-
nowość
Modlimy się, Panie - ebook
Modlimy się, Panie - ebook
Mirosław Orzechowski nie jest bohaterem bez skazy. Uciekł z frontu, lecz nie od tragicznych wspomnień. Teraz próbuje ocalić duszę i poskładać się na nowo, gdyż życie wydaje się nic niewarte. Modlimy się, Panie to intymna spowiedź weterana Wielkiej Wojny, który kryje się w cudzej sutannie i prosi Boga nie o cud, lecz o sens. Nocami wracają okopy: błoto, huk artylerii, zapach krwi. Koszmary budzą go szybciej niż dzwony na wieży kościelnej. W powojennej galicyjskiej codzienności Mirosław zmaga się z winą, wstydem i miłością do Herberta — uczuciem, którego nie da się zagłuszyć. To powieść o pożądaniu skrytym pod sutanną i o wierze szukanej w oparach morfiny. O próbie odnalezienia sensu, gdy jedyną odpowiedzią pozostaje cisza.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna polska |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397830516 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minął nieco ponad rok od tamtej nocy. Kilka miesięcy wcześniej, zanim włożyłem sutannę, dźwięk moździerzy był jedyną modlitwą, jaką znałem. To wtedy przestałem wierzyć, że przeżyję, że wojna kiedykolwiek się skończy. I właśnie w tym momencie zaczęła się moja droga ku ślepocie…
Wszędzie panowała podejrzana cisza. Wiedziałem, ż e co ś się dzieje, tam dalej. Ziemia lekko zadrżała, a w uszach zabrzmiał znajomy huk eksplodującego szrapnela. Nieprzyjemne wstrząsy przenikały przez karoserię naszej ciężar ó wki, odbijały się od nier ó wności terenu, dziur i zgliszczy po detonacji pocisk ó w. Teren został wyczyszczony, nie było zagrożenia. Chciałem przymknąć oczy i się zdrzemnąć, ale ten cholerny b ó l nie pozwalał mi skupić się na śnie. W bezruchu patrzył em do g ó ry. Brezentowy dach był tak podziurawiony, że niebo zaglądał o do środka. Tysią ce migoc ących gwiazd rozświetlały czarną powierzchnię ziemi niczym oczy, kt ó re obserwowały, jak ludzkie okrucieństwo zbiera swoje żniwo.
Odwr ó cił em g łowę. Zmęczony Herbert spoglądał to na mnie, to na pustkę przed nami. W tamtej chwili nie przeszkadzała mi cicha rozpacz w kabinie ani to, że miałem zakrwawioną i brudną twarz. Wszyscy obecni skupili się na ostatnim wdechu świeżego powietrza. Każdy chciał wydłużyć ten moment. Każ dy wo łał pobyć sam i wydostać się z ciągu niekończących się dźwięk ó w.
Kolumna zatrzymała się z głośnym sykiem hamulc ó w. Młodzi żołnierze wyskakiwali pojedynczo z otwartych pak – po pi ęciu, sześciu na ciężar ó wkę.
– Za godzinę w pobliżu prawego skrzydła pojawi się wsparcie. Ustawimy artylerię i przygotowujemy się do porannego ataku. Zrobimy to szybko, chłopcy, precyzyjnie – rzucił kapitan Kuffner przez uchylone okno. W jego głosie nie zabrzmiała żadna emocja.
Wyczerpani młodzi mężczyźni, pozbawieni odpoczynku, ruszyli w kierunku lasu, w głąb naszych pozycji. Rzuciłem w ich stronę kr ó tkie spojrzenie – chciałem zobaczyć ich twarze. Czy dożyją do jutrzejszego wieczoru – nie wiedział nikt.
– Wy dwaj – zwr ó cił się do mnie i Herberta – jedziecie ze mną. Zaczynamy jako pierwsi.
– Co dokładnie robimy, kapitanie? – spytałem.
– Usiłujemy przeżyć, jak zawsze. – Kuffner si ę roze śmiał, a Herbert spojrzał na niego z dezaprobatą. To nie był trafny żart, a już na pewno nie w tamtej chwili. – Do cholery jasnej, czemu tak się gapisz? – Kapitan odebra ł ciszę jako atak. – Kiedy toniesz w g ó wnie, nie masz wyboru. Tylko brnąć. P ó ki nie udusisz się smrodem.
Zmarszczył czoł o, m ó wił co ś do siebie. Wyczuwałem, że wyprowadziło go to z r ó wnowagi. Wzbierał o si ę w nim jak w wulkanie buzującej energii, gotowym wybuchnąć z byle powodu.
– Plan jest taki: ogarniemy ten zasrany drut, by piechota mogła się bronić. Kiedy zacznie świtać, przystąpimy do natarcia. Według moich obliczeń zostały nam dwie, trzy godziny do przybycia wsparcia. Mamy zaskoczyć Ruskich, nie mają przewagi i są dosyć kiepsko uzbrojeni. Ale i tak powiem wam, te skurwysyny nieźle sobie radzą. Jak przebiją się przez ten drut… no to … Zresztą, rozeznani jesteście.
– A jeśli to znowu zasadzka? – zapytał z niedowierzaniem Herbert. – Czy nie lepiej wykorzystać okazję i zaatakować od tył u?
– Sko ńcz już z tym gadaniem, chłopie. Co od tych diabli ruskich czekać, tego nawet prawosławny B ó g nie wie. Mam taki rozkaz z g ó ry, koniec – odparł kapitan i odwr ó cił się do kierowcy. Wyraźnie chciał uniknąć kontynuacji rozmowy. Ale nas, starszych, nie dał rady oszukać. My dobrze wiedzieliśmy, co na nas czekał o.
– Menda… – wypalił cicho Herbert. Sięgnął do kiszeni, wyjął papierosa i zapalił go od ledwo tlącej się zapałki.
Spojrzał na mnie głęboko osadzonymi zielonymi oczami – wyczuwałem ten zmęczony i przewlekle niedospany stan. Przez dwa dni bez dobrego spoczynku czujesz się jak dryfująca łódź na bezbrzeżnym oceanie, bez kierunku, bez celu. Rzeczywistość zlewa się w jeden nieskończony koszmar. W mglisty i chaotyczny ciąg obraz ó w. Przed tobą eksplodują zmyślone granaty, dusisz się powietrzem jak gazem trującym, nie masz sił podnieść się w najważniejszym momencie. Sen i papierosy to kotwica – a tego nam brakował o.
– Chcesz?
Zapaliłem. Herbert czasem sobie żartował, że gdybyśmy mieli więcej czasu na drzemkę, to być może ta wojenka nie wydawałaby się tak męcząca. Zresztą znasz jego durne poczucie humoru, Panie. Potrafił się śmiać nawet wtedy, gdy nie było już z czego.
Poczułem łagodzący przypływ nikotyny.
– Może odwalić jakiś numer? Niech się tutaj wszystko rozpierdoli, będę miał święty spok ó j przez parę dni w pace – wypalił całkiem poważnie.
– Mówisz poważnie? – zapytałem.
– A co, nie brzmi jak plan? – Wzruszył ramionami. – Człowiek zrobi coś głupiego, dostanie parę kopniak ó w, ale przynajmniej się oderwie od tutejszych spraw.
Parsknąłem pod nosem.
– Jasne. A jak ci wlepią karny bilet, to też powiesz, że warto był o?
– A we ź. Ty to zawsze o konsekwencjach…
Trzy tygodnie wcześniej zostaliśmy wysłani bezpośrednio na front, na walkę . Było spokojnie, ale przedostatniego dnia Rosjanie zaczęli nas bombardować jak przeklęci; pociski spadały jak gromy z jasnego nieba. Diabeł ich chyba wziął, B ó g jeden wie … Wi ększość naszych towarzyszy zginęła w bestialskim ogniu, a ci, kt ó rzy przeżyli, mieli kiepskie morale. Całkowicie straciliśmy zapał do walki, a ciągłe przemieszczanie się wypędziło z chł opcó w dobry nastr ó j. Każda kolejna decyzja dow ó dc ó w zwiększała naszą bezsilność i beznadzieję. Zdawałem sobie wtedy sprawę, że od jakiegoś czasu deptałem śmierci po piętach. I jak każdy nie chciałem umierać. Miałem cel – musiałem wydostać się stąd wraz z Herbertem.
Ale kiedy? I czy mogł em? Aczkolwiek myśl o ucieczce wystarczała, by pchać mnie naprz ó d.
Ryczenie silnika przycichł o. Wóz zatrzymał się po raz kolejny, tym razem na naszym miejscu wysiadki. Podniosłem plandekę i szybko rozejrzał em si ę po okolicy.
Nic nie słyszałem. Cisza. Ostrożnie wyskoczyłem na ścieżkę. Ziemia była wilgotna, ledwo padał deszcz. Po uciążliwym upale mżawka wyglądała jak zbawienie. Herbert wyskoczył za mną i wylądował w błocie.
– Do diab ła, przecież dopiero wyczyściłem te buty.
Uśmiechnął em si ę i przez nieuwagę prawie uderzył em g łową w stary drewniany znak – drogowskaz zapisany cyrylicą. Zbor ó w. Kapitan nakazał nam się rozejrzeć i rozpocząć przygotowanie wzmocnień. Dobra okazja, by odpocząć. W przeciwieństwie do tych wszystkich maszyn, kt ó re wykonują swoje zadania bez naturalnych ograniczeń, byliśmy naprawdę wyczerpani. Żelazne konie ryczą, ale poruszają się dalej. Człowiek potrzebuje innego podejścia. Bez względu na to, jak bardzo staramy się wyeliminować z człowieka wszystko, co ludzkie – godzinami musztrując, męcząc głodem, wlewając tonę propagandy – dalej ma swoje potrzeby. Maszyny czasem mogą działać bez smarowania – kiepsko, jednak dalej działają.
I wtedy w moim żołądku zagrzmiało i nie liczył o si ę nic opr ó cz tego głodu.
– Słyszał em to. – Herbert spojrzał na mnie z rozbawieniem. – Tw ó j brzuch właśnie ogłosił bunt.
– Zamach stanu – mruknąłem. – Dow ó dztwo przejęły kiszki.
– Przy wjeździe widziałem opuszczony folwark. Może jeszcze coś tam został o. Idziemy?
Rozumieliśmy się bez słów. Głód to bowiem drugi problem wojny.
Szedłem z trudem, kulałem wyraźnie. On to zauważył.
– Kiepsko się miewasz, co? – Herbert wskazał ręką na moją rann ą kończynę.
– A jak powinien się czuć zwykły człowiek, gdy ktoś przestrzelił mu nogę ?
– No dobra, dobra. – Uśmiechnął się. – Ale hej, trafiło w nogę, nie w głowę. Zobacz, jaki fart!
– Jasne. Kto by chciał chodzić z kulą w czole? Marnie się wtedy wygląda na pamiątkowych zdjęciach.
Herbert parsknął śmiechem, czystym, niewinnym. Zn ó w mieliśmy po piętnaście lat i dopiero wymknęliśmy się z lekcji.
– Wiesz, stary, czasem się zastanawiam, czy my nie jesteśmy ostatnimi idiotami, kt ó rzy jeszcze pr ó bują w tym wszystkim udawać normalnych ludzi.
Szliśmy kawałek w ciszy. Wiatr ni ó sł zapach starego siana i kurz.
– A gdyby tam były jakieś kury? – rzucił Herbert nagle. – Albo chociaż ziemniaki? Kurwa, marzę o ziemniakach. Pieczone. Z masłem. I solą.
– Umr ę, zanim tam dojdziemy.
– Dobra, dobra, to nie gadam. Jak znajdziemy coś do jedzenia, ty się dzielisz. Bo jak nie, to wsypię ci t ę s ó l do rany.
Herbert po raz kolejny zani ó sł się śmiechem i tryskał dobrym humorem. Tak, ten uśmiech eliminował m ó j strach. Czuł em si ę bezpieczniej.
Pamiętam ten dzień, gdy ostatecznie uświadomiłem sobie, że nasze losy dalej łączy siła przeznaczenia. To było na początku wojny. Lato 1914, jeśli nie pomylił em si ę w strumieniu czasu. Zostaliśmy wysłani na front wschodni. Armia feldmarszałka H ö tzendorfa naciska ła na wojska rosyjskie z prawego skrzydła. Rosjanie wycofywali się od Tomaszowa na północ. Wojska przeciwnika na lewym skrzydle rozpoczęły niespodziewany atak. Niszczyli wszystko, co wpadało im w ręce. Palili, mordowali, plądrowali pola, brali do niewoli naszych żołnierzy, by ich torturować, a potem, gdy ci już o to b łagali, zabijali ich.
Podczas jednego ataku nasz oddział stał pod Gniłą Lipą – wydaje się, że tak nazywał o si ę to miasto. Ewakuowano miejscowych, zajęliśmy ich domy. Siedzieliśmy i czekaliśmy na piechotę. Wieczorem zostaliśmy rozgromieni. Nasi w odpowiedzi strzelali na oślep. Budynki rozpadały się jak domki z kart. I na moje nieszczęście, byłem w jednym z nich. Kawał ściany odłamał się i uderzył mnie z tyłu. Nie zabiło mnie, ale mocno przygniotło. Szanse na przeżycie? Właściwie żadne. Pogodził em si ę ze śmiercią. Jedną ręką pr ó bował em si ęgnąć po broń, got ó w zakończyć tę fars ę wojny po swojemu. Uważałem, że lepiej umrzeć z własnej woli, niż skończyć jak zwierzę na ub ó j. Odarty z godności. I wtedy, przez kłęby pyłu, zobaczyłem te oczy. Zielone. Herbert. Niemal kosztem własnego życia wydostał mnie spod cholernego gruzu. Słyszałem, jak przelatują pociski i rozpadają się budynki. Kolejny raz zdałem sobie sprawę, jak dużo dla mnie znaczył. Uciekliśmy razem – jak setki razy przed tym. I przez chwilę wygraliśmy. Tak bardzo go potrzebowałem.
Nasza przyjaźń zaczęła się w dzieciństwie, gdy spotkaliśmy się przypadkiem na podw ó rku sąsiada.
Herbert by ł odważny i zuchwały. Ingrid, jego siostra – zaradna, wesoła. No i z tym swoim nieodpartym uśmiechem, kt ó ry potrafił rozbroić każdego. A ja? Byłem cichszy. Bardziej zamyślony. Każdy z nas stanowił część sprawnie działającego mechanizmu. Wtedy to był nasz świat.
Bawiliśmy się w wojny. Rzucaliśmy patykami jak granatami. Z koc ó w powstawały nasze małe forty. Wymyślaliśmy bohater ó w, kt ó rymi chcieliśmy być. Marzyliśmy o przygodach. Pamiętasz to, Panie?
Tyle że nikt z nas nie przypuszczał, że kilkanaście lat później będziemy trzymać w dłoniach prawdziwą broń . I r ó wnie prawdziwą amunicję . I że wszystko zostanie nam odebrane.
– We ź, powiedz cokolwiek. Nie znoszę tej kłamliwej ciszy przed burzą – odezwał em si ę.
Herbert spojrzał na mnie przez moment, po czym odwr ó cił się i popatrzył w stronę obozu. Potem przyłożył mi d łoń do ust.
– Cii, nie gadaj teraz – szepnął. – Posłuchaj… eee … Najpierw musimy uniknąć, no, towarzystwa naszych uroczych kompan ó w.
Zerkn ął po raz kolejny za ramię i po chwili pociągnął mnie lekko w bok, w stronę krzak ó w. Skrę cili śmy przy krawędzi lasu. Szliśmy dalej w milczeniu. Tylko liście szeleściły pod nogami.
– Nastawiaj ucha, koleżko – polecił nagle, ściszając głos jeszcze bardziej. – Dostałem list. Niedawno. To znaczy… no wiesz, kiedy byłem na wsi, na przepustce. Wiem, że minęło trochę czasu. Ale nie zerkaj na mnie tak. Nie m ó wiłem, bo nie miałem jak. Sam nie byłem pewien, co z tym zrobić. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjął zmiętą, pobrudzoną kartkę . By ło zbyt ciemno, żeby m ó gł odczytać choćby jedno słowo. – Schowaj no to. – Podał mi świstek. – Tam jest adres. Kiedy wszystko zacznie się walić – a zacznie, wiem to –pójdziesz tam. I to wystarczy.
Nic nie rozumiałem. Pokręcił em g łową.
– Nie łapię. Co to za miejsce? Co mam zrobić ?
Herbert wciągnął powietrze przez zę by, sapi ąc z niezadowoleniem.
– Nie bądź durniem, Orzechu. Jak skończymy z tym bałaganem tutaj, trzeba ruszyć. Jak wygramy tutaj, to ulotnimy się jak najszybciej. Bo teraz już nie chodzi o zwycięstwo. Tu chodzi o to, kto przeżyje wystarczają co d ługo, by uratować swoje dupsko.
Domyślił em si ę, o czym m ó wił . Niedu żo wcześniej czterech naszych chłopak ó w z legionu po prostu zniknęło. Ziemia ich zjadła. Dezercja stanowiła ogromny problem dla naszej armii. W rezultacie morale było niskie, a atmosfera – duszna. Nikt już nie rozumiał, po co właściwie walczymy. Ani za kogo. Ani przeciw komu. Sam już przestałem to rozumieć. Wojna wydawała się coraz bardziej bezsensowna. Bez punktu. Jakbyśmy zostali wrzuceni w sam środek dzikiej rzezi, zostawieni tu bezbronni. Mięso armatnie.
Może oni wcale nie byli tacy głupi.
Natychmiast ścisnęło mnie w środku. Bał em si ę osądu.
– Nie ma najmniejszej szansy, żeby nie złapała nas żandarmeria… – odparłem.
Tak właśnie skończyła się historia tamtej czw ó rki.
– A uważasz, że nie przewidziałem takiego oczywistego ciągu wydarzeń ? – rzucił Herbert.
– Sam widzisz, kogo nam tu rzucają. Myślisz, że jak znikniesz, to wszyscy wzruszą ramionami? Będą cię szukać, Herbercie. Jak psy diabelskie. W każdej dziurze. W każdym mieście i stodole. Dorwą cię i zaciągną z powrotem, a jeśli nie, łeb ci ukręcą i tyle z tego będzie.
Herbert wzruszył lekko ramionami. Konsekwencje znał aż za dobrze.
Zamilk łem. Coś się we mnie zacisnęło. Czułem, ż e miał plan. Że nie m ó wił wszystkiego. Ż e wiedział co ś, o czym ja nie wiedziałem. M ó j umysł kotłował się od wątpliwości. I to nie była nieufność. Przeciwnie – ufa łem mu bardziej niż komukolwiek. Może właśnie dlatego czułem, ż e gra o co ś większego.
Bał em si ę, że jego wielkoduszność zakł ada ła moją ucieczkę. Że sam zostanie, żeby mnie odesłać w bezpieczne miejsce. Że planował co ś po cichu, a ja miałem w tym planie odegrać rolę, o kt ó rą się nie ubiegałem.
– Spotkamy się tam – powiedział w końcu cicho. – Użyczą ci jakiegoś materacyka. Poczekasz na mnie. – Trzymał rękę na moich plecach i patrzył mi w oczy. – Wszystko jasne?
– A ty? Ty tam pojedziesz? Z miejsca odrzucam możliwość robienia czegokolwiek w pojedynkę. Skąd ta pewność, ż e uda ci si ę stąd ot tak myknąć ?
– A ja odrzucam te twoje głupie gadki – prychnął. – Nie mam czasu na filozofię. I nie mam też pewności, czy jutro przeżyję, czy będziesz mnie zbierał z błota na paszę dla odyńca…
Patrzył na mnie. Zaschnięty brud i pot na twarzy oraz szorstki zarost, niegolony od wielu dni, podkreślały jego surowy wygląd. W świetle księżyca dostrzegłem na jego policzku cienką, lecz głęboką bliznę, której wcześniej nie zauważyłem. To przez takie piekło przeszliśmy i takim wysiłkiem płacimy za kolejny przeżyty dzień.
– Ale się uda, prawda? – zapytałem cicho, prawie szeptem.
Chciałem, żeby coś powiedział. Cokolwiek. Przerażała mnie ta cisza. Dotknąłem jego twarzy. Mimo blizn wciąż była uwodzicielsko przystojna.
Od dawna nie miałem okazji do zwykłej rozmowy sam na sam. Tęskniłem za tym. Zn ó w chciałem wr ó cić, choćby na chwilę, do tamtego mieszkania. Do tamtej przedostatniej nocy.
– Kiedy to wszystko się skończy… jak będziemy żyć ? – zapytałem Herberta, aby jakoś przerwać lodowate milczenie między nami.
Teraz wiem – to było najgłupsze pytanie, jakie w tamtej chwili mogłem wydusić.
– Może założę winnicę. Zawsze o tym marzyłem. Praca w ziemi, spok ó j… Może właśnie tego chcą dla mnie niebiosa. Ciszy. Prawdziwej, a nie tej wojskowej farsy , gdzie wszyscy udają, że się nie boją – rozumiesz? Może uda się zbudować dom. A wcześniej na pewno gdzieś wyjedziemy – odparł przyjaciel.
– A czy ty w og ó le będziesz umiał? Bo mam wrażenie, że już nigdy nie przestanę widzieć tego łajna.
– A niech cię… Czy jakiś ksiądz ochrzcił cię tymi głupotami? Skąd bierzesz te pytania?
Nie wiem, dlaczego zacząłem go wtedy pytać o takie bzdury. Po prostu byłem wykończony ciągłym strachem. Krył o si ę we mnie coraz więcej lęku i czasami doznawałem nieznanego wcześniej stanu – gdy przestawał em my śleć rzeczowo, a wpadałem w panikę. W mojej wyobraźni rozpychała się obsesyjna, czarna wizja.
– Widzę – powiedział cicho, patrząc mi prosto w oczy. – Boisz się. A to znaczy, że jeszcze żyjesz.
Po raz kolejny Herbert sięgnął do kieszeni swojej przetartej kurtki i wyjął ostatniego papierosa. Trzasnęła zapałka. Poczułem znajomy, ostry zapach tytoniu. Lekkie poczucie komfortu. Że byliśmy tam. Razem.
– Jak dożyję tej chwili, kiedy będziemy siedzieć przy rumie, w ciepłym domu, to, kurwa, nie będę śmiał prosić o cokolwiek więcej.
Ale mnie te słowa nie uspokoiły. Wręcz przeciwnie. Coś wewnątrz mnie zaczęł o si ę zaciskać. Ten papieros. Głos Herberta i jego spokojne spojrzenie. Wszystko to tylko utwierdzało mnie w przeczuciu, ż e co ś złego czaił o si ę blisko. Zbyt blisko. Instynkt krzyczał. Nie pierwszy raz. I dobrze już znałem jego ton.
– Przed ostatnim natarciem miałem wizje – mruknąłem niemal do siebie. – Złe. Nie wiem, Herbercie, czy dożyjesz tego rumu. G ó wno z tego będzie. Naprawdę sądzisz, że jeszcze mamy na tyle zdrowego rozsądku, żeby wierzyć w takie bzdety?
Herbert wypuścił dym z ust i wzruszył ramionami.
– No i co z tego? Setki razy budził em si ę zlany potem, łapiąc powietrze jak ten topielec. A mimo to dalej chcę jeść . I żyć, jakimś cudem. Chcę zwinąć flagę i zniknąć. Niech się sami bujają z tym piekłem. Ja swoje już oddałem. Finita la commedia. I tobie też radzę: przestań myśleć o tym g ó wnie. Przynajmniej teraz.
Nie mogł em ju ż trzymać tego wszystkiego w sobie. Och, wiem, że wtedy powinienem był milczeć, że tak nas nauczono. Że uczucia to sł abo ść. Że się o tym nie m ó wi, bo można oszaleć. Bo właściwie każdy się boi, że słowa mogą się zmaterializować jak zaklęcie, kt ó re przywoła to, czego obawiamy się najbardziej.
– Domyś lam si ę, co chodzi ci po głowie. Nie m ó w więcej. Zrozumiano? – nakazał ostro. Zaciągnął się jeszcze raz, długo, głęboko. – Sp ó jrz na mnie.
Podniosłem wzrok. Nawet w tej chwili dostrzegałem w nim potężną iskrę determinacji. Uparty. Był to typ twardziela, kt ó ry zawsze wiedział, że droga przed nim jest trudna. A jednak nie zamierzał się poddawać.
– Przebrniemy – powiedział spokojnie. – Może jeszcze miesiąc. Moż e kr ó cej. Wczoraj Kuffner gadał, że od rana mają dos łać posiłki. Piechota, kilka setek, dobrze przeszkoleni. Z artylerią i zapasem amunicji. To nie będzie już taka obrona jak ostatnio. – Zaciągnął się zn ó w i dodał z uśmiechem: – A za parę tygodni? Pojedziemy na urlop. I może… może już tu nie wr ó cimy.
– Durniu, proszę cię… Nie wciskaj mi, że naprawdę wierzysz w dobrą obronę. Jakie my mamy szanse? – Wskazał em r ęką w stronę obozu, gdzie migotało blade światło. – Sp ó jrz, ilu nas zostało. Kto jeszcze z naszych ż yje?
Herbert milczał. Przez chwilę nie ruszył się nawet o krok. Jego szczęka lekko drgała. Wykrzywiłem usta w gorzkim uśmiechu. Wiedziałem, że trafiłem w czułe miejsce.
– Pamiętasz, kogo nam rzucili ostatnim razem? – kontynuowałem niezłomnie. – Wszyscy zakładamy się o to, czy uda nam się tym razem pozbierać ich flaki i resztę mięsa do kupy.
Przyjaciel sapnął przez zaciśnię te z ęby. Wyrzucił papierosa w trawę i ruszył w stronę gospodarstwa. Nie odpowiedział, bo wiedział, że miałem rację.
Stracili śmy zbyt wielu. Głównie młodych. Zbyt młodych. Przysłano nowy batalion: dwustu chł opcó w, moż e pi ętnastu starszych. W większości niezdolnych do walki. Niedoświadczonych i przestraszonych. Wielu z nich dopiero tutaj po raz pierwszy w życiu chwyciło broń. Już na froncie, poprzez strzały i niemalże ś miertelne do świadczenie, nauczyliśmy ich jako tako ją trzymać.
Młodzież nie miała żadnego pojęcia o wojnie, o niezbędnych zdolnościach obrony własnej głowy. Nie wiedzieli, że trzeba umieć dostrzec metr szczeliny w ścianie, w porę się tam wcisnąć. Nie wiedzieli, że każda broń brzmi inaczej, pachnie inaczej i każda wymaga innej reakcji. Czasem zupełnie improwizowanej.
Na początku pr ó bowaliśmy ich liczyć. Po każdej zmianie. Od jednego do dziesięciu, potem do trzydziestu, potem… potem już nikt nie liczył. Zginęli tak szybko, że to nie miało sensu. Liczby tylko przytłaczały.
Zaczęliśmy kłamać. Raportowaliśmy, że wszystko się zgadza, żeby nie przysyłano kolejnych młokos ó w do piachu. Przecież to było istne szaleństwo, Panie! Czyste, zimne szaleństwo. I obyś Ty miał ich dusze w opiece, bo my nie potrafiliśmy ich uchronić.
To było nie do zniesienia. Gdy pierwszy raz trafiliśmy na front, nic nie robiło na nas wrażenia. Wmawiali nam, że każdy mężczyzna ma obowiązek wobec swojej ziemi, wobec ojczyzny. I wierzyliśmy. Później pojęcie „wojny sprawiedliwej” zaczęło brzmieć jak pusta formułka dla tych, kt ó rzy nigdy nie strzelali. Brzmiało to dobrze dla tych, kt ó rzy wojny nie widzieli, a mimo to m ó wili o niej z przekonaniem kaznodziej ó w…
Nie powiedzieliśmy już ani słowa. Szliśmy przez las. Materiał kurtki kleił mi się do karku. Było mokro i nieprzyjemnie.
Po chwili doszliśmy do drewnianej stodoły. Zatrzymaliśmy się. Coś krył o si ę w środku. Słyszeliśmy niski dźwięk, powtarzalny. Przypominał chrząknięcie. Spojrzeliśmy na siebie. Herbert musnął palcem spust, got ó w strzelić. Powoli otworzyliśmy drzwi.
– Poczekaj – mruknął cicho. – Zapalę zapałki. Ciemno jak w dupie Murzyna, choć w pysk daj.
Miał rację. W środku panowała gęsta ciemność. Przez chwilę żywiłem nadzieję, że może stary rolnik zostawił co ś po sobie albo Ty, jakimś cudem, nie życzyłeś nam śmierci głodowej.
I wtedy – zobaczyłem je.
Kilka przerażonych kur zebranych na środku pomieszczenia, przycupniętych w kącie. Herbert, nie tracąc chwili, delikatnie zbliżył się do nich od tyłu, jednocześnie powoli opuszczając ręce. Szybko złapał jedną, potem drugą, a chwilę później trzecią. Reszta rozbiegła się na boki. Z radosnym uśmiechem odwr ó cił się do mnie, jakby właśnie wygrał co ś cenniejszego niż zł oto.
By ł dumny z własnej poradności. Taki duży dzieciak, kt ó ry złapał złotą rybkę. A ja natomiast byłem szczęśliwy, czekała nas bowiem pyszna kolacja. Nie mogłem patrzeć na konserwy, kt ó re dostawaliśmy od zaopatrzenia. Cuchnęły metalem i pleśnią. Jedzenia po prostu brakowało i sytuacja się nie poprawiał a.
– Proszę bardzo. Prawdziwa uczta. Ano pomóż mi je ukatrupić.
To może brzmieć jak absurd, ale właśnie te trzy kury symbolizował y ca łą naszą egzystencję. Na jakim prymitywnym poziomie wtedy funkcjonowaliśmy, jakie prymitywne mieliśmy życzenia.
Znalazł em du żą deskę. Wyciągnąłem swoją bojową siekierę, a Herbert podał mi jedną z kur. Była nerwowa. Zwierzęta przecież wiedzą. Czują, kiedy zbliża się ś mier ć. Kura trzęsła drobnymi nóżkami, wyginała się, skrzeczała panicznie. Pr ó bowała się wyrwać. Zbędne. Rozpaczliwe pr ó by przetrwania.
Poczuł em si ę podle, przygnębiony. Ale był em g łodny. Nie jedliśmy niczego porządnego od dw ó ch dni.
Zamachnął em si ę i odciąłem jej głowę jednym ciosem.
– Zobacz, jaka szalona bestia! – odezwał się Herbert z półuśmiechem.
Bezgłowa kura, wciąż napędzana konwulsją nerw ó w, rozpoczęła sw ó j śmiertelny taniec. Trzepała skrzydłami. Rzucała się po klepisku stodoły, a z szyi wytryskiwały strumienie krwi. Czerwone plamy zachlapały moją kurtkę i ręce.
Nie mogłem na to patrzeć. Poważnie. Nie mogłem patrzeć, jak to coś, jeszcze przed chwilą żywe, walczy ze śmiercią. Ta krew… Czerwone krople. Tłuste. Rozgrzane. Jak łzy ciał a.
Nie wiem, Panie, dlaczego właśnie o tym Ci opowiadam. Te drobne detale, kt ó re teraz mogą wydawać się absurdalne, wtedy odbierałem jako znak. Widziałem w tym nieszczęsnym ptaku sw ó j własny upadek – od bohatera do kogoś, kto współczuje zwykłej kurze.
I wtedy przypomniałem sobie tamtego chłopaka.
Przysłali go rok wcześniej. Młody, pewnie pierwszy kawaler w swojej wsi. Przystojny, nie da się ukryć. W dodatku bystry. Szybko się uczył. Pilnowaliśmy go jak oka w głowie. Zamykaliśmy w okopach, braliśmy na siebie szturmy. Wiedzieliśmy, że nie przetrwa długo, jeśli go nie ochronimy.
By ł gadatliwy. Trzepał jęzorem jak papuga, grożąc, że napisze do komisji wojskowej, jeśli nadal będziemy traktować go jak dzieciaka. Kuffner tylko spluwał na te pogróżki. Pół roku przed tym kapitan stracił kolejnego syna – i prawdopodobnie w tym młodym widział jego cień. Może był do niego podobny z wyglądu. Czasem tak się zdarza. Jesteś wewnętrznie wyczerpany, tracisz kolejnego syna. Nikt nie miał nic przeciw, bo domyślaliśmy się, o co chodziło. W końcu sami się do niego przywiązaliśmy. Miał zresztą dobre poczucie humoru. Dobrze bawił nas swoimi anegdotami.
Pamiętam, był spokojny jesienny dzień. Przeprawiliśmy się przez rzekę. Panowała taka cisza, że słyszeliśmy, jak woda obijała się o kamienie. Chłopak oddalił się kawałek – chciał się odlać. Minuta. Dwie.
Potem ten dźwięk.
Świst, jakby strzała przecinała powietrze. Chwilę później eksplozja.
Rozbiegliśmy się w milczeniu. Każdy w swoją stronę, gdziekolwiek się dało. Po długich minutach ktoś ruszył zobaczyć, czy byli ranni.
Pamiętam, jak zobaczyłem tamtą ziemię. Spaloną. Jeszcze parującą.
W niewielkim wgłębieniu widziałem tylko ślady. Jego dłonie leżały osobno, w kurzu. Nadal na czymś zaciśnięte. Brzuch rozerwany. Jelita wypadły jak sznurki z wnętrzności lalki. Gęsta krew. Ciepła, wilgotna ziemia. Widziałem to i nie mogłem pojąć. Sekunda zdecydował a. Jeden u łamek sekundy. Jedno zejście z drogi.
Jak miałem po tym wszystkim patrzeć na skr ęcającą się kurę i nie czuć czegokolwiek?
Czy ktokolwiek zdrowy mentalnie m ó głby znieść ten widok?
A był to tylko jeden z licznych dni na wojnie. Aczkolwiek po raz pierwszy tak prawdziwie się przeraziłem – jak szybko możesz stracić własne życie. Koledzy zebrali wszystko, co znaleźli, i wrzucili do resztek okopu. Blade oblicze nie schodziło z kapitana przez długi czas.
– Daj sobie z tym spokój. – Herbert klepn ął mnie lekko w ramię. – Co, do diab ł a, si ę z tobą dzieje?
Ockn ął em si ę . Mrugn ąłem wyrwany z letargu.
– W porządku. Zamyślił em si ę – wymamrotałem.
Przyjaciel wiedział od dawna, ż e co ś ze mną nie tak. Nie m ó wił tego głośno, ale widziałem po jego spojrzeniu. Unikał pytań, kt ó re mogłyby mnie pogrążyć, a ja… ja nie chciałem o tym m ó wić. Bo co miałbym powiedzieć ? Że czasem bał em si ę zasnąć, bo słyszał em d źwięk łamiących się kości? Wtedy faktycznie czuł em si ę ź le.
Wr ó cili śmy do obozu tuż przed zmrokiem. Chłopaki krzą tały si ę wokół ogniska, ktoś co ś ciął, ktoś inny gotował w garze coś, co przypominało zupę. Na nasz widok – a właściwie na widok kur – rozjaśniły się twarze.
Nie jedliśmy dobrego mięsa od wielu dni. Konserwy, suchary, popłuczyny z fasoli – to wszystko smakowało jak g ó wno.
Herbert od razu przejął inicjatywę i wziął się za kuchnię. Nikt mu nie przeszkadzał. Każdy z nas miał swoje miejsce i wiedział, że pewne rzeczy lepiej zostawić innym. A on się znał. Potrafił zrobić co ś z niczego.
Tytu-tytu i już – zupa z koniny gotowa. Tak o nim m ó wiliśmy. Ś miali śmy się, że z Herbertem głód niestraszny, nawet jeśli trzeba by gotować w menażce wodę z kałuży. Mieszał w garnku z tą swoją powagą.
– No patrzcie, ludzie – rzucił w tł um – kura z lasu, a smak jak z oberży! Tylko rumu brak!
Chłopaki się zaśmiały. Ktoś rzucił:
– Widzi B ó g, Herbert po wojnie dostanie własną knajpę: Kuchnia pod Ostrzał em!
– Albo raczej: Ostatnia Wieczerza przed Bitwą – dodał inny, śmiejąc się ponuro.
– A niech was szlag! Żryjcie i nie gadajcie – nakazał Herbert.
I cho ć to były tylko żarty z pustym żołądkiem, to przez chwilę… naprawdę poczuliśmy się jak ludzie. Jak przyjaciele, nie mięso armatnie. Ogień trzaskał. Byliśmy razem. Jeszcze żywi.
A tymczasem mijały już ponad trzy lata na froncie. Dlaczego wciąż oddychałem – nikt dokładnie nie wiedział. Ja sam też nie miałem pojęcia. Prawdopodobnie to tylko kwestia czasu. Bo wtedy tak właśnie wyglądał m ó j sens życia: istnienie w poszukiwaniu śmierci.
By ć może Ty wiedziałeś.
Prawie od pierwszych krok ó w i pierwszych słów wychowywano mnie w kulcie wojny. Włożono ogromny wysiłek w to, by zrobić ze mnie mężczyznę. No wiesz, silnego i milczącego, czasami bezlitosnego. A może nie mężczyznę, lecz maszynę do zabijania.
Gimnazjum. Szkoła kadet ó w. Obowiązkowa służba. Potem wojna.
Lekcje musztry i dyscypliny. Wykłady o chwale i ojczyźnie. Wbijano we mnie słowa jak naboje. Byłem jak kwiat śmierci – zasadzony, podlany odpowiednią wodą, ogrzany fałszywymi myślami, karmiony krwawą mową. A potem, gdy owoce zostały zebrane, pozostawiony sam sobie. Bo już nie byłem potrzebny.
Stawał em si ę zbędny – tak mnie nauczono. Bronić ojczyzny. To było moje zadanie. I nic poza zabijaniem nie potrafiłem. Przecież dobrze wiesz, Panie, z jakiej rodziny pochodzę. A ja szukałem. Ciągle szukałem. Brnąłem przez ciemne krzewy, pr ó bując znaleźć choćby jeden promień światł a.
M ó wi się, że sens ludzkiego życia ocenia się przez jego rezultat. A końcowy rezultat jest zawsze taki sam – ś mier ć. Nic nie jest bardziej oczywiste niż ś mier ć.
Ci, kt ó rzy pr ó bują budować sens bez uwzględnienia koń ca, żyją w złudzeniu. Wszystkie wartości, kt ó re wyznają, są puste, jeśli oni nie potrafią spojrzeć śmierci w twarz. Bo świat może skończyć się w każdej chwili – i nie będzie go obchodzić, jakie miałeś plany, czego pragnąłeś , co ci si ę nale żało. Jeden moment. Koniec.
Ale my, wojownicy, widzieliśmy setki, tysiące śmierci. Roztrzaskane kości, twarze pozbawione oczu i spalone domy. Broniliśmy osieroconych dzieci i grob ó w ich zamordowanych rodzic ó w. Spoglą dali śmy śmierci prosto w oczy. Nie raz i nie dwa.
A ludzie? Zawsze odwracają wzrok. Zamykają oczy, gdy widzą ś mier ć. Pr ó bują nie myśleć. Udawać, że jej nie ma. Że jeszcze nie czas. A ja? Gdzie miałem szukać sensu, skoro całe moje życie było smutnym poematem o wojnie?
Najpierw walka z własną rodziną, z samym sobą. Potem brutalna rozprawa z mężczyznami, kt ó rzy byli tacy jak ja. Przypadkowi przeciwnicy.
Ci starsi mieli domy. Rodziny. Ktoś na nich czekał. Mieli dla kogo żyć. Mieli do kogo wr ó cić. My nie mieliśmy nic. Nie mieliśmy żadnych wspomnień, do kt ó rych można by się cofnąć. Żadnej ukochanej osoby, kt ó ra pisałaby listy. Żadnych dzieci, kt ó re śniły o powrocie ojca. Nie znaliśmy świata bez huku dział i świstu kul.
Sko ńczy się wojna, przyjdą przem ó wienia, generalskie uśmiechy i kolorowe szarfy. Przejadą kolumny z błyszczącym sprzętem, żołnierze p ó jd ą r ó wnym krokiem, a na trybunach będą klaskać ci, kt ó rzy nigdy nie słyszeli świstu pocisku nad głową.
Ale nie będzie tam nas – kulawych, poparzonych, rozbitych od środka.
Nie pokażą protez ani blizn. O nas nikt nie będzie m ó wił.
Zapomną o obiecanych pensjach i powojennych świadczeniach. A potem, kiedy przyjdziesz po pomoc – usłyszysz spokojny głos urzędnika: „Nie teraz. Nie ma środk ó w”.
I nawet nie będziesz miał siły się złościć. Bo wszystko to już wiesz.
Zostawiono nam tylko pytania.
Pytania, pytania, pytania…
A ja… ja tylko chciałem znaleźć choć jedną odpowiedź.–II–
Przenieśmy się, Panie, o rok naprz ó d – do lata 1918, wprost do dusznego wnętrza konfesjonału. W półmroku nasyconym żywicznym dymem i ciepłym zapachem topionego wosku siedziałem zdławiony naporem przemyśleń o Twojej Obecności.
Miał to być pogodny, zupełnie zwyczajny poranek. Kolejny niczym niewyróżniający się dzień. Nic nie wskazywał o, ż e co ś miał o si ę wydarzyć. Słońce świeciło tak samo jak setki dni wcześniej. Słyszałem znajome dzwony, widziałem tych samych ludzi – powolnych, skupionych, nieobecnych.
Rozpoznałem tę twarz, kt ó rej subtelne rysy przebijały się przez drewnianą kratkę konfesjonału – to był ten m łody mężczyzna w mundurze. Mam dobrą pamięć. Przez kilka dni widziałem go na porannej liturgii. Nie przystępował do Eucharystii. Wychodził, gdy inni przyjmowali Ciało Chrystusa. To drobne zakłócenie w rutynie dręczyło mnie jak drzazga pod paznokciem. Byłem zaintrygowany.
– Jestem tu po raz pierwszy, ojcze – wyszeptał, uklęknąwszy.
– Nigdy nie jest za późno, by zwr ó cić się do Boga. On zawsze nas słucha i widzi. Czasem przychodzimy z dobrymi wieściami, czasem przynosimy tutaj nasze żale i zwątpienia.
Zawahał się.
– W łaściwie… w tym tkwi problem, ojcze. Zgrzeszyłem przeciwko Niemu i nie wiem, czy jeszcze mnie wysłucha. Jak mam się modlić, jeśli nie jestem w stanie usłyszeć Jego odpowiedzi?
Zamilk ł. Oddychał płytko.
– Czuję, ż e co ś zakłóca m ó j kontakt z Nim. Jakby ktoś przejął fale… i zamiast Jego głosu dociera do mnie tylko szum i pustka. Nie wiem, czy kiedykolwiek mnie usłyszał.
Zacisnął em d łonie na kolanach. Znałem ten stan. Niepok ó j, kt ó ry zjada człowieka od środka.
W głębi jego oczu, kt ó rych blask ledwo przebijał się przez kratkę, ujrzał em p łonącą ranę. Nie taką, z kt ó rą ludzie przychodzą codziennie, prosząc o duchowy opatrunek – o przebaczenie za zdradę, kradzież czy pychę. To był o co ś znacznie bardziej drastycznego, coś o wyjątkowo tragicznym wydźwięku.
– Każda duchowa rana wymaga swojego lekarstwa – powiedziałem cicho. – Zacznij od tego, co boli cię najmocniej.
– Jestem żołnierzem – wyrzucił gniewnie. – Żeby przeżyć, musiałem zabijać. Wiem, że to brzmi zwyczajnie – dodał już ciszej, głos mu się załamał. – W końcu wojna, nieprawdaż ? Ale … ja nie wiem, czy to wszystko było słuszne.
Oparłem czoło o zimne drewno kratki i spojrzałem na smugi światła, kt ó re przedzierały się ze świątyni niczym ostrza. Chciałem ujrzeć jego twarz, dostrzec każdy skurcz mięśni, każdy błysk w oku, gdy zmagał się z własnym sumieniem.
– Czy oni naprawdę zasługiwali na ś mier ć ? – zapytał drżącym głosem. – Rozumie ojciec? Nauczył em si ę zabijać… ale nikt mnie nie nauczył, jak cokolwiek stworzyć.
Przełknąłem ślinę. Pogrążył em si ę we wspomnieniach. Zn ó w znalazł em si ę tam, w środku tego piekła. Zn ó w byłem człowiekiem, kt ó ry sam wiedział, jak pachnie spalone mięso. Ten przerażający smr ó d rozkładającego się cia ła, metaliczny dźwięk świszczących kul…
Znajome uczucie bezradności. Co miałem powiedzieć temu chł opcu? Jaką wartość będą mie ć moje słowa, gdy sam nie znalazłem rozumienia tej materii?
– Przykazanie „Nie zabijaj” – zacząłem ostrożnie – w oryginalnym znaczeniu oznacza „nie stosuj niesprawiedliwej przemocy”. Wojna to nie wyb ó r. To narzucona rola. Szukaj odkupienia w tym, co możesz zbudować . Pom óż ocala łym, buduj mosty między ludźmi, pisz dziennik. Każdy akt tworzenia jest odpowiedzią na ś mier ć.
Nie miałem pojęcia, czy m ó wiłem mądrze, czy tylko powtarzałem to, czego mnie nauczono. Złocony krzyż drżał mi pod palcami, ale kontynuowałem:
– W określonych warunkach obrona przed agresją jest usprawiedliwiona. Czasem zostajemy rzuceni w nieludzkie sytuacje, i to właściwie od nas zależy, jak się wtedy zachowujemy.
Chłopak westchnął głęboko, odwr ó cił wzrok i uni ó sł twarz ku krzyżowi, kt ó ry wisia ł nad jego głową. W jego pięknych oczach migotał cień niepokoju. Przełknął ślinę, a z ust wydobył się drżący szept:
– Nie zrozumieliście, ojcze… Gdyby słowa mogł y unie ść ciężar tego, co siedzi w człowieku, byłoby nam łatwiej. Ale nie uniosą . Zosta łem katem. Egzekutorem. Nie chodzi o to, że kazano mi zabijać. Najgorsze jest to, że robiłem to bez żadnego żalu. Bez wahania. – Westchn ął po raz kolejny. – Nie byli to Rosjanie – nadal szeptał – ani Francuzi. To byli… nasi. Ci, kt ó rych znałem. Zeszłej jesieni udało nam się odeprzeć atak. Ale wiele rodzin porzuciło wsie, bo nikt nie miał już siły walczyć. Nikt. Potrzebowaliśmy żywych. Ale kto, do jasnej cholery, był na tyle głupi, by dobrowolnie iść pod lufę ?
Cisza. Tylko stary dzwon w wieży.
– Po kilku dniach przyszedł posłaniec. Przyni ó sł rozkaz: mobilizacja. Każ dy ch łopak w wieku poborowym, bez wyjątku, miał się stawić. Kto odmawiał… kula w łeb. Ale… i tak nikt nie przyszedł. Strzelaliśmy. Bo kazali. Bo jak nie ty, to ktoś inny… To mnie cały czas męczy.
Żołnierz uni ó sł wzrok. Jego oczy, zdradzające, że niedawno płakał, płonęły brutalnym ogniem rozpaczy i gniewu. Spojrzenie przeszyło przestrzeń konfesjonału. W tym bezsłownym zetknięciu czuł em ca ły ładunek śmierci, kt ó rej był świadkiem – i kt ó rej stał się narzędziem.
– Do wszystkich. Rozumie ojciec? – wyrzucił ze złością. – Do ch łopak ó w, do starych… Bo nie mieliśmy, do jasnej cholery, wyboru. Co miałem zrobić? Co by zrobili ze mną, gdybym odm ó wił ?
W gł osie dr żał bunt przeciw światu i przeciw samemu Bogu. Spuścił wzrok i zamilkł, jakby każdy dźwięk ranił jeszcze bardziej.
– Powie ojciec, że zwariowałem. I ojciec chyba nigdy nie zastanawiał się, czy nacisnąć spust, czy puścić kulę w powietrze – szepnął niemal do siebie. – O tym myślałem, gdy byłem pierwszy miesiąc na froncie. A potem… robiłem to bez żalu. I o to chodzi. Dla mnie ludzkie życie przestało mieć znaczenie.
Przygryzł wargę. W mroku konfesjonału dalej migotał cień jego złości.
– Pok ó j Boży… Skoro On wszystko widzi i wszystko słyszy, dlaczego nie powstrzyma tego koszmaru? Czy kiedykolwiek będę umiał obdarzyć Go przebaczeniem?
Milczałem razem z nim, bo wiedziałem, że czeka na tę odpowiedź, kt ó rej i ja nigdy nie usłyszałem. Rozgrzeszenie nie było tym, czego pragnął; wcale nie po to tu przyszedł.