złożoności problemów, weryfikują te postawy nad wyraz mocno.
Konrad miał obie te cechy w nadmiarze: talent i umiejętności. Kiedy zjawił się u mnie po raz pierwszy i opróżniliśmy butelkę wódki, pieczętując rodzącą się przyjaźń, wiedziałem, że to pokrewna mi męska dusza.
Najlepiej gadało się z nim na papierosie lub przy piwie, ale jeśli w grę wchodziły rozważania naprawdę istotne pod względem naukowym, Konrad nie akceptował żadnych używek. „Nauka potrzebuje trzeźwych umysłów” – pouczał każdego i przekonywał, że nie wolno bezcześcić jej pijackim bełkotem.
Jeśli zaś sprawa dotyczyła kobiet, przyjmował stanowisko wręcz odwrotne. „Ja tego na trzeźwo nie obejmę, panowie” – powtarzał.
– No to odszukaj ją. Co ci szkodzi? Chyba że wstrzymuje cię ten twój fatalizm. Jak tak, to nic nie poradzimy. Słuchaj, może obgadamy to w knajpie w weekend?
– Jak by to powiedzieć... Wiesz, mam poczucie, że nie powinienem, że nie mogę. To znaczy, to nie jest poczucie, tylko coś innego, ale nie wiem, jak to wytłumaczyć. I to mnie powstrzymuje – powiedziałem, gestykulując z papierosem między palcami. – Chciałbym i właściwie mógłbym. Ale nie mogę. Nie wiem, czy mnie rozumiesz.
Konrad rzucił niedopałek w stronę kosza. Stał przez krótki moment z charakterystycznie zwieszoną głową. Przybierał taką pozę, gdy coś mądrego przychodziło mu do głowy lub odkrywał w myślach nieosiągalne dla wielu aspekty fizyki. Sięgnął po następnego papierosa.
– Jeszcze po jednym – powiedział. Poszedłem za jego przykładem. – Masz tylko jedno wyjście. Powinieneś ją zabić. Lub siebie. Co wolisz.
Co wolę. No tak.
– To bardzo dobra rada, Konrad.
Zgodził się ze mną i popatrzył na kilka przechodzących studentek. Chodnik o tej porze pełen był młodych ludzi, ławki pozajmowane, ktoś siedział na trawie. Błysło mu w oczach zainteresowanie, po chwili zgasło i odwrócił się do mnie.
– Wiesz, są różne rodzaje śmierci – stwierdził. – Mówię ci to specjalnie. Masz w głowie wyimaginowany obraz kogoś nierealnego. Właściwie to nawet nie obraz, tylko dźwięk, który po tak długim czasie twoja pamięć zdążyła podmienić, rozpłaszczyć. To już nie jest realnie istniejący głos. To jest głos, jaki jej przypisałeś. Może przez pierwsze miesiące był podobny. Teraz to już coś bardziej twojego niż jej.
– Też tak myślę.
– I dlatego używam słów „zabić”, „śmierć”. Rozumiesz? Bo to są określenia skrajności, ostateczności. Zastosowanie ich konfrontuje twoją imaginację z realnością krańcowych zjawisk. Zabij ją. Zabij. Albo siebie. Co wolisz.
– Dobra. Tylko najpierw zastanowię się, co wolę.
– Instynkt, Mariusz, instynkt, kurwa. Idź ścieżką instynktu.
Udaliśmy się potem na zajęcia. Byłem nieco rozkojarzony i Konrad to wyczuwał. Napisał mi na kartce w segregatorze: „Zabij”.
Przez całe zajęcia zastanawiałem się nad znaczeniem tego słowa. Zabij. Zabić. Zabijać. Zabić ją. Zabić jej głos. Zabić siebie. Zabić nas oboje. Zabić wszystkich dookoła. Były to intensywne zajęcia, wyszedłem z nich półżywy.
Długo jeszcze widywałem się z Iwoną, robiliśmy wiele wspaniałych rzeczy, była gotowa ze mną zostać, założyć rodzinę, mieć dzieci, spędzić wspólnie życie. Pewnego dnia powiedziała mi o tym dość wyraźnie, ale ja stale odwlekałem decyzję. Było mi wygodnie. Aż kiedyś nie zastałem jej w domu, potem znowu jej nie było, a gdy w końcu się pojawiła, zabrała mnie na spacer, podczas którego wyznała, że myśli o kimś „na poważnie”. Po studiach wyszła za mąż, wyjechała do W. Wówczas jeszcze nie wiedziała, że mężczyzna, który miał zostać jej pierwszym mężem, okaże się wyborem najgorszym z możliwych.
Na uczelni szło mi dobrze i po magisterce podjąłem studia doktoranckie z możliwością rozpoczęcia kariery naukowej. Nie wiedziałem, co przede mną, na razie prowadziłem zajęcia uczelniane na umowę o pracę. Pojawiła się szansa wyjazdu do CERN-u. Nasza grupa odniosła sukces w międzynarodowym konkursie na projekt detektora cząstek. Zainteresowały się nami tuzy nauki. Konrad bardzo mocno o to zabiegał i od samego początku czułem, że mu się to uda. Był zdecydowanie najlepszym studentem na roku, a zapewne najlepszym od wielu lat. Ja sam nie czułem się na siłach, by to ciągnąć. Wprawdzie zgodziłem się wspierać go w projekcie opracowania szczegółów działania urządzenia kwantowego, ale bardziej na zasadzie przyjacielskiej pomocy niż realnych zasług. Widziałem, jak ten temat go zaabsorbował.
– Jeszcze mi kiedyś podziękujesz, że cię w to wciągnąłem – powiedział pewnego dnia.
Byłem skłonny pogodzić się z tym, że będę kształcił studentów fizyki, wpajając im miłość do równań. Widziałem przed sobą życie samotnego młodego naukowca, który z upodobaniem podrywa studentki w pobliskich barach, a w wolnych chwilach pracuje nad wyprowadzeniem dowodu hipotezy Riemanna.
Opuściłem wielki dom rodziców. Ojciec rozumiał, że tak będzie lepiej. Przede wszystkim był bardzo zadowolony z mojej decyzji o pozostaniu na uczelni.
– Gdyby mama mogła to zobaczyć – powtarzał nieraz.
Widziałem, jak tęskni. Przez całe lata nie mógł się otrząsnąć. Nigdy o tym nie opowiadał, ale miałem świadomość łączącej ich więzi. Chociaż pochodzili z różnych środowisk i obszary ich zainteresowań leżały na antypodach ich światów, była między nimi subtelna czułość, którą dostrzegłem wyraźnie, kiedy matka leżała już w szpitalu. Pozornie nic się nie zmieniło. Zachowanie ojca było takie jak zawsze, a jednak wyczuwałem w jego podejściu – w trosce i w nieokreślonym zagubieniu – ów pełen tęsknoty żal za minionym i lęk przed tym, co miało nadejść. Widziałem w ojcu strach. Im bardziej starał się go ukryć, tym był on wyraźniejszy. Matka dobrze to widziała, ale udawała, że nie widzi.
Czekało ich pożegnanie. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. Lekarze nie kryli swoich mało budujących opinii, ojciec prosił o szczerość od samego początku.
Obserwowałem ich podczas wspólnych wizyt w szpitalu. Sprawiali wrażenie aktorów odgrywających rozpisane im wcześniej role. W zwykłe czynności wkradła się atmosfera namaszczenia i koniecznej celebry. Ojciec nie nalewał zupy z termosu w zwyczajny sposób, tylko przelewał ją w pełnym skupieniu i w takim samym pełnym skupieniu podawał matce miseczkę. A kiedy przejmowała ją z identyczną uwagą i sięgała po łyżkę, ojciec stawał się oczekiwaniem, stawał się trwaniem u jej boku, u wezgłowia łóżka. Patrzyli na siebie i wymieniali zdawkowe uwagi bądź przeciwnie – prowadzili długą i wymagającą rozmowę jak za dawnych czasów. Zbliżał się koniec, a oni nie chcieli uronić nawet jednej sekundy. Gęstniały wokół nich niewidzialne pola.
Bliskość śmierci wzmocniła napięcie w wymiarze czasu, rodzice chwytali się teraźniejszości silniej niż zwykle. Patrząc na nich w szpitalu, dzień po dniu, zobaczyłem coś jeszcze – niezwykłość współbrzmienia ich jaźni, jakby chcieli się ze sobą połączyć w jakimś przedziwnym stanie kwantowym.
Byłem ich synem, równie mocno przeżywałem odchodzenie matki, ale w ich porozumieniu tkwiła nieosiągalna dla mnie intymność ludzi niespokrewnionych, w istocie obcych, którzy poznali się pewnego dnia, pokochali i spędzili wspólnie całe lata. Miłość, jaką rezerwowała dla mnie matka, była fundamentalnie odmienna od intymnego, pełnego czułości uczucia przeznaczonego dla ojca. Miłość do mnie była bezwarunkową potrzebą, wręcz nakazem wewnętrznym. Miłość do ojca była zaś wyborem, pragnieniem, tęsknotą. I spoglądając na nich w sali szpitalnej, przekonywałem się, że osiągają poziom wzajemnego zrozumienia, który dla mnie jako ich dziecka pozostanie na zawsze niedostępny.
– Szkoda, że mama nie widzi, jak sobie radzisz – mawiał ojciec, gratulując mi wyników.
– Na pewno powtarzałaby, żebym nie zaniedbywał literatury – stwierdzałem, nie mając wątpliwości, że właśnie tak by było.
Kończyła się sesja letnia, po ostatnich zaliczeniach wysłałem moją grupę z drugiego roku do jednej z ulubionych knajp w K. Chodziliśmy tam często. Były to czasy, kiedy nie obowiązywał jeszcze zakaz palenia w miejscach publicznych i wnętrze zawsze było pełne papierosowego dymu. Lubiłem atmosferę gęstych obłoków dookoła, półmroku, tłumu młodych ludzi gotowych do zawierania znajomości. Moi studenci znali otwartość, jaką im okazywałem, chociaż podczas zajęć potrafiłem być bezwzględny, o czym doskonale wiedzieli. Ceniłem grupę z drugiego roku, z którą miałem zajęcia z rachunku różniczkowego i całkowego, a także z trzeciego roku, którą wprowadzałem w tajemnice fizyki materii skondensowanej. Różnica wieku między nami nie była przecież duża, sam byłem świeżo upieczonym doktorantem, który starał się pogodzić zajęcia dydaktyczne z własną pracą naukową.
Złożyłem sprawozdanie z przebiegu pierwszego roku mojego doktoratu, w którym prowadziłem rozważania na temat zastosowania i znaczenia równania Wheelera-DeWitta, opisującego funkcję falową Wszechświata, i byłem w świetnym humorze. Miałem przed sobą wizję udanego piątkowego wieczoru. Po ostatnich zajęciach pojechałem do siebie, przebrałem się i mając nadal nieco czasu, poczytałem O miłości i innych demonach Márqueza. Matka byłaby zadowolona, wiedząc, że w końcu sięgnąłem po jej ulubionego pisarza. Polubiłem jego wyważoną narrację. Książka wprowadziła mnie w nieco fatalistyczny nastrój, taki sam, w jaki wpadłem po Kronice zapowiedzianej śmierci, którą skończyłem tydzień wcześniej. Márquez w niewytłumaczalny sposób zbiegał się w mojej wyobraźni z naturą bezczasowych równań, czyniąc odbiór świata jeszcze bardziej zagadkowym.