Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moje zeznania - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Luty 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Moje zeznania - ebook

Anatolij Marczenko, prosty robotnik, miał zaledwie 20 lat, kiedy w 1958 roku trafił do sowieckiego więzienia za udział w bójce, w której nawet nie brał udziału., Wszedł w środowisko więźniów politycznych, a łagry mordwińskie stały się jego „uniwersytetem”. Poznał tam prawdziwą historię, nauczył się podstaw ekonomii, wiedzy o polityce i stał się zdeterminowanym przeciwnikiem nieludzkiego systemu, a zarazem prawdziwym humanistą. Doświadczenia z tego okresu opublikował w książce, która uczyniła go jednym z najbardziej znanych rosyjskich dysydentów.

Wielokrotnie skazywany, zmarł w grudniu 1986, po trwającej prawie cztery miesiące głodówce. Pięć dni po jego pogrzebie Michaił Gorbaczow zadzwonił do przebywającego na zesłaniu Andrieja Sacharowa, co zapoczątkowało w ZSRR proces uwalniania więźniów politycznych.

Spis treści

OD AUTORA

POCZĄTEK

ETAPY

DZIESIĄTY ŁAGIER – ROK 1961

BUROW

OPOWIADANIE RIČARDASA

PODKOP

SZIZO

OSTATNIA PRÓBA

NA SPECU

WŁODZIMIERKA
Przyjazd
Cela. Zaostrzony rygor
Głód
Mordwin Iwan
Głodówka
Samookaleczenia
„Terrorysta”
Trudno pozostać człowiekiem
Nasz sąsiad Powers
Cela beriowców
Spacerniak
Tkacz
Piotr Głynia
Witia Kiedrow
Łaźnia
Równouprawnienie
Funkcyjni
Religijni
Umysłowo chorzy
Wisielec
Cela numer 79

DROGA POWROTNA

ZNÓW ŁAGIER

NOWE PORZĄDKI

PRACA

EKONOMIA WIĘŹNIARSKA – PODWÓJNA KSIĘGOWOŚĆ

I U NAS WSZYSTKO JEST JAK NA WOLNOŚCI

MORDWIŃSKA IDYLLA

OPW – PIEŚNI, TAŃCE I SPORT

OPW – ZAJĘCIA POLITYCZNE

NACZELNICY DUZI I MALI

CHRUSZCZ POLECIAŁ

WIDZENIE

SAMOBÓJCA

O PRZYJACIOŁACH I KOLEGACH

O MŁODZIEŻY

BUKIET

KWIATY W ZONIE

SZPITAL (PODODDZIAŁ TRZECI)

MIŁOŚĆ

WARIATKOWO

STARCIE Z PRZEDSTAWICIELEM ADMINISTRACJI

ZNÓW NA ZONĘ

DUBRAWŁAG

MISZKA KONUCHOW

POŻAR

„REEDUKACJA”

JESZCZE RAZ W KARCERZE

ZWOLNIENIE

O AUTORZE

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61283-98-0
Rozmiar pliku: 837 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

K iedy sie­działem w więzie­niu włod­zi­mier­skim, nie­raz ogar­niała mnie bez­sil­na roz­pacz. Głód, cho­ro­by i to, co naj­gor­sze – bez­rad­ność, nie­możność wal­ki ze złem – do­pro­wa­dzały mnie do tego, że gotów byłem rzu­cić się na swo­ich oprawców, mając tyl­ko je­den cel: zginąć. Lub w inny sposób skończyć ze sobą. Albo się oka­le­czyć, jak to ro­bi­li inni na mo­ich oczach.

Po­wstrzy­my­wało mnie jed­no i tyl­ko to jed­no dawało mi siłę do życia w tym kosz­ma­rze – na­dzie­ja, że wyjdę i opo­wiem wszyst­kim o tym, co wi­działem i przeżyłem. Dałem so­bie słowo, że dla osiągnięcia tego celu wy­trzy­mam i zniosę wszyst­ko. Obie­całem to moim to­wa­rzy­szom nie­do­li, którzy jesz­cze przez lata całe mie­li po­zo­sta­wać za kra­ta­mi, za dru­tem kol­cza­stym.

Myślałem, jak spełnić to za­da­nie. Wy­da­wało mi się, że w na­szym kra­ju, w wa­run­kach ostrej cen­zu­ry i kon­tro­lo­wa­nia przez KGB każdego wy­po­wie­dzia­ne­go słowa będzie to nie­możliwe. I bez­ce­lo­we: wszy­scy są do ta­kie­go stop­nia stłam­sze­ni przez strach i spo­nie­wie­ra­ni co­dzienną walką o prze­trwa­nie, że nikt na­wet nie chce po­znać praw­dy. Dla­te­go sądziłem, że będę mu­siał uciec za gra­nicę, by po­zo­sta­wić po so­bie świa­dec­two – cho­ciażby jako do­ku­ment, jako ma­te­riał dla hi­sto­ryków.

Rok temu skończył mi się okres od­sia­dy­wa­nia kary. Wy­szedłem na wol­ność. I zro­zu­miałem, że nie miałem jed­nak ra­cji, bo moje ze­zna­nia są po­trzeb­ne moim ro­da­kom. Lu­dzie chcą po­znać prawdę.

Głównym ce­lem tych no­ta­tek jest po­wie­dze­nie całej praw­dy o dzi­siej­szych łagrach i więzie­niach dla osób prześla­do­wa­nych za poglądy po­li­tycz­ne. Po­wie­dze­nie tym, którzy chcą ją usłyszeć. Je­stem prze­ko­na­ny, że ujaw­nie­nie jej to je­dy­ny sku­tecz­ny sposób wal­ki z pa­noszącym się dzi­siaj złem i bez­pra­wiem.

W ciągu ostat­nich lat uka­zało się dru­kiem kil­ka tekstów li­te­rac­kich i do­ku­men­tal­nych o te­ma­ty­ce łagro­wej. W wie­lu in­nych mówi się o tym przy oka­zji bądź alu­zyj­nie. Po­nad­to te­mat ten w sposób pełny i do­bit­ny jest naświe­tla­ny w utwo­rach roz­po­wszech­nia­nych po­przez sa­miz­dat. Tak więc sta­li­now­skie łagry zo­stały już zde­ma­sko­wa­ne. Praw­da o nich na ra­zie nie do­tarła jesz­cze do wszyst­kich czy­tel­ników, ale do­trze do nich bez wątpie­nia.

To bar­dzo do­brze. Ale i trochę nie­bez­piecz­nie: po­wsta­je mi­mo­wol­ne wrażenie, że to wszyst­ko, o czym się pisało, od­no­si się tyl­ko do przeszłości, a te­raz nic po­dob­ne­go nie ist­nie­je i ist­nieć nie może. Sko­ro pi­sze się o tym już na­wet w ga­ze­tach, to dzi­siaj na pew­no jest u nas całkiem in­a­czej – jak trze­ba – i wszy­scy uczest­ni­cy strasz­nych zbrod­ni zo­sta­li uka­ra­ni, a ofia­ry uzy­skały zadośćuczy­nie­nie. Ale to nie­praw­da! Ilu ofia­rom „zadośćuczy­nio­no” pośmiert­nie, a o ilu z nich za­po­mnia­no i do tej pory siedzą w łagrach, ilu no­wych więźniów tam tra­fia? A ilu spośród tych, którzy ich tam wtrącili, przesłuchi­wa­li, dręczy­li, do tej pory za­cho­wu­je swo­je sta­no­wi­ska bądź żyje so­bie spo­koj­nie na eme­ry­tu­rze, nie po­nosząc żad­nej – choćby tyl­ko mo­ral­nej – od­po­wie­dzial­ności za swo­je czy­ny! Kie­dy jadę do Mo­skwy pociągiem pod­miej­skim, wa­go­ny pełne są do­bro­tli­wych, wy­ci­szo­nych eme­rytów. Je­den sta­ru­szek czy­ta ga­zetę, inny wie­zie kosz tru­ska­wek, trze­ci niańczy wnu­ka... Może to le­karz, ro­bot­nik, inżynier, który do­stał eme­ryturę po wie­lu la­tach ciężkiej pra­cy; może ten sta­ru­szek ze srebr­ny­mi zębami stra­cił własne pod­czas śledz­twa „z za­sto­so­wa­niem środków fi­zycz­nych” lub w kołym­skich ko­pal­niach. Ale ja oczy­ma wy­obraźni w każdym ta­kim po­czci­wym eme­ry­cie widzę ofi­ce­ra śled­cze­go, który sam wy­bi­jał lu­dziom zęby. Bo ja się zdążyłem na­pa­trzyć na ta­kich sa­mych w łagrach. Bo w dzi­siej­szych so­wiec­kich łagrach więźnio­wie po­li­tycz­ni mają tak samo okrop­nie jak w sta­li­now­skich. Pod ja­ki­miś względami może le­piej. A pod in­ny­mi go­rzej.

Muszą się o tym do­wie­dzieć wszy­scy.

I ci, którzy chcą po­znać prawdę, a za­miast niej otrzy­mują kłam­li­we, pełne sa­mo­za­do­wo­le­nia ar­ty­kuły w cza­so­pi­smach, usy­piające su­mie­nie społeczeństwa.

I ci, co praw­dy znać nie chcą, za­my­kają oczy i za­ty­kają uszy, aby po­tem kie­dyś móc uspra­wie­dli­wić się i zno­wu wyjść z ba­gna w sta­nie nie­ska­zi­tel­nie czy­stym: „Mój Boże, a myśmy nic o tym nie wie­dzie­li...”.

Jeśli mają oni choć trochę od­wa­gi cy­wil­nej i praw­dzi­wej miłości do oj­czy­zny, to po­win­ni wystąpić w jej obro­nie, jak to za­wsze czy­ni­li w Ro­sji jej praw­dzi­wi sy­no­wie.

Chciałbym, aby z tym moim świa­dec­twem o so­wiec­kich więzie­niach i łagrach dla po­li­tycz­nych za­po­zna­li się hu­ma­niści i lu­dzie postępowi w in­nych kra­jach – ci, którzy występują w obro­nie więźniów po­li­tycz­nych Gre­cji i Por­tu­ga­lii, Re­pu­bli­ki Południo­wej Afry­ki i Hisz­pa­nii. Niech za­py­tają swo­ich so­wiec­kich to­wa­rzy­szy w wal­ce o pra­wa człowie­ka: „Co uczy­ni­liście, aby u was, w wa­szym własnym kra­ju, więźniów po­li­tycz­nych przy­najm­niej nie wy­cho­wy­wa­no po­przez głod­ze­nie?”.

Nie uważam się za pi­sa­rza i te moje no­tat­ki nie są dziełem sztu­ki. Przez całe sześć lat sta­rałem się tyl­ko wi­dzieć i za­pa­miętywać.

W tych no­tat­kach nie ma ani jed­nej wymyślo­nej oso­by, ani jed­nej wymyślo­nej hi­sto­rii. Tam, gdzie za­cho­dzi ry­zy­ko wyrządze­nia komuś szko­dy, nie po­daję imion, prze­mil­czam niektóre oko­licz­ności i zda­rze­nia. Je­stem jed­nak gotów od­po­wia­dać i ręczyć za au­ten­tycz­ność każdego opo­wie­dzia­ne­go tu szczegółu. Każdy wy­pa­dek, każdy fakt po­twier­dzić mogą dzie­siątki, a cza­sem na­wet set­ki i tysiące świadków – mo­ich to­wa­rzy­szy więzien­nych. Oni mo­gli­by oczy­wiście dodać do tego mnóstwo po­dob­nych, a na­wet jesz­cze strasz­niej­szych faktów niż te, o których opo­wie­działem.

Nie­trud­no so­bie wy­obra­zić, że tam­ci spróbują się na mnie zemścić i bez­pod­staw­nie oskarżając mnie o „oszczer­stwo”, roz­pra­wić się z prawdą, którą na tych kart­kach za­pi­sałem. Otóż oświad­czam, że gotów je­stem od­po­wia­dać na pu­blicz­nym pro­ce­sie, z powołaniem niezbędnych świadków, w obec­ności za­in­te­re­so­wa­nych przed­sta­wi­cie­li społeczeństwa i pra­sy.

Jeżeli zaś zo­sta­nie prze­pro­wa­dzo­na ko­lej­na in­sce­ni­za­cja „pu­blicz­ne­go pro­ce­su”, pod­czas którego przed wejściem do sądu przed­sta­wi­cie­le KGB wy­ga­niają oby­wa­te­li, za­miast pu­blicz­ności wpro­wa­dzając prze­bra­nych po cy­wil­ne­mu ka­ge­bistów, kie­dy ko­re­spon­den­ci ga­zet za­gra­nicz­nych (w tym ko­mu­ni­stycz­nych) drepczą w miej­scu koło wejścia, nie mogąc uzy­skać żad­nej in­for­ma­cji – tak jak to było na pro­ce­sach pi­sa­rzy Si­niaw­skie­go i Da­nie­la, Chau­sto­wa, Bu­kow­skie­go i in­nych – to tyl­ko do­dat­ko­wo po­twier­dzi moje słowa.

Pew­ne­go razu na­czel­nik od­działu łagro­we­go ka­pi­tan Usow po­wie­dział do mnie: „I co, Mar­czen­ko, ze wszyst­kie­go je­steście nie­za­do­wo­le­ni, nic wam się nie po­do­ba. A sami co zro­bi­liście, żeby było le­piej? Chcie­liście tyl­ko uciec – i to wszyst­ko!”. Jeżeli za te moje no­tat­ki znajdę się zno­wu na łasce ka­pi­tana Uso­wa, to będę mógł mu od­po­wie­dzieć: „Zro­biłem wszyst­ko, co było w mo­ich siłach. No i zno­wu je­stem u was”.

Mo­skwa, 1967
Ana­to­lij Mar­czen­koPOCZĄTEK

Czyż nie przyłączą się do nas wszyst­kie wol­ne umysły, wszyst­kie gorące ser­ca?

Nie­chaj się łączą, nie­chaj piszą i mówią! Nie­chaj wraz z nami sta­rają się oświe­cać opi­nię pu­bliczną, wszyst­kich tych sza­rych i skrom­nych lu­dzi, którzy są te­raz za­tru­wa­ni i do­pro­wa­dza­ni do obłędu! Duch oj­czy­zny, jego ener­gia i jego wiel­kość mogą być bu­do­wa­ne je­dy­nie na spra­wie­dli­wości i wiel­koduszności.

Troszczę się tyl­ko o jed­no, a mia­no­wi­cie o to, aby światło praw­dy roz­ta­czało się jak naj­sze­rzej i jak naj­szyb­ciej. Pro­ces przy drzwiach za­mkniętych, po utaj­nio­nej roz­pra­wie ni­cze­go nie udo­wod­ni. Wte­dy to do­pie­ro za­cznie się praw­dzi­wa roz­pra­wa. I trze­ba będzie przemówić, al­bo­wiem mil­cze­nie sta­no­wiłoby współudział.

Ja­kież to sza­leństwo wy­obrażać so­bie, że można uni­ce­stwić hi­sto­rię! Nie – ona zo­sta­nie na­pi­sa­na, a wte­dy za każdą winę, jak małą by się ona wy­da­wała, trze­ba będzie po­nieść karę.

List do Fran­cji, Emil Zola

Mam na imię Ana­to­lij. Na na­zwi­sko – Mar­czen­ko. Uro­dziłem się w nie­dużym sy­be­ryj­skim mia­stecz­ku Ba­ra­bińsk. Mój oj­ciec, Ti­chon Aki­mo­wicz Mar­czen­ko, całe życie prze­pra­co­wał na ko­lei jako po­moc­nik ma­szy­ni­sty. Mat­ka, Je­le­na Wa­sil­jew­na, pra­co­wała jako sprzątacz­ka na dwor­cu. Obo­je są całko­wi­cie nie­piśmien­ni, a li­sty od mat­ki za­wsze były pi­sa­ne cudzą ręką.

Po ośmiu la­tach na­uki rzu­ciłem szkołę i po­je­chałem z kom­so­mol­ca­mi na bu­dowę no­wo­sy­bir­skiej elek­trow­ni wod­nej. Tak zaczęło się moje sa­mo­dziel­ne życie. Uzy­skałem upraw­nie­nia mi­strza zmia­no­we­go robót wiert­ni­czych i zacząłem jeździć po wszyst­kich nowo bu­dowanych elek­trow­niach wod­nych na Sy­be­rii, pra­co­wałem w ko­pal­niach, przy po­szu­ki­wa­niach geo­lo­gicz­nych. Ostat­nim ra­zem zo­stałem od­de­le­go­wa­ny do pra­cy w elek­tro­ciepłowni w Ka­ra­gan­dzie.

Tam właśnie tra­fiłem pod sąd. My, młodzi z ho­te­lu ro­bot­ni­cze­go, cho­dzi­liśmy do klu­bu na za­ba­wy. W tym sa­mym osie­dlu miesz­ka­li zesłani tu­taj z Kau­ka­zu Cze­cze­ni. Byli strasz­nie agre­syw­ni – prze­cież wy­sie­dlo­no ich ze stron oj­czy­stych na obcą Sy­be­rię, do ob­cych lu­dzi. Pomiędzy nami a młody­mi Cze­cze­na­mi bez prze­rwy wywiązywały się awan­tu­ry, bójki, nie­kie­dy z użyciem noży. Pew­ne­go razu zda­rzyła się zażarta bójka u nas w ho­te­lu. Kie­dy jakoś samo przez się wszyst­ko już ucichło, po­ja­wiła się mi­li­cja. Połapa­li wszyst­kich, którzy byli w ho­te­lu (większość uczest­ników tej dra­ki zdążyła uciec i ukryć się). Wśród aresz­to­wa­nych zna­lazłem się i ja. Wy­wieźli nas z osie­dla, gdzie pra­wie każdy wie­dział, jak było na­prawdę. Sądzo­no nas wszyst­kich jed­ne­go dnia, nie wni­kając, po czy­jej stro­nie jest wina. Tak oto stałem się więźniem strasz­nych ka­ra­gan­dyj­skich łagrów – Karłagu.¹

Później w moim życiu po­ja­wiły się ta­kie oko­licz­ności, że po­sta­no­wiłem uciec za gra­nicę. Po pro­stu nie wi­działem dla sie­bie in­ne­go wyjścia. Ra­zem ze mną ucie­kał młody chłopak, Ana­to­lij Bu­drow­ski. Próbo­wa­liśmy prze­kro­czyć gra­nicę irańską, ale nas wyśle­dzo­no. Zo­sta­liśmy złapa­ni ja­kieś czter­dzieści metrów od gra­nicy.

Było to 29 paździer­ni­ka 1960 roku.

Przez pięć mie­sięcy trzy­ma­li mnie w aresz­cie śled­czym asz­cha­badz­kie­go KGB. Cały ten czas sie­działem w po­je­dyn­ce, bez pra­wa do ko­re­spon­den­cji i otrzy­my­wa­nia pa­czek, bez żad­nych wia­do­mości od ro­dzi­ny. Dzień po dniu przesłuchi­wał mnie sędzia śled­czy Sa­fa­rian (a później Cu­kin): dla­cze­go chciałem uciec? KGB po­sta­wiło mi za­rzut zdra­dy oj­czy­zny, więc śled­cze­mu moje od­po­wie­dzi nie wy­star­czały. Sta­rał się wyciągnąć obciążające ze­zna­nia, nękając mnie na przesłucha­niach i grożąc, że śledz­two będzie trwało tak długo, aż po­wiem to, cze­go się ode mnie ocze­ku­je, a za „do­bre” ze­zna­nia i skruchę obie­cy­wał co­dzienną dokładkę do więzien­ne­go posiłku. Nie dopiął swe­go i nie uzy­skał ani ode mnie, ani od żad­ne­go z czter­dzie­stu świadków żad­nych ma­te­riałów po­twier­dzających oskarżenie. Tra­fiłem jed­nak pod sąd za zdradę oj­czy­zny.

Naszą sprawę 2–3 mar­ca 1961 roz­pa­try­wał Sąd Naj­wyższy Turk­meńskiej SRR. Roz­pra­wa była za­mknięta: w ogrom­nej sali nie było ni­ko­go oprócz składu sędziow­skie­go, dwóch uzbro­jo­nych strażników za na­szy­mi ple­ca­mi i ich dowódcy przy drzwiach. Przez dwa dni za­da­wa­no mi te same py­ta­nia, co pod­czas śledz­twa, a ja od­po­wia­dałem tak samo, od­rzu­cając za­rzu­ty. To­wa­rzyszący mi w próbie uciecz­ki Ana­to­lij Bu­drow­ski nie wy­trzy­mał śledz­twa i sie­dze­nia w po­je­dyn­ce, uległ na­ci­skom śled­cze­go. Ze­zna­wał prze­ciw­ko mnie, osłaniając i ra­tując sie­bie. Ale ze­zna­nia czter­dzie­stu osób prze­ma­wiały na moją ko­rzyść. Za­py­tałem, dla­cze­go sąd nie zwra­ca na nie uwa­gi, i usłyszałem od­po­wiedź: „To sąd de­cy­du­je, czy­im ze­zna­niom ma wie­rzyć”.

Zre­zy­gno­wałem z obro­ny, ale mój ad­wo­kat był obec­ny na roz­pra­wie i wygłosił mowę. Mówił, że sąd nie ma pod­staw oskarżać mnie o zdradę oj­czy­zny – świa­dec­twu Bu­drow­skie­go nie można ufać, po­nie­waż jest osobą za­in­te­re­so­waną jako oskarżony w tej sa­mej spra­wie; sąd po­wi­nien był wziąć pod uwagę ze­zna­nia po­zo­stałych osób przesłuchi­wa­nych przed pro­ce­sem; Mar­czen­ce można sta­wiać za­rzut próby nie­le­gal­ne­go prze­kro­cze­nia gra­ni­cy, ale nie zdra­dy.

Z ostat­nie­go słowa zre­zy­gno­wałem. Nie uznałem się za win­ne­go zdra­dy, a nie miałem nic do do­da­nia do własnych ze­znań.

3 mar­ca sąd wydał wy­rok: Bu­drow­ski za próbę nie­le­gal­ne­go prze­kro­cze­nia gra­ni­cy do­stał dwa lata łagrów, a więc mniej niż wy­no­si mak­sy­mal­ny wy­miar kary z tego sa­me­go ar­ty­kułu (trzy lata), a ja sześć lat z ar­ty­kułu o zdra­dzie oj­czy­zny, też znacz­nie mniej niż mak­sy­mal­ny wy­miar kary – cza­pa, czy­li roz­strze­la­nie.

Miałem wte­dy dwa­dzieścia trzy lata.

Zno­wu od­wieźli mnie do więzie­nia, do mo­jej celi.

Wy­rok na­prawdę nie zro­bił na mnie wrażenia. To do­pie­ro po­tem każdy ko­lej­ny rok w więzie­niu roz­ciąga się na dni i na go­dzi­ny i wy­da­je się, że te sześć lat nig­dy się nie skończy. Znacz­nie później zro­zu­miałem, że słowa­mi „zdraj­ca oj­czy­zny” oka­le­czo­no mnie nie na sześć lat, lecz na całe życie. Czułem wówczas tyl­ko jed­no: stała się nie­spra­wie­dli­wość, bez­pra­wie w ma­je­sta­cie pra­wa, a ja je­stem bez­rad­ny, mogę co naj­wyżej gro­ma­dzić w so­bie po­czu­cie krzyw­dy – aż do mo­men­tu, gdy roz­sa­dzi mnie ono jak prze­grza­ny ko­cioł.

Przy­po­mniałem so­bie pu­ste rzędy fo­te­li w sali, obojętny ton sędzie­go, pro­ku­ra­to­ra, pro­to­ko­lantkę (która przez cały czas za­ja­dała ro­ga­li­ka), kon­wo­jentów, milczących ni­czym ka­mien­ne bożki. Dla­cze­go na roz­prawę ni­ko­go nie wpuścili, cho­ciażby tyl­ko mo­jej mat­ki? Dla­cze­go nie we­zwa­li świadków? Dla­cze­go nie dali mi od­pi­su wy­ro­ku? Co miało zna­czyć: „Wy­ro­ku nie do­sta­nie­cie, bo jest taj­ny”?

Po kil­ku mi­nu­tach przez klapę w drzwiach celi po­da­li mi nie­bie­ski pa­pie­rek: „Pod­pisz­cie, że za­po­zna­liście się z wy­ro­kiem”. Pod­pi­sałem. To wszyst­ko! Wy­rok jest pra­wo­moc­ny, za­skarżeniu nie pod­le­ga.

Podjąłem strajk głodo­wy. Na­pi­sałem oświad­cze­nie, opro­te­sto­wując pro­ces sądowy i wy­rok, podałem je przez klapę w drzwiach i prze­stałem przyj­mo­wać posiłki. Przez kil­ka dni nie brałem do ust ni­cze­go oprócz zim­nej wody. Nikt nie zwra­cał na to uwa­gi. Strażnicy, słysząc od­mowę, spo­koj­nie od­no­si­li moją porcję albo miskę z zupą, a na obiad przy­no­si­li zno­wu. A ja zno­wu od­ma­wiałem. Po ja­kichś trzech dniach do celi we­szli strażnicy i le­karz. Przystąpili do ak­cji pod nazwą „przy­mu­so­we odżywia­nie”. Wykręcili mi ręce, założyli kaj­dan­ki, we­tknęli do ust roz­wie­racz, wpro­wa­dzi­li rurę do przełyku i zaczęli lać przez le­jek mie­szankę odżywczą, coś tłuste­go i słod­kie­go. Strażnicy mówili: „Kończ głodówkę, i tak nic nie zwo­ju­jesz – my ci na­wet schudnąć nie damy”. Ta sama pro­ce­du­ra powtórzyła się następne­go dnia. Zakończyłem głodówkę. Od­po­wie­dzi na moje oświad­cze­nie nie do­stałem.

Po kil­ku dniach przy­szedł po mnie strażnik. Spro­wa­dził mnie po scho­dach i ko­ry­ta­rzach na par­ter i wpuścił przez drzwi obi­te czarną dermą. Na ta­blicz­ce był na­pis: „Na­czel­nik więzie­nia”. W ga­bi­ne­cie przy sto­le, pod dużym por­tre­tem Dzierżyńskie­go, sie­dział sam na­czel­nik. Na ka­na­pie – zna­ni mi już ze śledz­twa pro­ku­ra­tor nad­zo­rujący i na­czel­nik wy­działu śled­cze­go. Czwar­te­go nie znałem, na jego wi­dok aż się wzdrygnąłem – tak nie­na­tu­ralną i odrażającą miał fi­zjo­no­mię. Małe, okrągłe ciałko, króciut­kie nóżki le­d­wie sięgające podłogi, cien­ka, cie­niut­ka szyj­ka. A na niej ogrom­na spłasz­czo­na kula – głowa. Szpar­ki oczu, le­d­wie wi­docz­ny no­sek, wąskie uśmie­chające się usta – wszyst­ko tonęło w żółtym, na­brzmiałym, połyskującym jak­by cieście. Jak ta szyj­ka nie załamie się pod ta­kim ciężarem?

Po­wie­dzie­li mi, że to zastępca na­czel­ne­go pro­ku­ra­to­ra Turk­meńskiej SRR. Za­pro­po­no­wa­li, żebym usiadł. Roz­mowę pro­wa­dzi­li w koleżeńsko-po­ufałym to­nie. Za­py­ta­li, jak się czuję, czy zakończyłem głodówkę. Po­dziękowałem za wzru­szającą tro­skli­wość i uwagę, po­wie­działem, że głodówkę zakończyłem, i też zadałem py­ta­nie:

– Proszę mi po­wie­dzieć, kie­dy mnie stąd za­biorą? I dokąd?

– Po­jedżesz na kom­so­mol­ska bu­do­wa. Bedżesz kom­so­mo­lec – od­po­wie­dział stwór, ciesząc się z własne­go dow­ci­pu i rozpływając w uśmie­chu.

Po­czułem się obrzy­dli­wie. Mnie, ska­za­ne­mu przez nich za zdradę oj­czy­zny, jakoś głupio było słyszeć z ich stro­ny ta­kie słowa tu­taj, w tym ga­bi­ne­cie, wi­dzieć ich obleśne uśmiesz­ki. Oni to wszyst­ko do­sko­na­le ro­zu­mieją! Ja też ro­zu­miałem.

Po po­wro­cie do celi przy­po­mniałem so­bie wiel­kie bu­do­wy, na których pra­co­wałem. Obok każdej – łagier, drut kol­cza­sty, wieże, war­tow­ni­cy, „kom­so­mol­cy w buszłatach²”. Przy­po­mniałem so­bie, jak mnie, dzie­więtna­sto­let­nie­go chłopa­ka, wysłano w dwu­mie­sięczną de­le­gację do elek­trow­ni w Buch­tar­mie. Osa­da Sie­rie­brian­ka, w której miesz­ka­liśmy my, wol­ni bu­dow­lańcy, znaj­do­wała się dość da­le­ko od te­re­nu bu­do­wy. W Sie­rie­brian­ce był też łagier. I nas, i więźniów na każdą zmianę pociągiem za­wo­zi­li do pra­cy i z po­wro­tem. „Wol­ny” pociąg miał pięć–sześć dwu­osio­wych wa­go­ników. Za­trzy­my­wał się ja­kieś pięćdzie­siąt metrów od war­ty, oka­zy­wa­liśmy swo­je prze­pust­ki strażni­ko­wi i prze­cho­dzi­liśmy przez war­tow­nię. Po­tem otwie­rała się bra­ma i bez­pośred­nio na te­ren bu­do­wy wta­czał się długach­ny skład z sa­my­mi więźnia­mi. Był złożony nie z żałosnych dwu­osio­wych wa­go­ników, tyl­ko z porządnych czte­ro­osio­wych pul­manów, a w każdym pełno więźniów, jak śle­dzi w becz­ce. W każdej bud­ce ha­mul­co­wej – po dwóch z au­to­ma­ta­mi, a w ogo­nie pociągu – otwar­ta plat­for­ma z żołnie­rza­mi. Żołnie­rze otwie­rali drzwi więźniom, od­ga­nia­li ich od wa­gonów i for­mo­wa­li ko­lumnę – po pięciu. Po­tem za­czy­nało się li­cze­nie piątka­mi: pierw­sza, dru­ga, trze­cia, piętna­sta, pięćdzie­siąta dru­ga, sto piąta... Liczą, liczą i zli­czyć nie mogą, myli im się. Liczą od nowa. Krzy­ki, blu­zgi, jesz­cze raz liczą. Po tej zbiórce więźnio­wie idą na swo­je miej­sca pra­cy. Na ko­niec zmia­ny to samo, tyl­ko w od­wrot­nej ko­lej­ności.

I ja pra­co­wałem ra­zem z nimi, z tymi „kom­so­mol­ca­mi w buszłatach”. Brałem wypłatę, w wol­ne dni cho­dziłem na tańce i ni­czym szczególnym głowy so­bie nie zaprzątałem. Ale jed­no zda­rze­nie za­padło mi w pamięć.

Na początku sierp­nia, w środ­ku dnia, ni stąd, ni zowąd – strzały z wież strażni­czych, w stronę Ir­ty­szu. Wszy­scy rzu­ci­li ro­botę, po­bie­gli do brze­gu, stłoczy­li się koło sa­mej za­priet­ki³ – więźnio­wie prze­mie­sza­ni z wol­ny­mi. Nas odpędza­li, ale oczy­wiście nie od­cho­dzi­liśmy, ga­pi­liśmy się. Już za środ­kiem rze­ki, bli­sko prze­ciw­ne­go brze­gu, płynął człowiek. Było wyraźnie widać, że płynie z tru­dem i sta­ra się po­ru­szać jak naj­szyb­ciej. To był więzień; wi­docz­nie wy­pa­trzył mo­ment, kie­dy nie pra­co­wa­no na pogłębiar­ce, prze­lazł po jej ru­rze i wy­nu­rzył się na Ir­ty­szu da­le­ko od brze­gu. Zo­ba­czy­li go nie od razu, a kie­dy wresz­cie do­strze­gli i zaczęli strze­lać, był już dość da­le­ko. W pościg za nim wy­ru­szyła łódź pa­tro­lo­wa. Te­raz właśnie do­ga­niała zbie­ga, była od nie­go naj­wyżej dzie­sięć metrów, ale ofi­cer z pi­sto­le­tem w ręce jakoś nie zde­cy­do­wał się strze­lać. „No tak, strze­li, za­bi­je go, a tu więzień uto­nie i po­tem udo­wad­niaj, że nie uciekł! – objaśnia­li więźnio­wie w tłumie. – Musi go do­star­czyć, żywe­go albo tru­pa.”

Tym­cza­sem zbieg dopłynął do brze­gu, wy­szedł z wody i, chwiejąc się, zro­bił kil­ka kroków. A łódź już ude­rzyła dzio­bem o ka­mie­nie, ofi­cer ze­sko­czył i zna­lazł się dwa kro­ki od więźnia. Sam wi­działem, jak pod­niósł pi­sto­let i strze­lił mu w nogi. Więzień upadł. Pod­bie­gli uzbro­je­ni żołnie­rze, a ofi­cer z nimi – i na oczach tłumu ze­bra­ne­go na na­szym brze­gu strze­lił kil­ka razy do leżącego. Tłum jęknął. Ktoś so­czyście zaklął. Ciało po­wle­kli po ka­mie­niach i jak wo­rek wrzu­ci­li do łodzi. Łódź zawróciła w kie­run­ku łagru.

Mimo woli przy­po­mniałem so­bie i Buch­tarmę, i ten wy­pa­dek, i wszyst­kie inne bu­do­wy. Dokądkol­wiek mnie te­raz wy­wiozą, to i tak wszędzie będę ta­kim sa­mym „kom­so­mol­cem”, będę moknąć i marznąć na ape­lach, miesz­kać za dru­tem kol­cza­stym, będą mnie pil­no­wa­li uzbro­je­ni strażnicy z wil­czu­ra­mi, a jak nie wy­trzy­mam i będę próbował uciec, to mnie od­strzelą tak samo, jak tego chłopa­ka nad Ir­ty­szem.ETA­PY

Następne­go dnia mnie wy­wieźli. Od­da­li odzież, ode­braną przy aresz­to­wa­niu, tyl­ko butów nie zwrócili – po­dar­li na drob­ne kawałki, szu­ka­li, gdzie jest „so­wiec­kie­go zakładu plan”¹. Ka­za­li mi się ubrać i wy­pro­wa­dzi­li z więzie­nia. Suka była przy­sta­wio­na do sa­mych drzwi. Mnie we­pchnęli do bok­su i za­mknęli. Sa­mochód ru­szył. Pudło nie miało okien, nic nie było widać, wy­czu­wało się tyl­ko ruch. Oto ma­szy­na zwal­nia, na­wra­ca; zno­wu cofa. To zna­czy, że pod­jeżdżamy pod wa­gon. Z sa­mo­cho­du: szyb­ciej, szyb­ciej, zno­wu szyb­ciej – przez dwa zwar­te sze­re­gi żołnie­rzy, pro­sto do wa­gonu.

Wa­gon więźniar­ka – in­a­czej na­zy­wa się stołypin­ka² – zro­bio­ny jest pra­wie tak samo, jak zwy­czaj­ne wa­go­ny pasażer­skie. Wzdłuż ścia­ny z jed­nej stro­ny wąskie przejście, po dru­giej – prze­działy. Tyle że prze­działy nie mają drzwi, je­dy­nie kra­ty. Cała jed­na stro­na wa­go­nu jest ślepa, a od stro­ny ko­ry­ta­rza okna są okra­to­wa­ne, cho­ciaż na zewnątrz tego nie widać, bo za szy­ba­mi są zasłony. Jeśli po­pa­trzeć z zewnątrz – wa­gon jak wa­gon, nikt by się nie domyślił, że prze­wo­zi się w nim więźniów. Co praw­da, wszyst­kie okna są szczel­nie za­mknięte i zasłonięte, nikt nie wygląda, nie ma­cha do lu­dzi na pe­ro­nie. Widać jacyś sami smętni i nie­cie­ka­wi świa­ta pasażero­wie zgro­ma­dzi­li się w tym wa­gonie. W prze­dziale są półki: z każdej stro­ny po trzy, jed­na nad drugą. Pomiędzy środ­ko­wy­mi półkami można jesz­cze prze­rzu­cić sze­roką płytę – i robi się z tego pry­cza na całą sze­rokość prze­działu. Miejsc leżących jest wte­dy sie­dem, a jak się trochę ścisnąć, to osiem; ale upy­chają do każdego ta­kie­go prze­działu-klat­ki najczęściej dwa­naście–piętnaście osób albo i więcej. Do tego jesz­cze rze­czy oso­bi­ste więźniów. I wszyst­ko szczel­nie po­za­my­ka­ne, świeże po­wie­trze nie ma jak się do­stać, chy­ba że na sta­cji otworzą drzwi, żeby kogoś wpro­wa­dzić albo wy­pro­wa­dzić.

Po ko­ry­ta­rzu chodzą żołnie­rze z pi­sto­le­ta­mi. Jak się jesz­cze tra­fi jakiś nie naj­gor­szy chłopak, to prze­chodząc otwo­rzy okno na ko­ry­ta­rzu i przez kra­ty w drzwiach na chwilę po­wie­je świeżością. Ale są tacy kon­wo­jen­ci, że choćby ich nie wia­do­mo jak pro­sić – nie wy­wietrzą. A więźnio­wie duszą się w swo­jej klat­ce, jak ryba na pia­sku.

Ja od Asz­cha­ba­du do Tasz­kien­tu byłem prze­wożony jak książę – sam w klat­ce! W in­nych był ścisk, za­py­tałem sąsiadów przez ścianę, ilu ich jest, a oni na to – sie­dem­na­stu. Zro­zu­miałem, że kom­fort, który mi za­pew­nio­no, związany był nie ze szczególną troską o po­li­tycz­nych, ale z ry­zy­kiem kon­tak­tu ta­ko­wych z po­spo­li­ty­mi: żeby ich nie agi­to­wa­li po dro­dze. Więc cia­snotę mu­sie­li zno­sić inni, nie ja. Ale pod in­ny­mi względami miałem tak samo okrop­nie jak wszy­scy.

W asz­cha­badz­kim więzie­niu wy­da­li mi pro­wiant na drogę: bo­che­nek czar­ne­go chle­ba, 50 gramów cu­kru i jed­ne­go śle­dzia. Ile­kol­wiek się je­dzie do następne­go punk­tu, to i tak nic więcej nie do­sta­niesz: w wa­go­nach żad­ne­go je­dze­nia nie dają. Ale więźniów go­rzej niż głód męczy w dro­dze pra­gnie­nie. Rano i wie­czo­rem leją im ku­bek wrzątku, a wody – to już zależy, jaki żołnierz się tra­fi. Jak bar­dziej ludz­ki, to przy­nie­sie raz albo i dwa razy, ale jak mu się znu­dzi bie­gać z czaj­ni­kiem, to możesz sko­nać z pra­gnie­nia.

Pod wieczór po­sta­no­wiłem zjeść ko­lację. Roz­pa­ko­wałem swój asz­cha­badz­ki przy­dział, ode­rwałem pal­ca­mi połówkę śle­dzia, zjadłem z chle­bem. Po­pro­siłem żołnie­rza, żeby dał mi zim­nej wody albo wrzątku, a on: „Nie. Do­sta­niesz ze wszyst­ki­mi”. Cze­kam. Za ja­kieś dwa­dzieścia mi­nut zaczęli roz­no­sić wrzątek. Żołnierz z czaj­ni­kiem idzie przez ko­ry­tarz, na­le­wa wrzątek do wy­sta­wio­nych przez kra­ty kubków. Pod­cho­dzi do mo­jej klat­ki.

– Da­waj ku­bek!

A ja kub­ka nie mam, nie za­brałem ze sobą z aresz­tu. Proszę go:

– Może zna­lazłby się, może jakiś swój ma­cie...

– Pa­trz­cie go! Kub­ka mu się za­chciało! Taki chuj do­sta­niesz!

I po­szedł. Zacząłem ma­czać chleb w cu­krze i jeść na su­cho. A pić się chce okrop­nie. Długo nic nie piłem, w ustach mi zaschło, a tu jesz­cze śle­dzia zjadłem. Jakoś za­wsze w trans­por­tach wszyst­kim kon­wo­jo­wa­nym dają właśnie śle­dzie – umyślnie czy co? I później, ile razy mnie prze­wo­zi­li – za­wsze śle­dzie. Sta­rzy więźnio­wie też tak mówią: śle­dzie żeśmy żarli, a pić nam nie da­wa­li.

Sąsie­dzi zza ścia­ny, słysząc, że nie mam cze­go – i z cze­go – się napić, zaczęli wołać, żeby któryś wziął od nich ku­bek z wrzątkiem i dał mi. Kon­wo­jent klął, ale w końcu mi przy­niósł. Napiłem się wrzątku z cu­krem.

– Zo­staw so­bie ten ku­bek, przy­da ci się!

Ja go przez całe sześć lat ze sobą woziłem: i do Mor­do­wii, i do Włod­zi­mie­rza, i zno­wu do Mor­do­wii.

Po­tem nowe męczar­nie. Proszę żołnie­rza, żeby wypuścił mnie do ustępu. Od­po­wia­da:

– Wy­trzy­masz!

No pew­nie, że wy­trzy­masz, bo ja­kie masz wyjście?

Ustęp w więźniar­ce jest tyl­ko je­den – z jedną muszlą klo­ze­tową, jedną umy­walką. Wy­pro­wa­dzają po­je­dyn­czo: otwie­rają drzwi z kratą, usta­wiają na ko­ry­ta­rzu przy drzwiach twarzą do ścia­ny, ręce na ple­cy; za­my­kają za tobą drzwi, gonią, pra­wie bie­giem, przez ko­ry­tarz. Kie­dy ty tam ro­bisz swo­je, drzwi od ustępu są otwar­te na oścież, żołnierz stoi i ob­ser­wu­je. Po­ga­nia: „Szyb­ciej, szyb­ciej!”. Skończyłeś – jesz­cześ spodni nie zdążył zapiąć – zno­wu bie­giem, ręce za ple­ca­mi, do swo­jej klat­ki. Wa­gon cały zatłoczo­ny ludźmi, le­d­wie zdążą raz wszyst­kich po­wy­pro­wa­dzać, muszą za­czy­nać od nowa. A żołnie­rzom się nie chce, mają już dość – co, mają z tymi dar­mo­zja­da­mi bie­gać po ko­ry­ta­rzu cały dzień tam i z po­wro­tem?! No to krzyczą: „Wy­trzy­masz!” i nie wy­pro­wa­dzają, choćbyś błagał, choćbyś płakał; cze­kaj, aż za­czną wy­pro­wa­dzać wszyst­kich, aż przyj­dzie two­ja ko­lej.

To chy­ba naj­większe tor­tu­ry, jak nie można się napić ani załatwić. Po­dob­no są to już od daw­na spraw­dzo­ne me­to­dy. I do tej pory się utrzy­mały, i na pew­no będą się utrzy­my­wać, dopóki się roz­wo­zi więźniów po całej Ro­sji.

Przez całą drogę do Tasz­kien­tu spałem so­bie jak młody bóg, męczyło mnie tyl­ko pra­gnie­nie i chciało się jeść. Roz­ko­szo­wałem się ludz­ki­mi głosa­mi za ścianą: bez prze­rwy słychać było stamtąd głośne awan­tu­ry – to z kon­wo­jen­ta­mi, to pomiędzy sa­my­mi więźnia­mi, to zno­wu z sąsia­da­mi z dal­szych prze­działów. So­czy­ste blu­zgi brzmiały dla mnie jak mu­zy­ka – już od pięciu mie­sięcy nie słyszałem ludz­kiej mowy, tyl­ko śled­czych z KGB albo sędziów.

Następne­go dnia pociąg przy­był do Tasz­kien­tu. Po jed­nym wy­pro­wa­dzi­li nas z wa­go­nu, przepędzi­li wąskim ko­ry­ta­rzy­kiem pomiędzy dwo­ma sze­re­ga­mi żołnie­rzy i zaczęli upy­chać do sa­mo­chodów.

Kie­dy wcho­dziłem po stop­niach, więźnio­wie krzy­cze­li ze środ­ka, że więcej już nikt nie wej­dzie, ale kon­wo­jent wy­darł się na nich i we­pchnęli mnie pro­sto na lu­dzi. Po­tem jesz­cze kil­ku in­nych. Taka suka, na­zy­wa­na in­a­czej czarną wroną – to kry­ty sa­mochód ciężaro­wy, skrzy­nia jest pośrod­ku prze­gro­dzo­na kratą. Po jed­nej stro­nie kra­ty siedzą więźnio­wie, po dru­giej – dwaj kon­wo­jen­ci. Po tej sa­mej stro­nie, co kon­wo­jen­ci, znaj­dują się bok­sy – żela­zne pudła dla izo­lo­wa­nych, w nich można sie­dzieć tyl­ko zgiętym w pół. Ale w po­miesz­cze­niu zbior­czym jest jesz­cze go­rzej. Tam wzdłuż ścia­ny stoją ławki, a śro­dek jest pu­sty. Miej­sca na ja­kieś dzie­sięć osób na siedząco i stojąco – i ani trochę więcej. A nas tam upcha­li pra­wie trzy­dzie­stu albo i na­wet całą trzy­dziestkę. Pierw­si sia­dają na ławki, przy­ciśnięci je­den do dru­gie­go. Następni – do nich na ko­la­na. Po­zo­sta­li stoją. To niby jesz­cze nic ta­kie­go, ale – jak stoją! Su­fit tak ni­sko, że trze­ba schy­lić głowę, a ra­mio­na opie­rają się o żela­zny dach. Lu­dzi na­pchało się tyle, że nie można się na­wet po­ru­szyć, a o tym, żeby zmie­nić po­zycję, w ogóle mowy nie ma. We­pchnęli cię – jak udało ci się stanąć, to tak stój przez całą drogę. Ple­cy, ra­mio­na i szy­ja puchną, we wszyst­kich kościach za­czy­na łamać od ta­kiej nie­na­tu­ral­nej po­zycji. Na­wet jak nogi się pod tobą ugi­nają, to i tak nie upad­niesz – nie ma jak, pod­pie­rają cię ciała two­ich sąsiadów.

Ostat­nie­go więźnia już w żaden sposób nie mo­gli do­pchnąć. Wte­dy dwaj żołnie­rze na­tar­li na nie­go, za­par­li się i wcisnęli go w ludzką masę, a po­tem zaczęli ugnia­tać drzwia­mi. Drzwi jakoś za­mknęli, na za­mek. Nasz fur­gon już go­to­wy, ale inne jesz­cze nie­upch­nięte, więc cze­ka­my. Te­raz na zewnątrz w żaden sposób nikt się nie do­wie, co to za auto i co się w nim dzie­je. Kry­ta skrzy­nia bez okien, z jed­nym luf­ci­kiem nad drzwia­mi, po stro­nie kon­wo­jentów, a i to zasłoniętym fi­ranką.

Lu­dziom za­czy­na bra­ko­wać po­wie­trza. Ktoś posyła blu­zgi:

– Kur­wa wa­sza mać, możebyście tak już je­cha­li?

– Od­sie­dzisz swo­je, to wołgą będziesz za­su­wał – od­zy­wa się kpiący głos żołnie­rza. – A to nie wołga, tyl­ko wro­na.

Więzień już na­wet mówić nie może, tyl­ko rzęzi:

– Ty się, kur­wo za­je­ba­na, o wołgę mar­twisz? Ty na­wet mo­skwi­cza, chu­ju, z bli­ska nie wi­działeś! Sam przez całe życie chuj z tego masz, ale kałacha ci dali, to na­resz­cie możesz się nad in­ny­mi poznęcać.

– Po­ga­daj jesz­cze, po­ga­daj! Przy­je­dzie­my, to zo­ba­czy­my, jaki będziesz roz­mow­ny w kaj­dan­kach.

Wtrącają się inni:

– Tyl­ko to was ra­tu­je – te kaj­dan­ki!

– Fa­szyści za­je­ba­ni! Lu­dzi do umie­ral­ni zapędzi­li!

– Z kałacha­mi to się rządzą. A bez kałacha to pew­nie w dupę byś całował. Le­piej się nie przy­zwy­cza­jaj!

Słychać było, że do sa­mo­cho­du pod­szedł ofi­cer. Więźnio­wie przy­ci­chli, przysłuchując się. Żołnie­rze mówili do nie­go „to­wa­rzy­szu star­szy lejt­nan­cie”, ale sa­mej roz­mo­wy nie słysze­liśmy, tyl­ko jed­no słowo: „Po­cze­kają”.

Zno­wu więźnio­wie zaczęli krzy­czeć:

– Kie­row­ni­ku! Ru­szaj­my już.

– Nad ludźmi się znęcają!

– Fa­szyści z czer­wo­ny­mi książecz­ka­mi!³

Lu­dzie nie mają tu już nic do stra­ce­nia, są do­pro­wa­dze­ni do roz­pa­czy przez te męki, to i krzyczą, nie prze­bie­rając w słowach. Inna spra­wa, że kry­mi­nal­ni mogą jesz­cze za­ro­bić jakiś pa­ra­graf po­li­tycz­ny, nowy za­rzut i do­dat­ko­wy wy­rok do sied­miu lat za „agi­tację an­ty­so­wiecką”. Ale w tych wa­run­kach nikt już się nie za­sta­na­wia, nikt ni­cze­go nie ro­zu­mie. Kto to po­wy­myślał – te wszyst­kie umie­ral­nie, te wro­ny, śle­dzia na drogę i całą resztę? Da­li­by go tu­taj, tego wy­na­lazcę!

Sa­mochód drgnął – zapuścili sil­nik. Ru­szy­liśmy. Trzęsło i rzu­cało nas, ale i tak upaść by się nie dało. Tu­taj na­wet nie­bosz­czyk stałby na dwóch no­gach, pod­pie­ra­ny ze wszyst­kich stron. Jak długo je­cha­liśmy, nie wia­do­mo. Tu­taj każdemu zmie­nia się po­czu­cie cza­su i na­wet mi­nu­ta wy­da­je się wiecz­nością.

Kie­dy sa­mochód zwol­nił i zro­bił parę kółek, zro­zu­mie­liśmy, że już dojeżdżamy. Żeby już jak naj­szyb­ciej! Choć na chwilę móc wyjść, roz­pro­sto­wać się, ode­tchnąć. Ale gdzie tam – sa­mochód za­trzy­mał się, a nas ani myślą wy­pusz­czać. Już nikt nie miał siły ani pro­sić, ani prze­kli­nać. Wresz­cie żołnierz zaczął otwie­rać. Naj­pierw wypuścił z boksów tych izo­lo­wa­nych i wy­szli, cali zgięci – widać było, że nie mogą od razu się wy­pro­sto­wać. Po­tem otwo­rzy­li na­sze okra­to­wa­ne drzwi: „Wy­cho­dzić!”.

Oka­zało się, że to nie ta­kie pro­ste. Lu­dzie do tego stop­nia ścisnęli się i po­spla­ta­li z in­ny­mi, że nikt nie mógł te­raz wyplątać się z tej masy ciał. Pierw­szy, za­nim zdołał się stamtąd wy­rwać, był pra­wie całkiem ro­ze­bra­ny, a jego wa­ciak zo­stał w środ­ku. I do­pie­ro jak z sa­mo­cho­du wy­szli pra­wie wszy­scy, temu pierw­sze­mu wy­nieśli jego wa­ciak.

Wy­sie­dliśmy. Ja, tak jak cała resz­ta, nie mogłem się wy­pro­sto­wać, nie byłem w sta­nie zro­bić ani kro­ku – całe moje ciało było ścierp­nięte i obo­lałe. Do­tar­liśmy do tasz­kienc­kiej pie­rie­syłki⁴. Nad wejściem ogrom­ny trans­pa­rent, białe li­te­ry na czer­wo­nym tle: „W ustro­ju so­cja­li­stycz­nym każdy, kto się wy­ko­leił, wy­padł z torów, którymi podążają lu­dzie pra­cy, ma możność po­wro­tu do działalności społecz­nie pożytecz­nej”.

Na początek we­pchnęli nas do kwa­ran­tan­ny – dużej, mrocz­nej celi z dwu­piętro­wy­mi pry­cza­mi wzdłuż ścian i małym za­kra­to­wa­nym okien­kiem. Na­kar­mi­li nor­mal­nym więzien­nym obia­dem i za­pro­wa­dzi­li do łaźni.

Przy sa­mej łaźni – zakład fry­zjer­ski. Aż dziw­ne się wy­da­wało, że ist­nieją na świe­cie czy­ste po­ko­je, białe fi­ran­ki w oknach. Fry­zje­rzy-więźnio­wie w białych far­tu­chach. Na ścia­nach lu­stra. Co to za cud? Oka­zało się, że w tym sa­mym zakładzie strzyże się i goli cała ad­mi­ni­stra­cja więzien­na, od strażników aż po naj­wyższe władze. Tu­taj ostrzy­gli i mnie.

Na ogół wszyst­kich strzygą do gołej skóry od razu po aresz­to­wa­niu. Ale w więzie­niach KGB ta­kie­go prze­pi­su nie ma, tam aresz­to­wa­nym zo­sta­wiają włosy. Ale to tyl­ko do pierw­szej pie­rie­syłki. Ku za­zdrości swo­ich kom­panów z celi nosiłem jesz­cze długą czu­prynę. Wyjaśniłem im: „Mamy różnych chrzest­nych: wasi są z MSW, a moi z KGB”. W łaźni, za­uważyw­szy moją fry­zurę, strażnik złapał mnie za rękaw i zaciągnął do fry­zje­ra. W try miga ostrzy­gli mnie i te­raz już ni­czym nie różniłem się od in­nych więźniów.

Łaźnia w tasz­kienc­kiej pie­rie­syłce to ist­ne piekło, zwłasz­cza po czyściu­teńkim zakładzie fry­zjer­skim z lu­stra­mi. W szat­ni tyl­ko dwie ławki, a zapędzają tam ze sto osób. Pod no­ga­mi mla­ska­nie mo­krej mazi, po­wstałej z ob­sy­pującego się tyn­ku, ulicz­ne­go błota i wody. Ro­ze­brałeś się, prze­ka­załeś bie­liznę do wy­pa­rze­nia – to te­raz stój goły i cze­kaj, aż roz­biorą się inni. A w szat­ni jest zim­no, my – ro­ze­bra­ni do naga – mamy siną gęsią skórę. Wszy­scy się drą, klną do żywe­go – na strażników i na tych, którzy za­trzy­mują resztę.

Do­pie­ro kie­dy wszyst­ko jest już go­to­we, strażnik otwie­ra drzwi do prysz­niców. Każdemu wy­dają maleńki kawałek mydła. Ale jak tu się na­my­dlić! Nie wszy­scy na­wet zdążyli polać się wodą: „Wy­cho­dzić! Nie będzie­cie tu­taj myć się go­dzi­na­mi, nie je­steście w domu!”. Jakoś się opłuka­liśmy i wy­cho­dzi­my. Wy­szliśmy – bie­li­zna jesz­cze z wy­pa­rza­nia nie wróciła, a ty tu cze­kaj, cały goły i mo­kry, w tym zim­nie. Na­resz­cie przy­nieśli duże obręcze, na które każdy z nas nawłóczył swoją bie­liznę przed łaźnią. Po­win­na moc­no się wy­pa­rzyć, żeby po­zbyć się wszy, ale na­wet na­grzać się nie zdążyła, jest tyl­ko trochę ciepła. To tyl­ko tak – żeby spełnić for­mal­ność, od­faj­ko­wać, że było zro­bio­ne: osa­dze­ni się wy­my­li, a ich rze­czy zo­stały od­wszo­ne. Ale co oni tam mogą zro­bić, kie­dy co­dzien­nie przy­wożą i wywożą tyle lu­dzi!

Wy­da­li mi bie­liznę i zacząłem się ubie­rać. I cho­ciaż, zda­wałoby się, nie je­stem roz­piesz­czo­ny, ale nie­do­brze mi się robiło na samą myśl, że będę mu­siał naciągać spodnie przez uma­za­ne błotem nogi. Wy­trzeć ręczni­kiem? To czym ju­tro będę wy­cie­rał twarz? Wyjąłem ze swo­ich rze­czy je­dy­ny pod­ko­szu­lek, wy­tarłem nogi, rozłożyłem go na podłodze i stanąłem na nim. Jakoś się ubrałem. Do­okoła mnie, pchając się i potrącając, ubie­rali się inni więźnio­wie, próbując jakoś dać so­bie radę w tej sy­tu­acji. Prze­kleństwa, wrza­ski strażników: „Szyb­ciej, szyb­ciej!”.

Zno­wu po­pro­wa­dzi­li nas do tej sa­mej celi. Roz­lo­ko­wa­liśmy się byle jak, na długo się nie za­no­siło: wkrótce będą roz­syłać po więzie­niach eta­po­wych. A na ra­zie każdy umi­lał so­bie czas, jak mógł. Na dol­nej pry­czy zaczęli grać w kar­ty, na górnych – kil­ku mistrzów swo­je­go fa­chu brało się już za ko­lejną talię. Któregoś już zdążyli pobić. Inny spo­tkał ziomków i już mają swo­je te­ma­ty.

Po ja­kichś dwóch go­dzi­nach po­ja­wił się ofi­cer dyżurny z dwo­ma strażni­ka­mi, wywołał dwa­dzieścia pięć osób z li­sty i wy­pro­wa­dzi­li ich. Po­tem za­bra­li następną grupę. I jesz­cze jedną. Ja zna­lazłem się w czwar­tej.

Za­pro­wa­dzi­li nas do celi eta­po­wej, dokład­nie ta­kiej sa­mej jak kwa­ran­tan­no­wa. Ta­kie samo błoto, okrop­ny za­duch, żad­ne­go światła przez luf­cik, całą dobę pali się lam­pa. Na pry­czach po­wy­rzy­na­ne ini­cjały. Na ścia­nach na­pi­sy, najczęściej nie­cen­zu­ral­ne, ale zda­rzają się też wia­do­mości, li­sty: „Iwan i Mu­sio z Bu­cha­ry wy­wie­zie­ni za sto czter­na­sty. Po­zdro­wie­nia dla na­szych z Bu­cha­ry!”.

W celi ja­kieś osiem­dzie­siąt osób. Jed­ni siedzą dzień czy dwa, inni – ty­dzień, są i tacy, co cze­kają na etap na­wet i mie­siąc. Cały ten czas na gołej pry­czy, bez poście­li. Cały ten czas – bez pra­wa do spa­ce­ru. Za­miast spa­ce­ru czas na załatwia­nie się dwa razy dzien­nie po pół go­dzi­ny. W kącie celi za­rdze­wiała pa­ra­sza⁵, jed­na na wszyst­kich, i od niej wali fe­tor na całą celę.

Przy­nieśli ko­lację. Roz­da­li nie­do­my­te, lepiące się do rąk łyżki, zaczęli na­le­wać bałandę⁶. Do kotła zro­biła się długa ko­lej­ka – ci, co jesz­cze nie do­sta­li, kłócili się, prze­kli­na­li na roz­noszących; ci, co już do­sta­li i od­cho­dzi­li z miską od kotła, klęli na czym świat stoi: „Co za świństwo, to ja­kieś po­my­je!”.

Dla niektórych – w tym dla mnie – bałandy nie star­czyło; coś tam im się poplątało z ewi­dencją. Za­nim to wyjaśnili, minęło ze czter­dzieści mi­nut. Nam przy­padła w udzia­le już jakaś zupełnie zim­na lura. I na­wet usiąść, żeby pojeść, nie ma gdzie. Jed­ni ładują się na pryczę, inni wy­pi­jają swoją bałandę na stojąco, pro­sto z mi­ski – „przez burtę”. Ktoś kogoś po­pchnął – a o to nie­trud­no w ta­kiej cia­sno­cie – i bałanda roz­lała się; a dru­gi raz nie dadzą – od razu awan­tu­ra. Ktoś wlazł po­sza­mać na górną pryczę i roz­lało mu się, po­lew­ki na­ka­pało przez szpa­ry na tych z dołu – zno­wu awan­tu­ra. I tak co­dzien­nie od nowa.

Prze­sie­działem w tej celi ze dwa­dzieścia dni. Za­do­mo­wiłem się, zna­lazłem so­bie miejscówe­czkę na górnej pry­czy. Po­znałem się z tym i tam­tym. Lu­dzie tu się bez prze­rwy zmie­nia­li: jak jed­nych za­bie­ra­li z eta­pem, to na ich miej­sce przy­wo­zi­li no­wych. Po­ja­wie­nie się no­wych w celi to wy­da­rze­nie – prze­cież nic in­ne­go się nie dzie­je. Wszy­scy od­ry­wają się od swo­ich zajęć, oglądają no­wi­cju­szy, wołają zna­jo­mych. Ja nie li­czyłem na to, że spo­tkam tu kogoś zna­jo­me­go, ale tak samo jak wszy­scy zwie­szałem się ze swo­jej pry­czy, żeby się po­ga­pić.

Lecz oto pew­ne­go razu wpro­wa­dzają no­wych, patrzę, a wśród nich – Bu­drow­ski. To­lik Bu­drow­ski, mój kom­pan, który mnie za­ka­po­wał, żeby się sa­me­mu wy­ka­ra­skać! Od­chy­liłem się w głąb pry­czy i patrzę z ciem­ności, żeby mnie nie wi­dział. Wchodząc do celi, Bu­drow­ski szyb­ko ogarnął spoj­rze­niem pry­cze, więźniów i prze­szedł obok mnie. Drzwi za no­wy­mi za­mknęli i za­ry­glo­wa­li. No to złażę z pry­czy i sia­dam na dole, patrzę pro­sto na Bu­drow­skiego. Gęba syta, na­je­dzo­na. W końcu mnie zo­ba­czył. Mo­men­tal­nie zmie­nił się na twa­rzy. Wcisnął się w da­le­ki kącik celi, ob­ser­wu­je mnie, ale nie pod­cho­dzi. Oczy­wiście, bał się, że po­wiem, jak mnie zdra­dził, a wte­dy go ska­tują, mogą na­wet i zabić. W celi są kry­mi­nal­ni, a ci mają pro­ste za­sa­dy: sprze­dałeś kum­pla – zapłacisz za to!

Przyszła pora, kie­dy można iść za po­trzebą. Bu­drow­ski nie idzie, re­zy­gnu­je. Ja go uspo­ka­jam:

– Chodź, nie bój się. Ja ni­ko­mu nie po­wiem, ale z tobą chciałbym pomówić.

Wy­cho­dzi­my ra­zem. I od razu mój „współoskarżony” rozpłakał się:

– To­lik, wy­bacz mi. Nie mogłem – bałem się. Mówił mi sędzia śled­czy, że złożyłeś pra­widłowe ze­zna­nia i jeżeli ja ich nie po­twierdzę, to będzie zna­czyło, że je­stem jesz­cze bar­dziej win­ny niż ty. A wte­dy to już obaj do­sta­nie­my czapę...

– No i co, po­ka­za­li ci te moje ze­zna­nia?

– Nie, To­lik, ale i tak nie mogłem... Sędzia śled­czy do­ma­gał się... Gro­ził roz­strze­la­niem... Sam ro­zu­miesz, zdra­da oj­czy­zny...

– Cze­go od cie­bie żądali?

– Żebym po­wie­dział, że miałeś wro­gie za­mia­ry, no, że chciałeś zdra­dzić...

– Ty dur­niu, a co ja niby miałbym zdra­dzić?! No, a ty, zna­czy się, tak: sie­bie ra­tu­jesz, a mnie – pod ścianę?

– To­lik, no prze­cież cię nie roz­strze­la­li, to tyl­ko sześć lat. To­bie i tak by dali więcej, bo je­steś star­szy, no i my prze­cież się uma­wia­liśmy, że ty większą część winy weźmiesz na sie­bie. To­lik, wy­bacz mi!

– A, co ja będę z tobą gadał...

Wróciliśmy do celi. Kie­dy przy­nieśli wrzątek, wyciągnąłem swo­je za­pa­sy: resztkę dzi­siej­sze­go przy­działu, szczyptę cu­kru... Bu­drow­ski przy­siadł się do mnie ze swo­imi. Roz­winął za­wi­niątko i aż jęknąłem: cu­kier­ki, cia­stecz­ka!

– Skąd masz?

– Jesz­cze z Asz­cha­ba­du, z więzie­nia.

– A tam skąd? Za co kupiłeś?

– Sędzia śled­czy mi kupił. Mówił, że mają fun­dusz na po­trze­by po­dej­rza­nych, i wy­dzie­lał na za­ku­py dwa razy mie­sięcznie po sie­dem–osiem ru­bli. A pa­pie­ro­sy przy­no­sił bez żad­nych ce­re­gie­li, za dar­mo. Ja na początku nie wie­działem, ku­po­wałem z tego, co mi wy­pi­sa­li.

– Jakoś dla mnie to na­wet za ko­piejkę nie wy­pi­sa­li...

– No tak, To­lik, ale on mówił: dla tych, co do­brze się spra­wują.

– No, nieźle, za pa­pie­ro­sy, za sie­dem ru­bli na za­ku­py...

– To­lik, prze­pra­szam cię! Weź, zjedz!

Zaczął mnie ogar­niać wstręt, kie­dy pa­trzyłem na nie­go, na tę jego sytą, żółtą, zapłakaną twarz.

Po kil­ku dniach Bu­drow­skie­go za­bra­li eta­pem gdzieś na Wachsz⁷, na bu­dowę elek­trow­ni wod­nej. A ja zo­stałem.

Je­den mój kom­pan z celi, kuty na czte­ry nogi Wołodia, objaśnił mi, że trzy­mają mnie tu bez­praw­nie, bo sko­ro je­stem po­li­tycz­ny, to nie mogą mnie trzy­mać ra­zem z kry­mi­na­li­sta­mi. Wi­docz­nie w tym całym bałaga­nie coś im się poplątało, nie spraw­dzi­li. Ale mil­czałem, bałem się, że zno­wu zo­stanę sam. Po pięciu mie­siącach w po­je­dyn­ce – tu, między ludźmi, było cie­ka­wiej. Lecz kie­dy ta brud­na, mrocz­na cela już mi się sprzy­krzyła, to na ape­lu za­py­tałem ofi­ce­ra dyżurne­go, jak długo mam się tu­taj kisić.

– Tak długo, ile będzie trze­ba. Jesz­cze so­bie po­cze­kasz.

– Ale mnie nie wol­no tu­taj prze­by­wać.

– A to niby dla­cze­go? Za co sie­dzisz? Z ja­kie­go ar­ty­kułu?

– Sami zaj­rzyj­cie do mo­ich akt, to się do­wie­cie.

Ofi­cer wy­sko­czył z celi, a po kil­ku mi­nu­tach przy­szedł z ja­kimś dru­gim.

– Mar­czen­ko, szyb­ko, z rze­cza­mi! Jak tra­fi­liście do tej celi?

– No, prze­cież nie ja so­bie celę wy­bie­rałem.

Za­pro­wa­dzi­li mnie do pu­stej celi, a dwa dni później wysłali eta­pem do Ałma Aty. Raj­skie życie się skończyło, już mnie nie wsa­dzi­li do od­dziel­nej klat­ki. Z Tasz­kien­tu wysyłano tylu więźniów i zesłańców, że nikt nie oglądał się na prze­pi­sy. Wszyst­kie prze­działy wa­gonów więzien­nych były za­pcha­ne do nie­możliwości. Ośmiu lu­dzi sie­dzi na dole, czte­rech na pierw­szym piętrze, dwóch leży na sa­mej górze. Tam, pod su­fi­tem, jest pie­kiel­nie gorąco, za­duch, a ci dwaj cali mo­krzy jak my­szy, pot z nich dosłownie ka­pie. Zresztą, na dole też wszy­scy mo­krzy.

Z Tasz­kien­tu wy­wo­zi­li na zesłanie „pasożytów”.

W jed­nej z kla­tek jadą ko­bie­ty, one mają trochę luźniej, jest ich tyl­ko trzy­naście. Jed­na ma dziec­ko przy pier­si. Na cały wa­gon słychać płacz nie­mowlęcia, ko­bie­ta pro­si o coś kon­wo­jen­ta, a ten bru­tal­nie od­ma­wia. Ko­bie­ta za­czy­na szlo­chać, jej sąsiad­ki krzyczą, wykłócają się z kon­wo­jen­tem. W tym mo­men­cie na ko­ry­ta­rzu po­ja­wia się kie­row­nik wa­gonu, ka­pi­tan:

– Skończyć już ten ba­zar! Może kaj­da­nek się za­chciało?

Ko­bie­ta z płaczem objaśnia: dziec­ko na­bru­dziło w pie­lusz­ki, a ona ma tyl­ko dwie zmia­ny, więc pro­si, żeby ją wypuścił do ustępu – uprać.

– Nic się nie sta­nie, za­cze­kasz!

– Toż ja nie mam dziec­ka jak prze­winąć, co mam robić?

– Jak ro­dziłaś, to mnie o nic nie pytałaś – od­po­wia­da ka­pi­tan i od­cho­dzi.

Kie­dy już zaczęli wy­pro­wa­dzać ko­bie­ty za po­trzebą, pierw­sza poszła mat­ka dziec­ka. Jakoś opłukała pie­lusz­ki w musz­li i zo­sta­wiła je tam na miej­scu. Następna też trochę po­prała, ile zdążyła, i też zo­sta­wiła. I następna. Jak już powy­pro­wa­dzali wszyst­kie ko­bie­ty, pie­lusz­ki były upra­ne i ostat­nia z ko­biet za­brała je do swo­jej klat­ki. Tam je wy­su­szyły.

Do­brze, że lu­dzie na­wet za kra­ta­mi po­zo­stają ludźmi.

Całą drogę robią bez prze­rwy ja­kieś kon­tro­le. Wcho­dzisz do wa­go­nu – re­wi­zja, na­wet do­pie­ro co po­bra­ny w więzie­niu chleb też cały po­przekłuwa­li. Po­tem spraw­dza­nie da­nych: na­zwi­sko, imię, imię ojca, rok uro­dze­nia, ar­ty­kuł, wy­rok, ter­min zakończe­nia od­sia­dy­wa­nia wy­roku. Porównują twoją twarz z fo­to­gra­fią na tecz­ce z ak­ta­mi. Wy­cho­dzisz z wa­go­nu – spraw­dza­nie... Pod­czas prze­sia­dek – re­wi­zja, spraw­dza­nie da­nych i wypełnia­nie an­kie­ty w związku ze sprawą sądową. I tak co­dzien­nie po kil­ka razy.

Ile to ja mam jesz­cze je­chać? Dokąd? Na pew­no do No­wo­sy­bir­ska – przez Ałma Atę, Se­mi­pałatyńsk. A z No­wo­sy­bir­ska dokąd? Na Ural? Na północ? Na wschód? Wszędzie są kom­so­mol­skie bu­do­wy...

W Ałma Acie, po wyjściu z czar­nej wro­ny – umie­ral­ni, po­usta­wia­li nas, jak należy, w ko­lum­nie po pięciu, zaczęli od­li­czać, spraw­dzać po na­zwi­skach, żeby po­pro­wa­dzić do blo­ku. Na końcu ko­lum­ny – ko­bie­ty z na­sze­go wa­go­nu. Kry­mi­nal­ni, którzy le­d­wie ocknęli się po udrękach w czar­nej wro­nie, zaczęli nawiązywać zna­jo­mości. Strażnicy, ofi­ce­ro­wie wrzeszczą na więźniów, od­ga­niają od ko­biet, grożą – roz­ma­wiać nie wol­no, z ko­bietami tym bar­dziej.

– A od­wal ty się, kie­row­ni­ku, ra­zem ze swo­im kar­ce­rem. Niech so­bie cho­ciaż po­patrzę na ko­bitę, a po­tem możesz mnie wsa­dzać. Ja te­raz przez pięć lat baby nie zo­baczę, naj­wyżej na ob­raz­kach wa­sze za­je­ba­ne kom­so­mołki – od­po­wia­da więzień.

Kie­dy nas pro­wa­dzi­li po więzien­nym podwórzu do blo­ku, je­den więzień zaczął prze­su­wać się na ko­niec ko­lum­ny, bliżej ko­biet. Strażnik za­uważył go, za­trzy­mał ko­lumnę, wyłowił z niej wi­no­wajcę i powlókł go do pierw­szej piątki. Więzień krzy­czał:

– Ty ku­ta­sie, pe­da­le je­den, żeby ci tak chuj na czo­le wyrósł!

Strażnik wy­mam­ro­tał, że musi pil­no­wać ko­biet właśnie przed ta­ki­mi, jak on. Wte­dy pod­niosły wrzask ko­biety:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: