- promocja
Mokradła - ebook
Mokradła - ebook
Zachwycająca saga o miejscu, gdzie losy ludzi splatają się z korzeniami drzew.
Moglibyśmy zniknąć. Może jesteśmy właśnie na najlepszej drodze. Tyle gatunków zrobiło to przed nami. Dlaczego z ludźmi miałoby być inaczej? To miejsce jednak nie zniknie. Zmieni się, ale nadal tu będzie.
Nevabacka jest małym gospodarstwem położonym na północy Finlandii. Roi się tutaj od złocistych malin moroszek, okoliczne lasy pełne są dzikich niemal mitycznych zwierząt, a nad pobliskim mokradłem, które stanowi centrum opowieści, słychać klangor żurawia. Przyroda jest niezmienna, podczas gdy mieszkańcy przychodzą i odchodzą. Niczym ważki: dzisiaj są, a jutro umierają.
Przez cztery stulecia kolejni właściciele Nevabacki mierzą się ze zmianami, które przynoszą wojny i złamane serca, a las i mokradło stają się dla nich schronieniem.
To wielowarstwowa i chwytająca za serce powieść, która przypomina nam, skąd pochodzimy i że jesteśmy nierozerwalnie złączeni z naturą.
Ludzkie pragnienia są wielkimi bohaterami tej opowieści, a teatrem staje się niewielka osada wśród bagien i lasów Finlandii. Znalazłam w niej – tak jak znajduję to w lasach otaczających mój dom – różnorodność, która prowokuje do czujności, i obfitość piękna z natury. Wciągająca lektura!
Małgorzata Lebda, pisarka i poetka
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368217131 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze względów historycznych Finlandia jest krajem dwujęzycznym – język szwedzki jest w niej drugim językiem urzędowym, a literatura pisana po szwedzku stanowi ważną część dziedzictwa kulturowego (nawet hymn Finlandii, _Nasz kraj_, został zaczerpnięty z _Fänrik Ståls sägner_ napisanych po szwedzku przez fińskiego poetę narodowego Johana Ludviga Runeberga i dopiero przełożony na fiński przez Juliusa Krohna w 1867 roku). Ścisłe kontakty z ludnością fińskojęzyczną i realia historyczno-polityczne odcisnęły piętno na szwedzkojęzycznej literaturze z Finlandii, co z jednej strony stanowi dla tłumacza wyzwanie, z drugiej zmusza go niemal do zajęcia stanowiska w kwestii praw mniejszości narodowej. O ile w tekstach, których akcja dzieje się współcześnie, na ogół zmieniałabym szwedzkie nazwy miejscowości na fińskie, lepiej znane polskim czytelnikom (np. Helsingfors na Helsinki lub Åbo na Turku), o tyle ze względu na historyczność powieści Marii Turtschaninoff stanęłam przed sporym dylematem, który pojawił się niemal na pierwszej stronie.
Najpierw pomyślałam, że zastosuję współczesne zasady – miejscowości, w których przeważa ludność szwedzkojęzyczna, mają pierwszą nazwę po szwedzku, drugą po fińsku (daje się to zauważyć choćby na tablicach z nazwami administracyjnymi). Miasto pojawiające się już na samym początku powieści, Gamlakarleby, które zostało założone przez króla Szwecji i w siedemnastowiecznych dokumentach widnieje pod taką nazwą, choć w różnej pisowni, od 1977 roku nazywa się po szwedzku po prostu Karleby. Do tego przeważa w nim ludność fińskojęzyczna, więc w zasadzie powinnam używać fińskiej nazwy – Kokkola... Co więcej, szybko się zorientowałam, że trudno będzie ustalić, jak struktura ludności zmieniała się w każdej ze wspomnianych miejscowości na przestrzeni dziejów.
Kiedy już zdecydowałam się zostawiać nazwy po szwedzku – w końcu akcja dzieje się głównie wśród ludności szwedzkojęzycznej – pojawiło się miasto Uleåborg (fiń. Oulu), obecnie na tyle duże, że część czytelników może je kojarzyć. Do tego bohaterka, która z niego pochodzi, jest fińskojęzyczna, więc powinna mówić raczej o Oulu. Chociaż... Rozmawia przecież z postaciami szwedzkojęzycznymi (tego, że Kristiina jest fińskojęzyczna, czytelnik oryginału domyśla się wcześniej, niż dowiaduje się tego polski czytelnik, bo nietypowa dla szwedczyzny jest pisownia jej imienia). Mamy tu więc do czynienia z właściwymi dla pogranicza problemami mieszania się grup etniczno-językowych.
Ostatecznie więc postanowiłam całkiem zmienić strategię i zastanowić się, jak te nazwy mogły docierać do Polski. Musiały być raczej w szwedzkojęzycznej formie, choćby z tego względu, że w Polsce rządziła ta sama szwedzka dynastia Wazów co na terenach dzisiejszej Finlandii. A jeśli docierali tam kartografowie, bardziej prawdopodobne jest to, że byli szwedzkojęzyczni lub – jeśli pochodzili z innych krajów – obcowali ze szwedzkojęzyczną elitą. Zaczęłam szukać starych map i okazało się, że jest na nich spory bałagan i nazwy nie są ujednolicone – na tej samej mapie część jest po szwedzku, część po fińsku, a na każdej stosowana jest inna pisownia. W zasadzie należało się tego spodziewać. Potwierdziło to jednak moje przypuszczenia, że w Polsce używano niegdyś szwedzkich nazw (nawet w _Atlasie Geograficznym Europy_ z 1913 roku znajdziemy na mapie Finlandii szwedzkie, a nie fińskie nazwy).
Ponieważ większe miejscowości wspominane w powieści stanowią tylko tło, a główna akcja rozgrywa się przede wszystkim w podmokłych lasach Ostrobotni, postanowiłam do 1809 roku dość konsekwentnie trzymać się szwedzkich nazw (o ile takie występują), a od XIX wieku – w przypadku miejscowości o podwójnych nazwach – zaczęłam lawirować między fińskimi a szwedzkimi – zgodnie z obecnymi zasadami nazewnictwa, żeby unaocznić zmiany, które zachodziły w Finlandii wraz z dziewiętnastowiecznym rozwojem nacjonalizmu, podniesieniem Finów do rangi narodu, oddzieleniem się terenów fińskich od Szwecji, odkrywaniem fińskiej tożsamości (także przez szwedzkojęzyczne elity) i późniejszą niepodległością kraju.
Podobne założenie przyjęłam w przypadku zjawisk prawno-kulturowych. Do 1809 roku Finlandia była integralną częścią Królestwa Szwecji (stąd na początku powieści Matts Mattson otrzymał ziemię na wschodzie kraju – w Ostrobotni). Obowiązywało tam szwedzkie prawo i nawet w XIX wieku, kiedy Finlandia jako wielkie księstwo została połączona unią personalną z Rosją, jeszcze przez jakiś czas elity pozostawały szwedzkojęzyczne i obowiązywał stary system prawny. W związku z tym do 1809 roku trzymałam się oficjalnego szwedzkojęzycznego nazewnictwa (nawet jeśli istniały fińskie odpowiedniki), po tej cezurze używałam raczej nazw fińskich, nawet jeśli dany urząd był naturalną kontynuacją poprzedniego.
Drugi dylemat związany był z nazwami postaci i potocznymi określeniami elementów przyrody nadawanymi przez bohaterów. Chociaż na ogół jestem przeciwna spolszczaniu nazw, tutaj były one na tyle znaczące, że wydało mi się to konieczne. I znów problemem okazała się wielojęzyczność – szwedzkojęzyczny czytelnik z Finlandii bez trudu zrozumie fińskie słowa, a szwedzcy czytelnicy przynajmniej się zorientują, że są to fińskie, a nie szwedzkie wstawki. Dla polskiego czytelnika, który nie zna żadnego z tych języków, nie będzie to oczywiste. Ponieważ w przeważającej większości przypadków służyło to jedynie podkreśleniu specyfiki regionu i zaznaczeniu jego dwujęzyczności, co dla polskiego czytelnika nie byłoby wcale jasne, na ogół po prostu tłumaczyłam te nazwy na język polski bez podkreślania, że coś jest fińskie, a coś szwedzkie, o ile nie miało to znaczenia dla treści. Dzięki temu polski czytelnik może maksymalnie poczuć się jak domniemany odbiorca oryginału, który bez problemu operuje oboma językami. Ponieważ autorka kilkukrotnie podkreśla, że na tych terenach ludność szwedzko- i fińskojęzyczna żyje obok siebie, nie mam poczucia, że polski czytelnik jest przez to stratny.
Z nazwami własnymi związany jest dużo większy kłopot – archaizacja. Między zamieszczonym na wstępie wierszem a pierwszym rozdziałem jest wyraźny przeskok stylistyczny. U Marii Turtschaninoff archaizacja, która z każdym kolejnym wiekiem słabnie, polega na podniesieniu stylu, a przede wszystkim na stosowaniu pojęć z epoki. Autorka wyszukiwała na przykład typowe imiona, jakie w danej epoce nadawano krowom. Żeby zachować to, jak te nazwy ewoluowały na przestrzeni dziejów, tłumaczyłam je dość dosłownie, o ile było to możliwe. Szczególnie że pomimo chęci zachowania obrazu dawnej obyczajowości raz za razem natrafiałam na trudności nie do przejścia – w Polsce występowało inne budownictwo, były inne tradycje i obyczaje, więc sporo typowych dla tego regionu fenomenów – na przykład potrawy, święta czy rodzaje chałup – wymagało opisowego wyjaśnienia lub ginęło w tłumaczeniu, bo nie ma dla nich polskich odpowiedników, a jeśli są, mogą się wydawać zbyt „swojskie”. Jednym z takich słów, których szczególnie mi żal, jest czasownik _kula_, czyli charakterystyczny gardłowy śpiew służący do przywoływania krów. Innym – _latrinvagn_, prototyp szambiarki, czyli wóz, którym wywożono z miasta beczki z nieczystościami. Mimo starań nie znalazłam na to trafnego polskiego określenia.
Problemy z przekładem dobrze ilustrują też nazwy istot zamieszkujących las, których nazw nie chciałam zastępować polskimi odpowiednikami, żeby nie mieszać folkloru północnego ze słowiańskim. Ponieważ akcja dzieje się wśród ludności szwedzkojęzycznej, a założyciel Nevabacki przypływa do Ostrobotni ze Szwecji, szukałam nordyckich, a nie fińskich nazw stworzeń. Sądziłam, że dzięki popularności mitologii nordyckiej szybko znajdę je w polskiej literaturze. Bardzo się jednak zdziwiłam – okazało się, że źródeł jest niewiele. Ostatecznie za podstawę posłużyły mi książki Artura Szrejtera: _Demonologia germańska. Duchy, demony i czarownice_ (2013) i _Bestiariusz germański. Olbrzymy, potwory i święte zwierzęta_ (2012). Niestety ich nazwy są tam często tworzone od nazw starogermańskich, nie szwedzkich, co nie do końca mi odpowiadało, ale nie chciałam ich dublować, bo w powieści nie ma dokładnego opisu tych istot, więc ostatecznie trzymałam się propozycji Szrejtera.
Skoro mowa o nazwach, powieść Turtschaninoff dobitnie uświadomiła mi różnice w podejściu do przyrody między Polską a Szwecją/Finlandią widoczne w sposobie nazywania roślin i zwierząt. Wprawdzie od dawna wiedziałam, że po szwedzku ptaki i rośliny mają zwykle prostsze – jednowyrazowe – nazwy, ale tutaj wobec ich nagromadzenia polszczyzna okazywała się często wręcz irytująca. Stąd też na ogół rezygnowałam z drugiego członu nazw, który na co dzień bywa pomijany, czasem jednak nie było to możliwe – dużo bym dała, żeby w polszczyźnie dzięcioła czarnego i dzięcioła zielonego dało się określić dwoma różnymi jednowyrazowymi określeniami!
Najbardziej pracochłonna okazała się jednak archaizacja całego tekstu, żeby sprawiał wrażenie starego i z każdym kolejnym wiekiem wydawał się coraz bardziej współczesny. Ponieważ to, co u Turtschaninoff stare i autentyczne, często okazywało się nieprzetłumaczalne i nie budziłoby u polskiego czytelnika żadnych skojarzeń, zdecydowałam się nieco wyraźniej zarchaizować narrację i na przykład zamiast konkretnych pojęć z epoki użyć starszych spójników i rzeczowników pospolitych, które dziś są przestarzałe, aby oddać zamysł autorki. „Stary” był też w zamyśle szyk zdań w pierwszych dwóch wiekach. Za pomoc i konsultację merytoryczną chciałabym bardzo podziękować pani profesor Agnieszce Słobodzie z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, bez której do końca życia miałabym poczucie, że ta książka mnie przerosła (i że nie należało w szkole bojkotować Henryka Sienkiewicza).
Przekład tej powieści – chyba jak żadnej innej dotychczas – wiązał się dla mnie z pracą iście detektywistyczną. Czasem nawet proste rzeczy wymagały zastanowienia – bohaterowie odwołują się na przykład do czasów niepokoju (szw. _ofreden_), który osoby szwedzkojęzyczne łatwo skojarzą z terminem nawiązującym do III wojny północnej i okupacji Finlandii przez Rosję (szw. _Stora ofreden_), jednak w polskich opracowaniach historii Finlandii bazuje się na fińskiej nazwie _isoviha_ (do tego niezbyt szczęśliwie tłumaczonej jako Wielki Gniew). Jest ona jednak nowsza i byłaby w powieści ahistoryczna. Niejednokrotnie konieczne okazywały się dłuższe poszukiwania i dokształcanie się. Teraz już wiem – przynajmniej w teorii – jak wytapia się dziegieć i wypycha zwierzęta, przeczytałam historię kombajnu i zgłębiłam ewolucję szambiarek... Na tym właśnie polega cały urok pracy tłumacza i to właśnie sprawia, że jest to fascynujące zajęcie.
Chociaż moje poszukiwania często kończyły się fiaskiem – bo „u nas czegoś takiego nie było” – dołożyłam wszelkich starań, żeby skonsultować nieznane mi wcześniej zagadnienia, dlatego na koniec chciałam bardzo serdecznie podziękować wszystkim tym, którzy wspierali mnie radą: Alicji Nikolskiej z Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie, dr. hab. Włodzimierzowi Pesselowi z Instytutu Kultury Polskiej UW i dr. Łukaszowi Sommerowi z Pracowni Finlandystyki UW, a także Adamowi Pluszce za doprowadzenie wierszy do stanu używalności. Mam nadzieję, że lektura będzie przyjemna i dająca do myślenia.
_Agata Teperek_Nevabacka
Wojakowi pewnemu z zachodniej części Korony ziemię na wschodzie kraju jako zapłatę za służbę lojalną obiecano. Przepłynąwszy statkiem morze i do miasta Gamlakarleby niedawno założonego dotarłszy, podążył wojak w górę rzeki i do niewielkiej przybył osady, w której nawet kościoła nie było, a cała wioska, po znacznym terenie rozproszona, raptem piętnaście kominów liczyła. Żołnierz zasięgnął języka. Napotkani ludzie po szwedzku jako i on mówili, acz i tacy się zdarzali, co po fińsku tylko gadać umieli.
Daleko na wschodnim skraju parafii rozciągał się teren, którego uprawa jemu miała być odtąd pisana. Wojak wiedział, iże chałupę sam sobie będzie musiał postawić, tym jednak wcale się nie przejmował. Po drodze las ciemny i gęsty mijał, ni trochę podobny liściowym, z których się wywodził. Drewna na porządną chałupę nie brakło. Wierzchołki drzew szumiały niby morze, które przebyć musiał, na wojnę ruszając. W bojowaniu dobrze się sprawił, na zaufanie i szacunek oficerów i reszty żołnierzy zapracował. Nie po to jednak na świat ten przyszedł, by życie odbierać i obce kraje plądrować. Urodził się, by w ręku łopatę, motykę i pług dzierżyć. Już na samą myśl o gospodarstwie w dłoniach je wyczuwał.
W lesie noc spędziwszy, w dalszą drogę przed świtem wyruszył i do pagórka, na którym jego zagroda stanąć miała, wczesnym rankiem przybył. Nad wierzchołkami drzew wisiał księżyc pełny, co na tle wiosennego nieba sinoblady się widział – wzeszedł rano, przed słońcem jeszcze. Wojak, zatrzymawszy się, na owo wzniesienie dłuższą chwilę spoglądał. Porastał je bór gęsty, a strumień wodami roztopów szeroki i bystry u podnóża jego płynął. Mężczyzna oczyma wyobraźni ujrzał już, gdzie dom jego stanie i gdzie pierwsze pole wykarczuje. Do czasu wykopania studni wodę z potoku będzie czerpał. Po opał wystarczyło do lasu się udać, gdzie go aż nadto było. Nie brakło mu więc nic, co też człowiekowi potrzebne być może. Teren był dziewiczy, a wojak skory, ażeby poddanym go sobie uczynić, ziarno zasiać i sprawić, by ziemię płodną uczynić. Wstawać będzie z zapałem jak księżyc majowy jeszcze przed wschodem słońca, by pracą się parać.
Jako że gospodarstwo na samotnym wzniesieniu się znajdowało, otoczone krajem podmokłym i bagiennym, Nevabacką ją zwano – od fińskiego _neva_ – „bagno”, i szwedzkiego _backe_ – „pagórek”. Nazwy wielu miejsc w tej okolicy mieszaniną fińskiej ze szwedzką mowy, a czasem większej nawet liczby języków były. Zgodnie z utartym zwyczajem na wojaka podle nazwy tego gospodarstwa wołano. Tak oto Matts Mattsson Rask stał się Mattsem Mattssonem Nevabacką.
Był z Mattsa Nevabacki mąż wytrzymały, od ciężkiej pracy niestroniący. Ściął Matts świerki potężne i na samym szczycie pagórka wzniósł chatę jednoizbową z paleniskiem solidnym, które zimą, choćby w dni najmroźniejsze, ciepło w czterech ścianach zapewniało. Las koło domu wykarczowawszy i wypaliwszy, pole założył. Obsiał je i pierwsze plony zebrał. Choć skromne były, teraz już poznał, że ma możność zostać sobiepanem. Ukształtować egzystencję swoją, w której to on, a nie oficerowie czy królowie o wszystkim zań decydują. Nie zamierzał dłużej rozkazów niczyich słuchać i dla kaprysu cudzego życia narażać. Prowadzić je będzie tako, jako i za stosowne uzna. Stąd też każde uderzenie siekiery i każde wbicie łopaty czy drąga radość mu niosło.
Las jednak nie okazał się przeciwnikiem wcale łatwym do ujarzmienia. Opór zacięty mu stawiał. Wyrąb drzew żywiczych wiele go trudu kosztował. Karcze wyjść z ziemi nie chciały, jakkolwiek by ciągnął. Ziemia głównie w kamienie urodzajna była. Matts jeden po drugim je dźwigał i mur z nich budował wokół poletka skromnego, a gdy wieczorami w sen zapadał, tylko głazy i głazy mu się śniły. Kopał i wyrywał korzenie wczepione w kamienisty grunt z taką siłą, jakiej by każdy człowiek mógł mu pozazdrościć.
Samotnością się napawał i przedkładał ją nad nieustanne, z góry narzucone towarzystwo kompanów żołnierskiego życia. W piersi jego zrodziło się jednak pragnienie nowe: zamarzył mu się syn, któren by w pracy na roli mógł ulżyć. Czemu by nawet nie dwóch, silnych i wytrzymałych? Jeśliby ojcu pomogli, las wreszcie jego woli by uległ – kamienie niemal same z gliniastej ziemi by wyskakiwały.
Matts synów wszelako nie miał, jako i nie miał żony, a w okolicy niewiast w ogóle brakło. Najbliższa wioska liczyła ledwie dwa kominy i żadna panna na wydaniu w niej nie mieszkała. Ganiać zaś po jarmarkach i inszych miejscach, gdzie – jak sobie wyobrażał – kandydatka mogłaby się trafić, czasu nie miał.
Razu pewnego do głowy mu przyszło, iże nieopodal zagrody rozciąga się bagno niemal drzew pozbawione. Znajdowało się na północy i Matts w jego pobliże niechętnie się zapuszczał. Albowiem gdy tylko doń się zbliżył, juże go coś jakoby obserwowało – pewien był tego niezbicie. Żadne to gusła: w lesie stworzenia niemające nic wspólnego ni z ptakami, ni z większą zwierzyną mieszkały. Ludzie z wioski w zgodzie z nimi żyli, lubo ich unikali, wedle obyczaju i tego, co w jakiej dobie nakazane było. Czasem ofiary im czynili, ukradkiem, gdyż naprzeciw nauce Kościoła to stało. Czasem jednak ludziom nie pozostawało nic inszego, jak o pomoc do nich się zwrócić, aby chorobę przepędzić albo nędzy i klęsce głodu zapobiec.
Matts – przybysz z daleka – zaznajomiony z tymi stworzeniami nie był. Ich nazw ni zwyczajów nie znał. W las się zapuszczając, nosił ze sobą zawżdy jakiś kawałek metalu, a w razie potrzeby na całe gardło psalm śpiewać zaczynał. Głos miał niski, donośny. Powszechnie wiadomo było, że lud leśny w chrześcijańskim Bogu nie ma upodobania. To nie tak, że Matts się bał, na baczności się jednak mieć wolał.
Gdybyż tylko bagno osuszył, miałby doskonałą ziemię uprawną, miękką a wszelkich kęp i korzeni pozbawioną. Oszczędzić by mu to mogło wiele zachodu. Przed oczyma Mattsa żyto na polu falujące stanęło. Bogactwo – oto co bagno znaczyło. Za granicą nauczył się nieco o wód gruntowych obniżaniu. Wiedział, jak pracę należy wykonać, choć nie przeczuwał nawet, ile trudu będzie go ona kosztować, jeśli się w pojedynkę do niej zabierze. Aczkolwiek gdy raz już coś postanowił, nie zwlekał – chwyciwszy łopatę i motykę, na bagno podążył.
W ten gorący letni dzień komary i meszki, od których w powietrzu się roiło, bzyczały nad turzycą. Niebo niebieskie było, wręcz błękitne. Ptaki do treli niespecjalnie się kwapiły. Tylko dzięcioł czarny w czerwonej czapeczce stukał rytmicznie w wydrążony pień na skraju oparzeliska. Odstawiwszy łopatę i motykę, Matts złote płatki drobnych kwiatków na brzegu bagna ujrzał. Nigdy wcześniej takowych nie widział, ale za dobry omen je wziął. Tutaj, właśnie tutaj pierwszy rów wykopie.
Przystąpił do dzieła. Nie pozwalał, aby myśl o znoju, któren go czeka, animusz mu odebrała i siłę, z jaką motyką wymachiwał lub łopatę wbijał, osłabiła.
Pracował ciężko, much i komarów nawet nie odganiając. Gdy słońce stanęło w zenicie i żar polał się z nieba, Matts, napiwszy się wody, w cieniu legł pod świerkiem odsapnąć chwilę.
We śnie jego ktoś do niego podszedł, jakaś istota o włosach długich, z których woda kapała, i oczach złociste płatki przypominających. Ni chłop, ni baba. Woniała mchem i wodą bagienną, dłonie sękate miała i jak karłowata sosna powykręcane, a odzienie jakby z wełnianki utkane. W tym śnie Matts znak krzyża uczynił, albowiem już poznał, kogóż to ma przed sobą. Stojąca na bagnie postać ręce w obronnym geście uniosła. Zachęcającym ruchem wskazała las i szerokim gestem mokradła objęła, zaczem ręce przed sobą skrzyżowała.
Mężczyzna przebudził się skonfundowany, z gardłem wyschniętym. Do strachliwych bynajmniej nie należał. Tyle się świata naoglądał, iże go to zahartowało, czucia wręcz pozbawiło, a dusza jego jak granit twarda się stała. Kompani jego na wojnie ile wlezie plądrowali, z niewiastami, jadłem i złotem uchodząc. Byle snem się więc nie przejmował.
Matts dalej robotę ciągnął. Drugiego dnia również mu się zdarzyło przy bagnie zasnąć, z pniakiem pod głową niby poduszką. I znów go ta istota nawiedziła. Tego razu na wielce gniewną wyglądała. Złote oczy pioruny ciskały. Ziemia zakołysała się pod obojgiem niby kożuch roślinny, co oparzelisko pokrywa. Matts bardzo dobrze pojął, czegóż to odeń chcą. Żeby bagna nie tykał.
Obudził się tak jak poprzednio i do pracy na powrót przystąpił. Nikomu zastraszyć ani pokonać się nie da. Sam jest sobie panem i będzie wbijać motykę, kędy mu się żywnie podoba! Jednakowoż ni na chwilę nie opuszczało go wrażenie, że jest bacznie obserwowany.
Po jakim tygodniu został na mokradłach na noc, by z rana dalej kopać. Obudził się, gdy jeszcze szaro było, a nad kołyszącą się trawą, która bagno porastała, delikatny opar się unosił. Nieopodal rozległ się klangor żurawia. Na otaczających go drzewach wadziły się ze sobą paszkoty i drozdy. Dzięcioł czarny stukał jak zwykle. A zielonosiwy kuzyn jego melancholijnie lamentował.
Matts podniósł łopatę.
Naówczas zobaczył, że ktoś przez moczary idzie. A może to tylko kłąb mgły? Jeśli człowiek jednak, to najbardziej podmokłą ścieżkę wybrał.
Matts przeżegnał się. W kieszeni noszony stalowy nóż ścisnął.
Mgła jeszcze mocniej zgęstniała, przybierając kształt wyraźny – kształt krągłości i miękkości. Postać prosto na Mattsa się kierowała. Niewiasta to była o włosach złotych jako tamte kwiatki, co pod łopatą ustąpić musiały. Włosy niesplecione miała – bujne, zwichrzone. Jej ręce i nogi długie były i wiotkie jak liście turzycy. Uśmiechała się doń i oczy zielone jak mech weń wlepiła. Matts pomyślał, iże nie widział dotąd na tym świecie kobiety, która krasą równać by się z nią mogła, chociaż spotkał – i posiadł – wiele panien nadobnych. Nieznajoma słowa nie rzekła, tylko przed nim się zatrzymała, naga i urodziwa. Potem dłonie na barkach jego położyła, a on poczuł woń przebogatą i mroczną. Do mchu go przycisnąwszy, spodnie mu rozwiązała i okrakiem nań usiadła. Nigdy niczego podobnego nie doświadczył, nawet z nierządnicami w Pradze.
Gdy oboje rozkoszy doznali, niewiasta bez słowa na mokradłach zniknęła. Matts czuł, iż siły zeń uszły, i jedynie z trudem ogromnym udało mu się z powrotem do zagrody dowlec. O rowów kopaniu nie było nawet co myśleć.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, z jakiegoż to rodzaju istotą spółkował. Żadna krzywda się jednak nikomu nie stała – rozumował – a on będzie odtąd swą chrześcijańską duszę chronić i nie dopuści, by się to kiedykolwiek na powrót stało. Mimo wszystko przez całą jesień, gdy zbierał niewielkie plony, które mu się wyhodować udało, i całą zimę, gdy na nartach las przemierzał, polując na mniejszą i większą zwierzynę, coby jakoś przetrwać, raz za razem myślami do tamtej nieznajomej wracał. Często się też na nartach na trzęsawiska zapuszczał, a to dlatego, że wytropić tam zwierzynę łatwo było – tak sobie wmawiał. Niemniej równie mocno innych zupełnie śladów wypatrywał, acz nie udało mu się nigdzie złocistych włosów dojrzeć.
U progu wiosny, jednego wieczoru, kiedy dął wiatr i padał rzęsisty deszcz, zaskoczyło go łomotanie do drzwi. Nóż przy pasku czy ma, sprawdził, po czym rygiel uniósł i otworzył.
Popatrzył wprost w zielone jak mech oczy. Nie dał rady się powstrzymać, wziął ją naprędce w ramiona i do izby wprowadził, zaciągnął się jej zapachem – lasu, mchu i kamieni. Wtem jednak poczuł, że nieznajoma coś trzyma, coś między nimi się znajduje, w dół spojrzał i odkrył w jej objęciach dziecię.
– To twoje – rzekła. – Potomka ci twego oddam, jeśli tylko mi obiecasz, iże w spokoju bagno zostawisz.
Gospodarz na pulchne rączki popatrzył, na oczy duże, niebieskie, które w zaciekawieniu mu się przyglądały, i z jego sercem stało się coś, czego nigdy dotąd nie było mu dane poczuć.
– Przysięgam – odparł. – Wszystkę ziemię oporządzę, ale bagno nietknięte pozostanie.
Ukontentowana jego obietnicą nieznajoma odeszła.
Syn rósł szybko, pod względem każdym dziecko zwyczajne przypominając, tyle tylko że zdrowy i silny był nadzwyczaj. W okolicznych gospodarstwach rzecz jasna dziwiono się, skąd nagle nowy osadnik syna wziął. Niczym niezwykłym nie było jednak ni nowym, że mężczyźni nasienie rozsiewają, zaskakiwało tylko, że któryś się sam swym potomstwem zajął. Sporo wprawdzie gadano, gdy Matts do sąsiednich gospodarstw po prośbie o mleko i wdzianka dla małego się udał. Jednakowoż objaśnił, że matce dziecka się zmarło, a z czasem, gdy widziano, jak ojciec o syna swego dba, plotki ucichły. Matts dziecko ochrzcił w Gamlakarleby, gdzie najbliższy kościół się znajdował, i nadał mu imię Henric.
Opiekował się nim jak matka najtroskliwsza. Najlepsze kąski dla Henrica przewidziane były i chłopiec z ojcem spał na jednym posłaniu. Wyrósł prędko, szybciej niż inne dzieci, i już po kilku latach Mattsowi w gospodarstwie pomagał. Uprawiali żyto, jęczmień i rzepę i wkrótce krowę kupili, żeby mleko dawała. Jeśli Mattsowi zdarzało się myśleć o bagnie, to zawżdy z wdzięcznością za dar, jaki od niego otrzymał.
Kiedy Henric był już niemal mężczyzną i wzrostem zgoła ojca przegonił, nastawienie Mattsa zmieniać się poczęło. Bagno coraz częściej myśli jego zajmowało! Ależ ma skarb, i to tuż pod nosem! Cóż to by była za żyzna, wspaniała ziemia pod uprawy! Bagno doń należało, mógł przeto o nim decydować.
Pewnej wiosny, gdy pola wokół domu obsiał, zabrał motykę, łopatę i wraz z Henrikiem udali się mokradła osuszyć.
Pierwszej nocy, na którą tam zostali, Matts spał głęboko i nic mu się nie śniło, ale gdy świt nastał, Henric w ponurym obudził się nastroju. Matts o przyczynę go spytał.
– Matka moja we śnie mnie nawiedziła. Powiedziała, iże ojciec danego jej słowa nie dotrzymuje. Cóż takiego ojciec jej obiecał?
Matts pytanie syna zbył. Podjęli przerwaną pracę i teraz, gdy dwóch ich było, postępy szybko zauważyć się dało.
Następnej nocy osadnik znów spał dobrze, Henric jednak obudził się ze strwożonym sercem.
– Matka mówi, iże to, co ojcu dała, w każdej chwili odebrać może, jeśli ojciec dalej tak uparcie będzie obietnicę swą łamał. – Henric Mattsa za ręce chwycił. – Ojcze, ogromna rozpacz serce mi rozdziera. Cóż ojciec matce obiecał?
Osadnik jednak i tym razem na niepokój syna nie zważał i odparł tylko, że snom wierzyć nie trzeba. Kopali przez cały ciepły letni dzień, któren pod wieloma względami tamto lato przypominał, gdy Matts syna spłodził. Syn doń należał. To Matts nasienie zasiał, jego jest więc też owoc. Wyprostował się i tak jak poprzednio na bagno spojrzał, pot z czoła ocierając. Tu jego królestwo rosnąć będzie, tu wykiełkuje bogactwo i tu powstanie coś trwałego, co syn jego pewnego dnia po nim przejmie.
Na skraju lasu nieustannie stukał dzięcioł.
Tej nocy Mattsowi coś się wżdy przyśniło. Znów nawiedziła go istota o złotych oczach, ta sama, co pierwszej nocy na bagnie. Podobnie jak przed laty piętnastu ni słowa nie rzekła, lecz jej smutek i gniew sen wypełniły, unosząc się wokół niego niczym ciemna, wszystko pochłaniająca burza. Senna zjawa ręce niczym szpony doń wyciągnęła, jej złość zalała mu nos, usta i oczy, a on zląkł się, że tchu mu zaraz zbraknie.
Obudził się, powietrze z trudem łapiąc. Miejsce, w którym jego syn spał, puste było. Matts, zerwawszy się na równe nogi, rozejrzał się po bagnie, cichym i delikatnym zmierzchem nocy letniej otulonym. Henrica zawołał, ten jednak milczał. Nagłym przerażeniem ogarnięty, Matts obiegł bagno, krzycząc i syna przywołując, żadnej jednak odpowiedzi nie otrzymał ni też jego śladu nigdzie nie dostrzegł. Padł na kolana i krzyknął błagalnie w stronę bagna i lasu, by mu dziecko zwróciły – zarzekał się, że zrobi wszystko, o cóż go tylko poproszą, jeśli tę jedyną osobę, którą kiedykolwiek kochał, odzyska.
Moczary pozostały milczące i ciemne. Nie śpiewały tam ptaki, nie stukał dzięcioł. Jedynie tysiące komarów spragnionych krwi słychać było.
Osadnik do chaty wrócił jako człek złamany. Nigdy już nad bagno się nie wybrał. Nie żył też wcale długo: smutek i tęsknota zrobiły to, czego wojna nie zdołała – przemogły jego wolę, krzepkość doszczętnie mu odebrały, pracę na roli czyniąc ponad siły. Sąsiadów Matts unikał i żył wyłącznie gorzałką i tym, co w lesie upolował. Wreszcie, samotny i zgorzkniały, zmarł, starości nie doczekawszy.
Zagroda pusta stała, a na liche skrawki pól rychło las jął wkraczać – las z czymś takim nie zwleka. Na przeszpiegi jeden czy dwa pędy posyła, a w kolejnym roku pędy te już na wysokość człowieka sięgają, jest ich tylko więcej i więcej, wkrótce dostrzec nie sposób, że niegdyś pole się tam znajdowało, że ktoś je orał, bronował, obsiewał.
Kilka lat minęło. Wieś wzdłuż rzeki się rozrosła. Nisko położone pola łatwiej uprawiać i plony lepsze dają niż te niewielkie kamieniste, lasowi wydarte. Rzeką przewożono dziegieć w lesie wytapiany, skóry, masło i żyto, którymi podatki opłacano. Można było też łowić w niej ryby, a zimą dojść się nią dało lub na nartach dojechać aż na wybrzeże do Gamlakarleby.
Przy rzece, w prostej chacie do połowy w ziemi zagrzebanej mieszkała stara kobieta z najmłodszą ze swych córek. Matka, jako że surowa i bogobojna, wpoiła Estrid Johansdotter katechizm i modlitwy, wychowując ją tak, jak Pan Bóg przykazał. Odkrywszy, że dziewczynie nauka na pamięć z łatwością przychodzi, a do tego głosem pięknym i jasnym jest obdarzona, nauczyła ją wszystkich psalmów, które sama umiała. Estrid śpiewać lubiła, więc gdy zasoby psalmów się wyczerpały, jęła wyszukiwać w okolicy tych, którzy pieśni i ballady znali, i teraz to od nich nauki pobierała. Robiła to jednakowoż bez wiedzy matki, ta bowiem w czymś takim ziemski grzech upatrywała. Dzięki pieśniom Estrid dowiedziała się o świecie sporo rzeczy, o jakich jej matka by się nigdy słowem nie zająknęła, bardzo wiele z nich mówiło o vaettach, trollach i niewidzialnych mieszkańcach lasu. Wkrótce była z nimi równie dobrze zaznajomiona, co z apostołami i Matką Bożą. Rozgłos zyskała jako dziewczę, co ciągle śpiewa: piorąc w rzece, owce na wypas za opłatą wyprowadzając, kąpiąc się w saunie i chałupę oporządzając.
Kiedy uszu matki doszło, że Estrid także świeckie pieśni śpiewa, próbowała z niej owo bezeceństwo miotłą wypędzić. Nie pierwszy zresztą raz po ten środek sięgała, by córkę na wąską dróżkę wiodącą do Pana sprowadzić.
Estrid postąpiła tedy, jak to miała w zwyczaju – do lasu poszła i usiadła pod jarzębem. O drzewa tego właściwościach ochronnych dowiedziała się z prastarych magicznych pieśni. Wyśpiewała jarzębowi swe troski, a ten – jak i las cały – uważnie ich wysłuchał. Śpiewała drzewom najpiękniejsze pieśni przez matkę jej zakazane, a jarząb je dla niej przechowywał.
Od tamtej pory przy ludziach już tylko psalmy nuciła.
Po śmierci matki Estrid prawo do ich prostej chałupy utraciła. Gdy pochówek odprawiono, opróżniła chatę i usiadła przed nią na kamieniu. Jako bezdomna sierota winna była teraz rozpaczać. Jednakowoż osobliwe uczucie lekkości ją ogarnęło. W ręku kiść jarzębiny dzierżyła, wrzesień był bowiem i drzewo właśnie barwami się ustroiło.
Mogła pracy jako służąca poszukać. Większość biednych dziewcząt tak robiła. Jeśli na służbę dostać jej się nie uda, przyjdzie jej o jałmużnę prosić i na łasce innych żyć, kątem w ich domach i gospodarstwach pomieszkując.
Estrid jednak służącą być nie chciała.
Wstała i dawny swój dom zostawiła, nawet się za siebie nie obejrzawszy. Ruszyła na północ, do lasu, gdzie jak wiedziała, sama żyć będzie mogła. Wkrótce otaczające ją drzewa zgęstniały i mroczno się zrobiło. Wysokie sosny nad jej głową szumiały. Miękki mech pod stopami sprężyście się uginał. Do jarzębu – przyjaciela swego – podeszła i pod nim usiadła. Głowę o gładki szary pień oparłszy, wsłuchała się, jak w koronie drzewa stado kowalików ćwierka. Siedziała długo, w bezruchu. Jarząb szumiał, stare pieśni i piosnki, które mu ongiś powierzyła, wyśpiewując. Estrid je chłonęła. Gdy wszystkie usłyszała, dalej w las ruszyła. Natrafiła na ścieżkę przez lud leśny wydeptaną i bez pomyślenia żadnego na nią wstąpiła. Gdy starą ścieżkę nowa przecinała, tę drugą wybierała. Tym sposobem od domu dawnego coraz bardziej się oddalała i w końcu całkiem się zgubiła.
Gdy do niewielkiej dotarła niecki, gdzie kilka ogromnych sosen powalonych przez burzę leżało, nie wiedziała, gdzież się znajduje. Usiadła na pniu, szareńkim i gładkim jak jedwab. Kłębiły się w niej stare pieśni, ale Estrid nie śpiewała. „Jeszcze nie teraz”, myślała. „Jeszcze nie”.
Zobaczyła wspinającego się po martwym drzewie chrząszcza. Napotkał mrówkę, która czułkami gorliwie poruszała. Nieco dalej na pniu rosło kilka grzybków żółtych i pochyliwszy się, Estrid rojowisko wszelkiej maści chrząszczy i owadów zobaczyła. Wiatr między drzewami przyhulał. Światło przygasało, wieczór się zbliżał. Dziewczyna dalej czekała.
Na skraju prześwitu dzięcioł zakrzyczał i Estrid oczy uniosła. Wzrokiem poszukawszy, łepek czerwony dostrzegła. Wspomniała opowiadaną przez matkę historię – tę o skąpej gospodyni w czarnej wdowiej sukni i czerwonym czepku, którą diabeł w dzięcioła zamienił. Ale przypomniała sobie też jedną z pieśni przez pewnego starca jej przekazaną – iże dzięcioł czarny z niedźwiedziem jest spokrewniony, a człowiek z nimi oboma. Dzięcioł może śmierć wieścić. Ta jednak zdążyła już dom Estrid nawiedzić.
Ptak nie odleciał, jak się tego spodziewała, tylko niżej na pień sfrunął i lśniącymi czarnymi oczyma na nią popatrzył. Wtem skrzydłami zatrzepotał i zaraz nieopodal niej przysiadł. Estrid wstała i bez najmniejszego wahania za nim ruszyła. Kiedyż się koło drzewa znalazła, na którym ptak siedział, ten jeszcze dalej w las pomknął.
Począł zmrok zapadać. Jesień była i ciemność szybko gęstniała. Estrid szła i szła, nie wiedząc, kędy stopy stawia, ni jak bardzo już się oddaliła. Nie potrafiła też pojąć, czemuż to za czarnym ptakiem o przeszywającym krzyku podąża, miała wrażenie, jakby we śnie szła. Nic, co się przez ostatni miesiąc wydarzyło, prawdziwe się jej nie wydawało, a to, że teraz jakiś ptak w najgłębszy las ją prowadzi, nie było dla niej ni odrobinę więcej, ni odrobinę mniej rzeczywiste od całej reszty. Poczucie ulgi jej nie opuszczało, a może pusta lub wolna się czuła albo po prostu zupełnie sama na tym świecie.
Ptak tak sprytnie i zręcznie ją poprowadził, że nie zorientowała się nawet, gdy na ogromne weszła mokradła.
Kiedyż wreszcie to do niej dotarło, ptak ostatni krzyk z siebie wydał, poleciał nad bagnem niby strzała z łuku wystrzelona i zniknął. Nad skrajem lasu wisiał księżyc do pełni się zbliżający. Estrid chwilę stała, patrząc na jego tarczę i na moczary. Noc cicha była i spokojna. Estrid wyczekiwała. Zdawała sobie sprawę, iże jej kolejny krok o wszystkim rozstrzygnie.
Zamknęła oczy i śpiewać poczęła.
Ubieram się w człowieczą postać
i wchodzę między cienie
co noc potrafi księżyc wie
I krowy na pastwisku
Nie zgadnie nikt i nie zna nikt
odmieńca tajemnicy
bo noc ma taki lekki krok
Pastwisko krowom służy
Słyszała, jak ktoś się zbliża, lecz z zamkniętymi oczyma śpiewała dalej. Otworzyła je dopiero, gdy ostatnie słowa ucichły. Stał przed nią młody, brodaty mężczyzna o długich jasnych włosach i zaciekawiony jej się przyglądał. Powinna się była wystraszyć, lecz wcale lęku nie czuła. Nic w ogóle nie czuła.
Postaci wstąpią w nowy kształt
i znikną w gęstym lesie
nietknięty puchar pełen jest
Noc kroczy przez pastwisko
Śpiew Estrid zwabił Henrica, który nic podobnego przez wszystkie lata, które z ludem leśnym spędził, nie słyszał. Miał uczucie, jakby go to śpiewanie zaczarowało. A gdy w oczy dziewczynie spojrzał, natychmiast zaczął zapominać, czegóż to przez lata na tym odludziu doświadczył.
– Mienią mnie Estrid – przedstawiła się ona. – Co możesz mi dać?
– Nie mam nic – odparł Henric. – Nic poza parą silnych rąk i swą młodością.
Popatrzyła na stojącego przed sobą mężczyznę i pomyślała, że z taką przyszłością pogodzić się może.
Podała mu rękę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------