- promocja
Moje zmory - ebook
Moje zmory - ebook
Matka – uparta jak osioł lub potulna jak baranek, tylko nie wtedy, gdy trzeba. Ojciec – sam sobie zazdrościł, że jest tak wspaniałym człowiekiem. I ona, Bridget, młoda kobieta, która próbuje wydostać się z cienia, jaki na jej dorosłe życie rzuciło dzieciństwo dzielone między rozwiedzionych rodziców.
Dorosła już córka pragnie zrozumieć, kim tak naprawdę była jej matka. Niepoprawną marzycielką, zdystansowaną dziwaczką, a może samotną kobietą, która od życia zawsze chciała więcej, niż mogła dostać? I choć Bridget stara się przegonić zmory przeszłości i na zawsze pożegnać się z bolesnymi wspomnieniami, kolejne wybryki matki na nowo przypominają jej trudy dorastania.
Powieść Gwendoline Riley to poruszająca historia o odchodzeniu rodziców, których śmierć może być zarówno ciężarem, jak i wyzwoleniem. A przede wszystkim wciągająca opowieść o więziach rodzinnych, z humorem i delikatnością zapraszająca czytelnika do analizy złożonych relacji matek i córek.
„Każdy, kto ma matkę, powinien przeczytać „Moje zmory” pióra wybitnie błyskotliwej Gwendoline Riley. […] Chirurgicznie precyzyjne i ostre jak brzytwa zdania […] kreślą przed nami cały pejzaż uczuciowy.” Olivia Laing
„„Moje zmory” Riley są z wielu powodów niepokojącą i dotkliwą prozą: rozdrapują blizny po bezwarunkowej miłości, dobierają się do kwestii dziedzictwa i obciążenia rodzinnego. Ale najważniejsze: zrywają umowę między narratorką a czytelnikami. Dzieło ponure, miażdżące i zapadające w pamięć.” Alex Preston, „The Observer”
„Niby niepozorna, a potężna proza. […] Dużo się obecnie pisze czułostkowych, czołobitnych powieści o kobiecości. Ta orzeźwiająca, osobna książka wyłamuje się z szeregu.” Claire Allfree, „Evening Standard”
„Niby niepozorna, a potężna proza. […] Dużo się obecnie pisze czułostkowych, czołobitnych powieści o kobiecości. Ta orzeźwiająca, osobna książka wyłamuje się z szeregu.” Claire Allfree, „Evening Standard”
„Ta przenikliwa, świetnie zbudowana powieść wspaniale łączy przeszywający smutek z przewrotnym dowcipem, ostrość wyrazu z czułością przekazu. Bezbłędne dialogi. Dotkliwe relacje między postaciami. To wyrafinowana, napisana celnym i subtelnym stylem książka o wielkich tematach: życiu i miłości.” Monica Ali
„Riley maluje portrety swoich rodziców z mroczną, dowcipną precyzją, nie odpuszczając ani jednej wady, śmiesznostki czy rysy. […] Smakowicie przykra książka.” Justine Jordan, „The Guardian”
„Autorka ma czuły słuch i bezlitosne poczucie humoru. „Moje zmory” to znakomita powieść.” Kevin Barry
„Dawno nie czytałem tak prześmiesznie smutnej i nieoczekiwanie wzruszającej książki. „Moje zmory” przesyca nieoczywiste, typowo angielskie gorzkie poczucie humoru, w którym porażka i rozczarowanie odsłaniają przewrotnie komiczne oblicze. Riley z ogromnym talentem stwarza postaci jak żywe, mistrzowsko posługując się jednym celnym słowem, gestem albo sceną.” Chris Power
„Samo życie: ból, miłość, milczenie i to, na co słów nie starcza. Proza Gwendoline Riley jest tak wyostrzona, że przy jej lekturze nietrudno się zranić.” Elizabeth Macneal
„Riley ma zdolność wnikania w skryte subtelności, ciemne uliczki i ślepe zaułki ludzkich dusz i związków, a to, co tam odnajduje, przekuwa w treściwą i rozdzierającą prozę.” Baya Simons, „Financial Times”
„Arcydzieło zwięzłości. […] „Moje zmory” przynoszą pełen czarnego humoru, ale wierny portret tego wszystkiego, co może straszyć w rodzinie niczym mroczne widmo.” N. J. Stallard, „Literary Review”
„Dojmująco smutna i niepokojąca, lecz szalenie śmieszna powieść. […] Dzieło Riley pobrzmiewa tym, co wyparte. […] Jedna z tych książek, w których pozornie nic się nie dzieje. […] Błyskotliwa, zmyślna, lakoniczna, cierpka i mroczna […].” Rose Ruane, BBC Scotland
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-062-3 |
Rozmiar pliku: | 751 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
Tara June Winch, _Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_
Haśka Szyjan, _Za plecami_
Melissa Broder, _Ryby_
Yaa Gyasi, _Poza królestwo_
Hila Blum, _Jak kochać własną córkę_
Monica Isakstuen, _Bądź dobra dla zwierząt_
William Brewer, _Czerwona strzała_
Nadifa Mohamed, _Szczęśliwcy_
Jim Lewis, _Duchy Nowego Jorku_
Elizabeth Wetmore, _Walentynka_
Claire Vaye Watkins, _Kocham cię, ale wybieram ciemność_
Miriam Toews, _Z ogniem_
Jen Beagin, _Szwajcara_
Tess Gunty, _Królikarnia_
Négar Djavadi, _Wszystkie moje rewolucje_
Już niebawem ukaże się:
Alia Trabucco Zerán, _Do czysta_1
„Nic nie mógł znaleźć” w Anglii.
– Nie było „Domów dla Zasłużonych”. Czegoś takiego nie było – oburzała się babcia.
Matka, jeśli obok stała, kręciła głową, dodając od siebie:
– _Nic_ nie było. _Nic_.
Mówiły o dziadku, który po wojnie pracował w Wenezueli. Dziadek z babcią przemieszkali osiem lat w osadzie koncernu Shell Oil przy wschodnim wybrzeżu jeziora Maracaibo. Ich – firmowy – domek był sporą chatą z wygodami stojącą na palach.
Przypominam sobie różne „weneskie” pamiątki rozsiane w mieszkaniu babci. Marakasy w koszu na owoce, a nad gazowym kominkiem dwie pomalowane drewniane podpórki na książki w kształcie drzemiących facetów w sombrero. Siedzieli oparci o siebie plecami, z założonymi rękami i twarzami skrytymi w przegubach.
Pod stolikiem gnieździły się albumy. Przechowywały fotografie z nowojorskiego Colony Club, kortów tenisowych i rozpromienionych przyjaciół ze Stanów. Zdjęcia robił dziadek, lecz sądzę, że na niespodziewanie pomyślną odmianę losu patrzyli z babcią podobnie. Zdjęć babci było niewiele, za to całe strony fotek, na których niebo wypierało ziemię: srebrnoszarych, lecz tętniących jakimś efektownym ciepłem.
Matka urodziła się w lutym 1949 roku w szpitalu Coromoto. Otrzymała imię Helen po babci ze strony ojca, ale skutecznie sama je zmieniła, gdy próbując je wymówić, zapiała z zachwytem: „He-nia!”. Babcia, urzeczona, wzięła błąd za śmiałość, co ją rozbroiło. I odtąd Helen stała się Henią. Bystrą, błyskotliwą Henią.
– Co chwilę ktoś zagadywał – opowiadała babcia o codziennych spacerach z córką do stołówki. – „Przesłodka dziewczynka”. Wszyscy tak mówili.
A jaka pojętna. I babcia, i matka chętnie podkreślały, że zawsze była najlepsza w klasie. Zaczęło się psuć, dopiero kiedy jako nastolatka wróciła do Anglii. Ledwo zdała maturę i oblała pierwszą sesję w kolegium nauczycielskim. Ponoć musiały „wybłagać”, jak mówiła babcia, żeby jej nie wyrzucili i dali szansę poprawki.
Matka natomiast twierdziła, że jej „odwaliło”, gdy znalazła się w Londynie z dala od rodziców i mogła robić, co chciała.
– Odwaliło mi. Odbiło – wyznała.
I dodała po chwili:
– Ten, kto pamięta cokolwiek z lat sześćdziesiątych, chyba ich nie zaznał!
Nikt raczej nie sądził, że z Heni kiedyś będzie pani nauczycielka. Poszła do kolegium, bo „tak jakoś wyszło” i „tak się robiło” – wyjaśniała z irytacją.
Najpierw została sekretarką. Przeniósłszy się na północ kraju, przebranżowiła się: została informatyczką. Trzydzieści lat przepracowała w liverpoolskim Royal Insurance, wstrętnym burożółtym klocu o wąskich okienkach, który pracownicy za namową szefostwa nazywali „zamkiem z piasku”.2
Trudno mi powiedzieć, jaka matka była w pracy. Nie umiem sobie tego wyobrazić, a zgadywać nie chcę. Od niej słyszałam, że pracy „nienawidziła”.
– A znasz kogoś, Bridge, kto by _lubił_ swoją pracę? – pytała. – Bo ja nie.
Kiedy już przeszła na emeryturę, przyznała, że od chodzenia do biura bywało jej niedobrze.
– Aż mi się cofało.
– Czemu? – zapytałam.
– Bo nie byłam tam _u siebie_ – odparła, zmarszczywszy czoło.
W domu czuła się tak samo. Czyli nie u siebie. Życie na przedmieściu nie było w jej stylu, wyjaśniała, kręcąc głową.
Ale żyła na przedmieściu. W domku z przyciemnionym wykuszem i krzakiem hortensji rosnącym koło śmietnika. Matka robiła to, co „się robiło”; to, co „się robiło”, to była największa świętość i znak, że się jest „normalnym” – kładła wielki nacisk na słowo „normalny”. I tyle ją obchodziło. Była nieszczęśliwa, ale nie wysilała się, by cokolwiek zmienić, i chyba wolała wówczas, żeby zostało, jak jest.
Matka kochała zasady. Uwielbiała normy, zwyczaje i niepisane reguły. Mniej więcej jak pies, który się cieszy, gdy rzucić mu patyk. Wreszcie wie, za czym ma gonić. Jest to jednak jakaś wolność. Ulga, że się nie odstaje i gdzieś przynależy. Że się robi tak jak wszyscy i nie jest się samemu.
Gdy z kimś rozmawiała – usiłowała rozmawiać – cel miała podobny. Najchętniej odpowiadała, gdy miała wrażenie, że zna właściwą, to znaczy słuszną odpowiedź. Szybko to pojęłam, gdy byłam jeszcze malutka, i zaczęłam tak prowadzić rozmowy, by jej lekko podpowiadać. Rozmawianie z matką było jak gra towarzyska, niczym wspólne rymowanie.
– Ciężko jest być jedynaczką? – zagajałam na przykład.
– Oj, żebyś wiedziała – padała odpowiedź. – Gdy Michelle się urodziła, _poprzysięgłam_ sobie, że na niej nie skończę. Trzeba być bez serca, by mieć tylko jedno dziecko.
Albo czytając spis szkolnej wyprawki, po raz kolejny zaczynałam temat:
– A jaki miałaś mundurek?
– Jak ty, granatowy, a kolor krawata zależał od domu w szkole, do którego się należało. Ja nosiłam żółty, bo byłam w Windsorze… Chodziło się w kapeluszu, a w drodze do szkoły i ze szkoły przebiegałam koło sierocińca, gdzie mnie gonili i obrzucali kamieniami, bo byłam z _liceum_. Któregoś dnia zgubiłam kapelusz!
Przy wdzięcznym słuchaczu rozsnuwała całą opowieść o samotnej jedynaczce, która miała pod górkę i wiecznie coś jej kazano. Nie byłam wdzięczną słuchaczką, co matce nie przeszkadzało, bo i tak się rozkręcała, a ja nie miałam wrażenia, że to do mnie mówi. Zdawało się raczej, że jak gdyby występuje przed wyobrażonym widzem. Przed kimś niewidzialnym, kto się nam przygląda.
Jeśli wychodziłam poza przyjęty scenariusz pytanie–odpowiedź lub drążyłam temat, matka się denerwowała, szybko zamykała w sobie, jak gdyby się zorientowała, że jest nabierana albo podpuszczana. „Co cię to obchodzi? Co się mnie tak ciągle pytasz?” – rzucała zazwyczaj.
Czasem podnosiła ręce i składała nad głową. Stała tak bez ruchu, udając jak dziecko, że nic do niej nie dociera, bo zamieniła się w posąg.
Przy innych też tak robiła. Zawsze trwała w gotowości na wypadek przesłuchania. Sąsiedzkie „dzień dobry” było dla niej niczym groźba i zarazem afront. Każdą uwagę kasjerki, nawet najdrobniejszą, przyjmowała podejrzliwie. Oglądałam, jak się plącze – wplątując rozmówców – by za wszelką cenę wywinąć się od rozmowy. Przerywała im w pół słowa, by głośno zaznaczyć, jak bardzo się z nimi zgadza. Jakby miała zdawać sprawdzian pełen podchwytliwych pytań, od którego zależało jej życie, więc najlepiej było w ogóle się wymiksować.
Nie znosiła chodzić do kina i do teatru, bała się bowiem zasadzki. „Szlag ją trafiał”, jak stwierdziła, gdy za młodu chłopcy zapraszali ją na filmy. Zapytałam czemu.
– Bo potem, po wyjściu, musisz powiedzieć, jak się _podobało_. Wychodzicie z kina, idziecie w milczeniu i zawsze ktoś wreszcie spyta: „Jak się podobało?”. _Straszne_.
Mimo to grzecznie odpowiadała. Tak było „poprawnie”, tak było bezpiecznie. Gdyby się nie odezwała, on by sobie coś pomyślał.
Wypytywałam o jej chłopaków z czasów londyńskich. Chciałam się dowiedzieć tylko jednej rzeczy: dlaczego mój ojciec? Dlaczego wyszła akurat za niego?
– No, tak jakoś wyszło – odpowiedziała zapytana wprost. – Ty dziś nie zrozumiesz, jaką _presję_ wywierano na dwudziestosześciolatce, by znalazła sobie męża. Żeby była zamężna.
– Dziadek cię naciskał?
– _Wszyscy_ po kolei. Takie były czasy, Bridge.
– I trzeba było mieć dzieci.
– Ano. Na dzieci też było parcie.
– A ty nie chciałaś odstawać?
Złożyła ręce nad głową. Koniec tematu.
Przyznać się do tego, jak jest, a jak nie jest, byłoby porażką, wypuszczeniem skarbu z ręki. Dopiero teraz widzę to wyraźnie. Matka tymczasem dumnie i zazdrośnie broniła swej wizji świata.
„Chcesz _dostać_, to nie _proś_” – mawiała. „_Życie_ nie jest sprawiedliwe. Bo takie jest _życie_” – dodawała. Ciągle mówiła do Michelle: „Jak krzyczysz, nic nie rozumiem. Nie rozumiem nic, jak krzyczysz”. „Biedna ty” – rzucała czasem. Albo też: „Biedactwo”.
Szafowała odzywkami, gdy czuła się „osaczona”, jak to nazywała. Nie było na nią sposobu. Nie dało się jej przegadać. Na podorędziu, na wszelki wypadek, zawsze miała pantomimę. Choćby unosiła brodę. Nigdy nie ustępowała. Nie słuchała tego, co do niej mówiono; słyszała, co chciała. Mogłam gadać jak do ściany.
„Słucham? – przerywała. – Trudne słowo, powtórz”.
Gdy Michelle o coś pytała, matka odszczekiwała pytaniem na pytanie, cytując jej słowa i rozglądając się wokół, jak gdyby wypatrywała skrytej gdzieś widowni, która sobie ceni bucerskie odzywki jako przejawy zdrowej bezczelności.
Pchając się pomiędzy nami, wychodziła na korytarz, by podejść do telefonu.
„Dobra, to dzwonię do czubków. Panowie w białych fartuchach przyjadą i cię zabiorą… Zadzwonię do rumuńskiego sierocińca – oznajmiała mi. – Wyglądasz jak sierota z Rumunii. Będziesz tam pasować. Tam ci będzie dobrze. Halo? Dom dziecka?”
Do dziś to pamiętam: matka stoi w legginsach, kapciach i tiszercie, miło sobie „rozmawiając” z pracownikiem sierocińca.
W czarnych legginsach i tiszercie z Betty Boop…
Chodziła w wielkich pluszowych „zabawnych” pantoflach w kształcie łap tygrysa. Albo „stóp tygrysa”, jak podśpiewywała w kuchni do piosenki _Tiger Feet_, trzymając się pod boki, wsuwając dłonie za wyobrażony pasek i tańcząc przed nami, zmuszonymi na to patrzeć.
Matka w tamtych czasach nosiła fryzurę na boba. Układała włosy palcami za pomocą pianki, jak nauczył ją fryzjer. Taką ją zapamiętałam: siedzącą na łóżku wśród walających się rzeczy z głową pochyloną w przód, rzeźbiącą fryzurę.3
Po śmierci mojego ojca przyszedł mejl od ciotki Mary, jego siostry bliźniaczki:
„Cześć, Bridge! – napisała. – Słyszałam, że zmarł Twój Tata. To był dla mnie szok. Lata już go nie widziałam, ale brat to zawsze brat, więc wiadomość mną wstrząsnęła. Nie zjawię się na pogrzebie, bo nie prowadzę »życia rodzinnego« (w Boże Narodzenie minie już ósma rocznica, odkąd się odcięłam, co polecam również Tobie!), lecz będę z Wami w myślach. Mam nadzieję, że u Ciebie świetnie. Wszystkiego dobrego”.
Odpisałam ciotce, że również od lat nie miałam z nim kontaktu i też nie przyjdę na pogrzeb, a czy Michelle przyjdzie – nie wiem.
„Re: Pogrzeb – przyszła odpowiedź od Mary. – Uważam, że mądrze robisz. Ludzi bierze na wspomnienia, kiedy ktoś im umrze, pozwól więc, że się podzielę. Kiedy Lee był mały, mama (czyli babcia) dała mu klucze do domu, bo znów chodziła do pracy. Lee po lekcjach biegł do domu i zamykał się od środka. Pracę domową musiałam odrabiać na schodach przed wejściem (gdy był deszcz lub mróz, szłam do babci Walsh). Całe lata mi tak robił, a jaki był, taki został, sama więc rozumiesz. Serdecznie pozdrawiam”.
Miałam dwadzieścia sześć lat. Już ósmy rok mieszkałam w Londynie, z czego sześć w mieszkanku w Kilburn wraz z moim chłopakiem Johnem. Wieść o śmierci ojca to był szok też dla mnie. Pamiętam tamtą rozmowę. Szłam z Johnem na dworzec i gdy zobaczyłam na ekranie telefonu, że dzwoni Michelle, od razu wiedziałam: to coś poważnego; stało się coś złego.
Trudno mi wspominać ojca.
Od czego by zacząć?
Może od początku… Urodził się jako bliźniak i coś mi się zdaje, że właśnie dlatego miał taki charakter. Był z rodziny wielodzietnej, można więc zrozumieć, że ciągle chciał się wyróżniać i stawiać na swoim. Słabo mu to wychodziło, bo jedyne, co potrafił, to robić szum wokół siebie. Nawet gdy przyjeżdżał w weekend na „widzenie z dziećmi”. Nie zniżyłby się do tego, żeby zapukać do drzwi. Albo chociaż wysiąść z auta. Musiałyśmy stać przy oknie i być w pełnej gotowości. A może nie musiałyśmy, ale zawsze jedna stała. Gdy tylko się zjawiał, natychmiast wybiegałyśmy z Michelle, bo jeszcze zacząłby trąbić.
„Lepiej mu się nie podkładać” – mówiła nam matka.
Historię o odrabianiu pracy domowej na schodach Mary opowiadała już wcześniej parę razy, dodając istotny szczegół, którego nie było w mejlu. Kiedy siedziała przed wejściem i chciała się skupić, jej brat wychylał się przez okno w łazience, wołał do niej i wymachiwał. Nie tylko ze złośliwości, żeby się z nią drażnić, ale również z dumy, żeby się przed nią pochwalić i wzbudzić jej podziw. Mój ojciec uważał siebie za nieposłusznego, niegrzecznego chłopca, którego „jak tu nie kochać”, skoro jest taki rozbrajający. Był przekonany, że chadza własnymi ścieżkami, co inni w nim cenią. Sam sobie zazdrościł, że jest taki boski.
Wsiadając do auta, lądowałyśmy w królestwie niesfornego chłopca, gdzie bez wstępnych uprzejmości typu „cześć” albo „dzień dobry” od razu się przechodziło do samego sedna sprawy. Ojciec rzucał hasło: „Drzwi!”, pomimo że właśnie je zamykałyśmy, a następnie hasło: „Pasy!”, pomimo że właśnie je zapinałyśmy. Jeśli było chłodno, dodawał komendę: „Swetry!”, która oznaczała, że trzeba zaprezentować ciepłą odzież wierzchnią, a gdy się jej nie nosiło, szczekał znowu: „Swetry!”, mając tym razem na myśli, że trzeba wrócić do domu i ciepło się ubrać. Zawołanie: „Włosy!” słyszałyśmy wtedy, kiedy któraś z nas niedawno poszła do fryzjera; już po chwili ojciec, nie doczekawszy się odzewu, rozwijał wypowiedź: „A kto ci to zrobił?”. I dorzucał dla pewności: „Ej, halo, ogłuchłaś? Uszy też ci obciął?”.
Siedziałam w fotelu, patrzyłam za okno. I było mi wszystko jedno. Dom, szkoła i wolne. Tu pole golfowe. A tutaj gazownia. Potem ciemności pod rzeką. I głuche dudnienie. Ojciec jak to ojciec. Jego towarzystwo należało ścierpieć, przeczekać i tyle. Miał do mnie – do nas – prawo i nikt mu go nie odbierał. Matce to odpowiadało, no i, jak to ona, wolała już nic nie zmieniać. Padało więc: „Drzwi!” i „Pasy!”, a potem już z górki, zleci. Tak szczerze mówiąc, to nie jestem pewna, czy widziałam w nim osobę. Prędzej wykonawcę przeróżnych czynności. Łapiącego mnie za ramię. Szczypiącego w rękę. Gdy nosiłam czapkę – targającego za czapkę. Gdy czytałam książkę – wyrywającego książkę. Najkrócej mówiąc, wiecznie mnie wkurzającego. W majestacie prawa.
Stale się martwiłam o stan nerwów matki, jednak nie czułam potrzeby, by sondować ojca i jego sposób myślenia. Człowiek niekiedy dochodzi do tego rodzaju wniosków i wreszcie ma święty spokój. Zresztą w jego sprawie co niby miałam odkrywać? Żadna tam z niego zagadka. Stał się właśnie taki, bo nie mógł być inny. Nie ma o czym mówić. Tak już miał i koniec. Z nim był inny problem: bezustanna monotonia. Ciągle jedno i to samo. O czymkolwiek opowiadał, po jakimś czasie przechodził do tego co zawsze tematu, to znaczy siebie samego, czym się niezmiennie upajał. Czasem już myślałam, że sobota się nie skończy.
Na przykład rozmowa schodziła na Londyn, bo Michelle tam pojechała na wycieczkę szkolną, by odbyć lekcję historii w terenie. Zwiedzali Tower i The Globe. Ojciec wysłuchał relacji jak szczekania psa w oddali, po czym zaczął nam klarować, że gdy _on_ mieszkał w Londynie, codziennie po pracy przesiadywał w pubie The Coopers przy Earl’s Court, w „jaskini zepsucia”, którą, tak się składa, nazywał też swoim „biurem”. Jeśli ktoś go szukał, po prostu dzwonił do pubu albo wpadał osobiście, by się przysiąść i pogadać. Szefowa lokalu była „starą lampucerą”. Smażyła mu frytki z sadzonym. Inni nie mieli tak dobrze.
Już w wieku dziesięciu–jedenastu lat nie bardzo wierzyłam w tę jego sielankę: słodka scenka rodzajowa, ojciec rumiany na twarzy siedzi w miłym towarzystwie. Mnie to raczej brzmiało jak wyobrażenie dziecka o życiu dorosłych. Tyle że tę wizję rozsnuwał dorosły właśnie. Kto niby dzwonił do pubu? Po co? Ojciec chyba streszczał swoją ulubioną scenę z serialu czy filmu. Wyobrażał sobie, że takie może być życie. Ściślej: wyobrażał sobie, że _miał_ takie życie. Sympatyczny krąg znajomych. Brylowanie w pubie. Z czymś mi się to kojarzyło, widziałam coś w tym klimacie, leciało w niedzielę po południu na BBC2.
Nigdy nie miałaś pewności, czyją historyjkę on ci akurat opowiada – duże prawdopodobieństwo, że nie własną, co było nietrudno poznać. Twierdził na przykład, że „kumpluje się” z George’em Harrisonem. Podobno chodził z jego byłą laską i kiedyś wpadli na siebie na lotnisku Heathrow, gdy, cytat, George się wybierał akurat do Indii, koniec cytatu. Anegdotka mi pachniała recyklingiem. Ojciec utrzymywał również, że trafił do poprawczaka; powód: czynna napaść z bronią w ręku, ofiara: pani w okienku na poczcie. W rzeczywistości pewnie po prostu coś ukradł, aby móc się szczycić swą skłonnością do ryzyka. Kiedy zdawałam na studia, wyjechał z historią, jak to _on_ podczas rozmów o pracę zawsze kładł nogi na stole, palił papierosa i pytał komisję, co mogą dla _niego_ zrobić. Znów cytował jakiś serial? Nie miałam pewności. Tego być może, niestety, nie zmyślił.
Dziwnie się słuchało tych jego głodnych kawałków. Facet kłamał w żywe oczy, ale to nam było głupio. Na kim chciał zrobić wrażenie? Bo chyba nie na nas – jeżeli uważał, że jesteśmy tak naiwne, aby wierzyć w to, co mówi, to chyba się nie przejmował tym, co o nim pomyślimy. Inna sprawa, że nie czekał na reakcję zwrotną. Nikt nie odpowiadał na jego przechwałki, o nic go nie pytał, nie mówił „wow” ani „super”, a on tego nie zauważał lub mu to zwisało. Może go nie obchodziło, czy ktoś go w ogóle słucha? Ja i Michelle – albo ktokolwiek z rodziny, kto akurat się nawinął – miałyśmy po prostu istnieć i być zależne od niego; tyle od nas oczekiwał. Byłyśmy dla ojca czymś jak żywa scenografia. Stąd to nieprzyjemne i uporczywe poczucie, że na dobrą sprawę mogłabym być manekinem. Tyle że właśnie _nie mogłam_. Ojciec sam sobie wystarczał, jednak potrzebował dla swojego teatrzyku żywych świadków i słuchaczy, w tym wypadku córek – nawet jeżeli w słuchaczu najmniej się liczyło jego „bycie żywym”.
Nikt się słowem nie odezwał. Nigdy. Nie było zastrzeżeń ani drążenia tematu. Lee Grant mógł zatem swobodnie oddawać się sobiepaństwu, być udzielnym księciem albo rozrabiaką – w zależności od nastroju – albo przenikliwym mędrcem, albo niepokornym błaznem, albo wrażliwym słodziakiem, albo rozkosznym chłopaczkiem o pięknym wejrzeniu i tak dalej, i tak dalej. Tak czy siak, był wyjątkowy.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Polecamy także:
NÉGAR DJAVADI
Wszystkie moje rewolucje
Przełożyła Katarzyna Marczewska
Kimja Sadr to mieszkająca w Paryżu młoda Iranka. Jest szczęśliwie zakochana i pragnie dziecka, postanawia więc zawalczyć o wymarzone macierzyństwo. Czekając na kolejną wizytę w klinice leczenia niepłodności, snuje – niczym Szeherezada XXI wieku – fascynującą opowieść rozpiętą między Francją a Iranem, między przeszłością a teraźniejszością.
Kimja, współczesna nomadka, która w wieku dziesięciu lat musiała wraz z bliskimi opuścić kraj urodzenia, przybliża losy swoich przodków, kilku pokoleń ekstrawaganckich Sadrów: pradziadka i jego pięćdziesięciu dwóch żon, Stryja Numer Dwa kryjącego wstydliwą tajemnicę, wróżącej z fusów ormiańskiej babci Emmy czy rodziców sprzeciwiających się kolejnym reżimom.
BESTSELLERY
- EBOOK
25,59 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
39,90 zł 45,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
49,59 zł 61,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: MarginesyFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura pięknaMiłość, która zrodziła się w piekle nazistowskich obozów koncentracyjnych. Łamiąca serce i dodająca otuchy powieść oparta na faktach. Heather Morris opisuje prawdziwą historię tatuażysty z Auschwitz.EBOOK
22,32 zł 27,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
33,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.