Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Motory - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 kwietnia 2025
29,49
2949 pkt
punktów Virtualo

Motory - ebook

"Motory" Emila Zegadłowicza to odważna, kontrowersyjna powieść, która w chwili publikacji w 1938 roku wywołała prawdziwy skandal obyczajowy. Autor, znany dotąd głównie z lirycznych utworów o Beskidach, przedstawia w niej historię Cypriana Fałna – inteligenta, artysty i buntownika poszukującego własnej drogi w skomplikowanej rzeczywistości międzywojennej Polski. Zegadłowicz z niezwykłą szczerością i psychologiczną przenikliwością eksploruje tematy seksualności, duchowości, rewolucyjnych idei i artystycznych dążeń, tworząc portret człowieka rozdartego między cielesnymi pragnieniami a metafizycznymi tęsknotami. Powieść, uznawana za jedno z najważniejszych dzieł polskiego ekspresjonizmu, łączy w sobie elementy autobiograficzne, społeczną krytykę oraz eksperymentalną formę narracyjną, stanowiąc fascynujący dokument epoki i uniwersalną opowieść o ludzkich zmaganiach z własną naturą. "Motory" to lektura, która po niemal stuleciu wciąż szokuje swoją bezpośredniością i zmusza czytelnika do konfrontacji z własnymi przekonaniami.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8349-104-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY

_O wy źródła Poezji! O nauczyciele!_
_O wszystkich innych wieszczów ozdoby i znicze!_
_Wesprzyjcie słabość moją, i niech sobie liczę_
_Za zasługę, żem Prawdy szukał w waszym dziele._
JEAN MORÉAS
_(„Eryfila“)_

Ogłuszający szum wodospadu przerzucał się z pośród wyrw skalnych, rwał i walił opętanie przez oślizgłe kondygnacje głazów, olbrzymim łukiem spadał w kamienne dno przepaści i rozpryskiwał się w pianę i mgłę. Sam szum, sama melodia gwałtu i żywiołu.

Krajobraz jak w tle Monny Lizy, zimny i fantastyczny, zmontowany według praw krystalizacji zlodowaciałego światła księżycowego: promieniowanie umarłych.
Pustka i przerażenie zastępywały powietrze.
Brak tchu i ustawiczny zawrót głowy i copochwila przeraźliwe spadanie w ciemną otchłań. Za każdym razem zasuwała się na cały obraz, który przecież był jedyną wątłą i nadpróchniałą platformą, na której z trudem utrzymywała się świadomość — gęstą stęchlizną nasycona, czarna zasłona; to był zapach grobu; i to była nicość. Trwała wieki.
W jednym z takich wybłyśnięć — ponad urwiskiem szczytu górskiego, poza umierającym ponowkiem — zamajaczyła jak w prostopadłej tafli lodu na międzyplanetarnym mrozie — olbrzymia, w nieskończoność umykająca sirinks: niewieście, sfinksowe twarze — dziewięć rozmglonych piszczał — — zamajaczyła, zadrżała, skruszyła się — w migocie szczerb gwiezdnych zagasła...
Lodowaty wiatr nawiewał z jądra wiecznej nocy bezmiar chmur i oparów; wszystko, co jeszcze było najwątlejszym bodaj istnieniem, pogrążało się i zatapiało w mlecznej, rozwodnionej, sinej ciszy; stąd, nie z dna, bo go nie było, z głębi więc, ledwo przy najwyższym natężeniu słuchu można dosłyszeć cośkolwiek.
Mętna pamięć liczb — liczenie — huk!
Obroty tysięcy tęczowych kół — rozprysk — huk!
Olbrzymia szklana wieża nasycona rudym światłem — chwieje się — nachyla — okręca wokół swojej osi jak człowiek ugodzony kulą w serce — pada — roztrzaskuje w szczerby i żwir — chwila martwej ciszy — a potem — jak trzeci sygnał — huk!
Teraz znów daleki szum (on jednak jest najistotniejszą realnością) zaświadczył o istnieniu.
Szum wzmagał się, rósł, potężniał — aż ogłuszający łoskot spadających mas wodnych wyrywa resztki istnienia z przepaści i rzuca jak rybę głębinową na brzeg posępnego krajobrazu.
Na widnokręgu zarysowuje się coraz wyraźniej pasmo Kaukazu; owe niebotyczne góry, które nie są niczym innym, jak tylko męką ludzką, kamiennym wycierpieniem za tę iskrę zbawczego ognia skradzioną bogom, aby ludziom było jaśniej i cieplej.
Tknięte światłem mgły, opary i wybryzgi rozbitych na miazgę drobin wodnych — zadrgały nagle: przeciągły, przejmujący tren.
Szum był jeszcze wciąż bardzo blizki, a te dźwięki szklane i wątłe — dalekie.
Na strome skały Kaukazu padły pierwsze promienie słońca. Kontury szczytów przypominały rozpiętą postać ludzką. Ponad nimi wiatr gnał na północ samotną, czarną chmurę; kształt jej przypominał orła.
Teraz dopiero nacichać począł szum, a równocześnie wzmagała się i wyraźniała melodia, pod której czarem przemieniała się przestrzeń, a czas stawał się posłuszny i przyjazny jak stary, wierny pies.
Zanim zaczęły się wydziwiać te nieprawdopodobności, które kiedyś przed wiekami (a choćby przed dziesiątkami lat, a choćby przed rokiem, przed miesiącem, tygodniem, a choćby przed kilku godzinami — czyż to nie wszystko jedno — ? — ) były tym, co zwykło się zwać rzeczywistością — nastręczyło się zwyczajne i nieponętne wcale, zwłaszcza, że zaraz z jakimś przypomnieniem gazeciarskim połączone niechlujnie, stwierdzenie, że to wcale piękna rzecz ta Grecja! — no, nie dzisiaj; powiedzmy raczej: nie — chociaż przecież i ten król i ten plebiscyt wzorowo terrorystyczny — zawsze to coś jest; skrzyżowanie interesów angielskich i włoskich, i kto będzie nad tym dardanelskim Wschodem panował — itd. — Venizelos umarł, monarchia sprawiła mu pogrzeb z szykanami co się zowie! — laweta, sztandary, strzały armatnie — wszystko w porządku! — Tsaldaris i Kondylis płakali jak dwa rutynowane bobry; tak pisały dzienniki monarchistyczne, a im można wierzyć. — Lecz czy to wszystko właściwie Grecja? — chyba nie; — raczej to:
_— ostatni nikły promień na marmurze kona, zatrzymał grot swój drżący na świątyni dłużej i zda się kuć na fryzie dystychy Byrona —_
Na Zeusa! — to było piękne — Kefalonia! Missolunghi! — i owo przepłynięcie w stylu klasycznym wodnej trasy Hero — Leander; poeta, kuternoga — a jednak! — Byron: niedonoszony Faun z jedną capią nogą!
A w głąb? —: obrona Sokratesa:
— Sokrates fesin adikein tous te neous diaftheironta kai theus, hous he polis nomidzei, ou nomidzonta, hetera de daimonia kaina —
gorszyciel kochany! mistrz akuszerii myślowej! — i: pochwalona bądź Ksantypo! — gdyby nie twe, ciągle przez męża prowokowane, kostyczne usposobienie — siedziałby stary pod sandałem i nie zechciałoby mu się wałęsać bezrobotnie po rynku i spędzać noce na bardzo podejrzanych ucztach. — Dodajmy do tego, że był Sokrates zawiedzionym w swych ambicjach artystą — a będziemy na tropie: jak powstaje krytyk; — oczywiście, bez wrodzonego seksapilu mowy by nie było o zawrotnej karierze tego brzydala — bo to i Plato i zazdrosny o swego mistrza, donżuański Alcybiades — i wogóle! — Też miał pomysł, ten Alcybiades, z tym odłupywaniem dziarskich znamion męskości posągom świętego Priapa! — nic dziwnego, że już po upływie nocy wszystkie kobiety Aten z przedmieściami, wsiami i przysiółkami miał przeciwko sobie; a wiadomo, bez kobiet nic się zrobić nie da, można wbrew — lecz bez? ani mowy! — Szkaradny czyn Alcybiadesa był symboliczną zapowiedzią końca dawnej Grecji; słusznie też rzucono nań przekleństwo — jedynie zakochana w nim kapłanka Theano wzbraniała się, nie chciała wypowiedzieć słów klątwy; lecz to votum separatum nic nie pomogło; los sam pomścił się pomieszaniem rozumu; Alcybiades obrał karierę wojskową — czyli wykreślił się z grona ludzi myślących; cóż mu zresztą, wykolejeńcowi i niedoukowi, pozostawało? — wojny, zdrady; nic więcej, a przecież mogło coś z niego być, człowiek zdolny, przystojny! — heroizm myśli greckiej liczył na niego; niestety na próżno!
A chłopskie dzieje wójtów i sołtysów miceńskich? — trochę krwiożercza banda, ale z patosem! Wielką pieśnią dopełniali swój zaściankowy żywot — i w tym wytrzymaniu oddechu epickiego okazali znakomity zmysł historyczny; przetrwali; pies by o nich nie wiedział! — a tak to nawet o psie sprytnego analfabety Odysa, Argusie, wiemy coś niecoś.
Dzięki Sofoklesowi i Freudowi międzynarodową zadymę zrobił Edyp — człowiek istotnie nieszczęśliwy — był wprawdzie mistrzem Grecji w dziale rozrywek umysłowych — lecz ożenił się z leciwą niewiastą, która nie poprzestała na tym, że mogła być jego matką, ale istotnie była matką; to przesada i nieprzyjemność. Ostatecznie prawie wszyscy mamy pociąg do miejsca urodzenia (to już nie patriotyzm, to najautentyczniejszy matriotyzm), lecz czynimy to pośrednio, niejako per procura, ale tak robić jak Edyp to nieładnie; za ostro; do tego z pobudek monarchistycznych! — Złośliwy (jak wszyscy poeci) Sofokles kazał mu z tą żoną-matką (pióro się wzdryga!) spłodzić czworo dzieci — potrzebne to było dramaturgowi do wywołania tragicznych wzruszeń wśród osiłków, atletów i sportsmenów — to nagromadzenie okropności: kazirodztwo, samobójstwo, wyłupienie oczów — zgroza i kicz! — dawniejsze źródła, łagodniejsze i łaskawsze, mówią, że Edyp ochłonąwszy po śmierci (naturalnej) Jokasty z Kreonów primo voto Laiusowej, secundo voto Edypowej — poślubił był p. Eurygancę i z nią miał te inkryminowane dzieci — nie z matką!
Coś tu jest nie w porządku; cofnijmy się szybko jeszcze w głąb dziejów; w jakieś przyjemniejsze czasy i okolice.
Arkadia!
No tak — teraz jest znacznie przyjemniej i dorodniej. — Arkadia — siedziba boga Pana i dziewięciu Muz, które z chłodnego Helikonu i śnieżnego Parnasu przyszły tu potańczyć i pośpiewać pośród łąk pachnących tymiankiem i macierzanką, pośród dąbrów i brzezin, przejrzyć się w chłodnych zwierciadłach źródeł obramionych bluszczem i paprocią, posłuchać (a rozchylają przy tym wargi i odsłaniają zęby) szumiących wiecznym mijaniem strumyków, lśniących modrością południa i srebrem pełni — ciemnieją Muzom źrenice — palce kładą na usta — nacicha wraz z nimi kraina zielono-złoto-niebieska — kraina poezji i tragizmu.
A ten Pan ma rogi na głowie, a to są promienie słońca; rumianą ma twarz — to blask nieba; odziewa się pstrą skórą kozią, a to znaczy gwiazdy na nocnym firmamencie; ręce i nogi ma kosmate, a to obraz ziemi pokrytej mchami, ziołami i lasami; — oto on: mądrość i żywioł; falliczny, jądrzasty Pan! — Z pięknej córki rzeki Ladonu, nimfy Syrinx, zamienionej w trzcinę, uczynił narzędzie muzyczne o siedmiu otworach: piszczałkę sirinks — i na niej — na tej nimfie pięknej — gra: wtedy niebo i ziemia słuchają, a dziewięć Muz zestraja z rytmem pieśni tętno krwi: tańczą dzieje człowieka na ziemi od powstania po ostatni kres; — a zwłaszcza jedna z trzcin tej piszczałki dźwięczy tak przejmująco, że gorący grad dreszczu wstrząsa ciałami Muz — zataczają się w tańcu, omdlewają z żądzy i z wyciągniętymi dłońmi podsuwają się rozdygotane pod kosmaty brzuch Pana.
W olbrzymiej, wklęsłej tarczy lustra utworzonego z wielu warstw nagrzanego powietrza — widzi arkadyjską krainę, a wraz jakby siebie i swe myśli zgęszczone w ponętne kształty dziewięciu nagich Muz — on Pan: Cyprjan Fałn.
Dziwacznie i niezgrabnie brzmią na tle pasterskiej melodii sirinksowej te dźwięki: Cyprjan Fałn; jeszcze Fałn — nazwisko — prawdopodobnie spółnocnione: Faun — lecz imię! — i gdyby nie pierwsza jego część „Cypr" — wyspa winodajna — całość byłaby wcale nieznośna i wprost ordynarna — tak samo jak i ta nędzna, nieprzewiewna przestrzeń, w której przebywa w tej chwili: długi, nieskładny pokój (co tu ukrywać!) separatka szpitalna, licho i niemrawo oświetlona, przepuszczonym przez szklane drzwi kuchenne, światłem lampki nocnej. — Cyprjan Fałn leży na białym, blaszanym łóżku; śpi; obok chrapią i jęczą na swych barłogach dwaj chorzy; koledzy; współlokatorzy. Obmierzłe to wszystko! — jedynym ratunkiem jest sen pełen odmiennego realizmu: Arkadia właśnie! — i te Muzy!
Skąd się, do diaska, taki sen bierze? — to nie jest bez ale — myśli w śnie Cyprjan; wie, że śni, i ta świadomość raduje go — panuje niejako nad widziadłami i nad trwałością snu; — anamneza? asocjacja? kompleks życzeniowy? — symbolika wreszcie? — metaforyczne skojarzenie? — Najwyraźniejsza sprawa to ta z grą na trzcinowych piszczałkach, na sirinks, a właściwie na nimfie Syrinx; to przecież jasne, sny są wogóle proste w konstrukcji — konstrukcja snów jest prosta — to tylko my jesteśmy zawili i zbyt chytrzy na jawie; to wszystko. Tak mówi ktoś siedzący w skórzanym fotelu; grubymi, lubieżnymi palcami bawi się dewizką; przed nim stolik z syfonem wody sodowej i keksami; a doktór... chodzi po pokoju tam i spowrotem — przystanął przed półką z książkami — wskazuje nosem na zielony grzbiet z szarym szyldzikiem i mówi, że malarstwo wariatów to pierwszorzędny materiał, że prymordialność sztuki wogóle, naprawdę, o, proszę — i pokazuje; lecz karty książki są zupełnie białe, ani tekstu, ani ilustracji, nic; tylko doktór dostrzega coś na nich. Na drugim fotelu siedzi Cyprjan i żali się, że znów ma kwasotę, a tu znikąd sody i to w domu doktora; powinna przecież być; „tę wodę alkaliczną niech pan pije“ — mówi doktór; więc Cyprjan pochyla się — pije — ale już ze źródła wytryskającego spod olbrzymiego bukowego pnia, pień jak połoz, albo raczej jak noga słonia, taki kolor i chropowatość fałdzista — na pniu na wysokości podniesionej ręki napis erotyczny krótki, prosty, wymowny napis: „tu j...łem“ i data; całość napisu jak radosny krzyk: że tu, że to!! — „mam jeszcze inne fotografie tego typu (jakiego typu?), ale przy żonie jakoś opacznie pokazywać“ — to znów mówi profesor kultury klasycznej, fanatyk Grecji, strasznie miły, filigranowy, ruchliwy, a żona jego o twarzy zmiennej, żywych oczach, dowcipnym składzie warg, pięknie zbudowana — siedzi na tapczanie, uśmiecha się i tasuje całą talię fotografii — co pochwila spada jedna z kart na podłogę — wtedy widać akt kobiecy w fantastycznej pozie — „a ta fotografia, to Itaka, ta Itaka, wie pan — nigdzie takich grubych oliwek niema jak na wyspach, drzewa po prostu, kolosy“ — rzeczywiście olbrzymie drzewa; — a pod spodem, pod tą Itaką — bo to obramione i na ścianie — wiszą rękopisy Mickiewicza, listy miłosne czy coś w tym rodzaju — może sama Xawera? — Teraz przystanął profesor kultury klasycznej przed biurkiem — ale to już w innym pokoju — za którym siedzi młoda dziewczyna i pisze coś zawzięcie w pamiętniku i ssie przy tym łodyżkę niezapominajki — i mówi do niej konspiracyjnie: „co ten pan Cyprjan z tą Andaluzyjką, też sobie wybrał!“ Zaraz się przypomina, tak, przypominają się dwie wersje hiszpańskiego sztychu kolorowego Noirdemange’a, korpulentna (i to się później nie zgadzało) piękność przed lustrem — i tu zaraz zachodzi obraz za obraz: Velasquesa piękna Wenus przed lustrem — a tamta na palcu wskazującym hołubi dwa ptaszki — a ptaszki jak to żwawe ptaszki —; wyobrażenie tych ilustracji zasypuje jak świeże tytle inkaustowe złoty piasek świegotu wróblego; matowa klisza pełna gadatliwego ćwierkania. — Czujna kontrola podsuwa myśl: „więc to stąd ta nazwa, ta assocjacja z Andaluzyjką“, oraz strzęp dyskusji: — co do historii sztuki, nasunęło mi się to podczas sceny superrewizji lekarskiej z Cyprjanem, to uważam ją, historię sztuki, naprawdę za ciężką chorobę, coś w rodzaju cholery; nigdy się nie zakaziłem przeczytaniem historii sztuki; chroniło mnie od tego zaśnięcie już przy „wstępie“ —
— a ja tyle rozmów przeprowadziłem z obrazami; tyle wywiadów! — — A potem weszło mnóstwo ludzi — młodych i starych — krzyczą i kłócą się — a treść tego wszystkiego, że będzie przewrót, że musi być, że wypadki marcowe zdecydowały, że tajny rząd frontu ludowego już się montuje, że powstanie w sierpniu, w połowie sierpnia beer — Cyprjan Fałn coraz bardziej i coraz bystrzej wpatruje się w niezmącone — jeno chmury dalekie pełzają niemo dnem — zwierciadło źródła — widzi swe odbicie — leży nago na chłodnym, miękkim mchu — widzi twarz, szyję i część ramion — i ten źródlany człowiek widzi swe odbicie w warstwie zielonego powietrza — radzi są z siebie bardzo, możnaby powiedzieć: zakochani — zdala przesącza się po przez liście leszczyn i tawuł daleka muzyka: sirinks! — Gwałtownie podnosi się krągła tafla źródła — rozszerza się — już zamknięta obręczą widnokręgu — tworzy się z niej owa znana wklęsła tarcza lustra — w stosunku do jej wielkości jest Cyprjan mały —: mrówka — otaczają go Muzy — dziewięć — teraz przypomina sobie jak na lekcji greki — najdokładniej — maturalnie — mówi:
— ty jesteś Klio — uwieńczona laurem córka Jowisza i Mnemozyny —
— ty jesteś Euterpe — umiejąca się podobać — grająca na flecie —
— ty jesteś Talia — zwana kwitnącą — uwieńczonaś bluszczem i maskę w ręku trzymasz —
— ty jesteś Melpomena — śpiewająca — z berłem i wieńcem z asfodeli — posępna jesteś — oddajesz się podczas gradowych burz —
— ty jesteś Terpsychora — lubiąca taniec — zwiewna jak powietrze na świtaniu — oczy twe są pełne wesela — mierzi mnie twój pociąg do Marsa — i piór w twych włosach nie lubię —
— ty jesteś Erato — w różach i mirtach — gruchasz jak synogarlica —
— ty jesteś Polihymnia — wielohymnowa — sznurami pereł ciężka jest twa wyniosła szyja — lilie wodne otaczają twe czoło —
— ty jesteś Urania — uwieńczonaś gwiazdami — grają wokół ciebie jak rozżarzone pszczoły — promieniujesz błękitem —
— ty jesteś Kaliope — w złotym diademie — matka Orfeusza rozdartego przez kobiety.
Tak to mówi Cyprjan — sucho wylicza — tyle, że tymi określeniami nieco soczyścieje ta arkadyjska odprawa; — z dziewięciogrona — za każdym wywołaniem odrywa się jedno grono — występuje i przybiera mimowoli pozę znaną z waz greckich — choć w rzeczywistości tych waz jeszcze nie było, istniały w nierzeczywistości, więc w każdym razie istniały. — W pochopnie ironicznym rezultacie nasennia się mizerackie przeświadczenie, że jest — on Cyprjan — on Fałn — dyrektorem czy impresariem zgoła współczesnych girlsów, zespołu: Cyprjan-girls — zresztą może to i dobrze, że są takie z krwi i ciała i mają to wszystko co kobieta mieć powinna od stóp do głów —: Muzy, które można posiadać — tym przeświadczeniem realnieje wszystko jawnie i przesuwa się jak platforma na gumowych kołach miękko i cicho ku granicy tak zwanej rzeczywistości — z platformy tej, posuwającej się łagodnie, bez wstrząsów, napowietrznie prawie — widać litewski krajobraz kładący się pod skanzję słów: „kobieto puchu marny, ty wietrzna istoto“... kto to mówi? — czyżby ten święty rycerz zabijający smoka... stoi tu na ostatnim zakręcie... platforma mija go płynnie i gładko — a teraz, teraz to już wiadomo, że ten doktór wykropkowany to jest Bychowski (Gustaw) a ten profesor to Kowalski (Jerzy!!) — i Bychowski pokazuje te obrazy malowane przez wariatów (któryż z nich malował Muzy? — powiedz, panie doktorze!!), a Kowalski, profesor kultury klasycznej, jest promotorem wizji buków z erotycznymi napisami i tych (a więc to on?) Muza-girls — no, to przynajmniej wiadomo! — Lecz natychmiast po tym stwierdzeniu już znów nic nie wiadomo — cały pierwszy plan odpomnianego snu pokrywa się bujną zielenią — po liściach i gałązkach, nie uginając ich wcale, bez ciała i bez kości, z wyobrażenia na prędce sklecony — stąpa hinduski fakir — blady, z czarną brodą po pas — wywraca oczami tak, że tylko białka bielą się nieprzyjemnie — gra na flecie — długie, samożywe palce przebierają zwinnie i prędko — skąd tu ten fakir? — no oczywiście pomyłka — to chrabąszcz uśpiony pod szerokim liściem klonu — chrabąszcz wyjątkowo czarny — na każdej łusce skrzydła lśni jak błękitnawy ognik siódemka — prawdą w tym wszystkim jest tylko ta melodia — nie flet, nie flet wcale — to głos sirinks przesiewa się przez leszczyny i trzciny — głos przenikliwy i urzekający — dźwięki opadają na łąkę zasianą stokrotkami, firletką i sosenkami modrych dąbrówek — po chwili podlatują z niej jako wielobarwne motyle — aż się roi w powietrzu od tej kolorowej, trzepotliwej melodii — to Cyprjan gra i wie, że na nimfie gra — czuje jej ciało na wargach — przejmuje go nagła żądza, gwałtowne pożądanie, obłędna chuć — odrzuca instrument muzyczny — plusnęła woda i zaśmiała się głośno i piskliwie — a Cyprjan jest już koźlim stworem — capie, kosmate nogi, kopyta, kręte rogi nad czołem i capia broda — i oczy skośne z pionową szparą źrenicy —: Pan? Priap? — .
A to już przecież okolica Muz — Muzy spojrzały na niego, dostrzegły jego podniecenie jawne, przeraziły się jak węża, który urzeka i trwoży — rozpierzchły się z krzykiem i piskiem — chwyciły się dłońmi ostatnich smug Panowej muzyki, unoszącej się jak błękitnawy dym na powietrzu — i zwinnie jak po licznych drutach telegraficznych wyspinały się wysoko — na linkę ostatnią — stamtąd — przycupnąwszy, z rozmachem ramion kilkakrotnym — skoczyły w czarne niebo i rozbłysnęły konstelacją Liry — lecz nie wszystkie — Fałn zadziera głowę — liczy — raz i drugi — jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem — osiem tych gwiazd — więc jeszcze raz liczy i zawsze mu osiem wypadnie — gdzie, więc ta dziewiąta? — gdzie dziewiąta? —
W ciemnej, posępnej pustce stoi Cyprjan — a już w ludzkiej, zwyczajnej, codziennej stoi postaci i ubrany powszednio: pumpy z samodziału, wiatrówka, bretonka ze śmiesznym ogonkiem w pośrodku — przestrzeń ciemna, jądro nocy — tylko huczący wicher przelewa się po gęstym, samotnym powietrzu; — nagle od wschodu wystrzela jaskrawy snop światła — jak reflektor — ognistym jęzorem liże widnokrąg — drży węsząco — układa się półkolem na szerokość bitej drogi — światło tężeje, staje się szklane i fosforyczne; — spoza drogi, na jej szlak, z głębi nocy nadciąga orszak rozśpiewany — olbrzymi orszak ludzkich i zwierzęcych postaci — słychać okrzyki: „Dionizos! — Eu — oj — Dionizos!!“ — Przed nim i za nim — bo to on tam pośrodku na rydwanie ciągnionym przez giętkie pantery i lwice — to on! — piękny, faraoniczny, szeroki w ramionach, wąski w biodrach, nagi — przed nim i za nim nieprzejrzany pochód sylenów, satyrów, falloforów i menad — uwieńczeni fiołkami i bluszczem — idą, tańczą i śpiewają — skandują rytmicznie, marszowo: — „e — wo — e — ra — dość — wolność — ra — dość — wol — ność“ — — Światło jest tak silne, że Cyprjan widzi — stąd, zdaleka przecież, a tak wyraźnie widzi — roześmiane, mokre wargi, żarzący błysk oczu, powiew rozpuszczonych włosów. — Orszak obszedł tym sierpem drogi — minął półkole — zbliża się do Cyprjana w szumie i gwarze — — a im bliżej tym bardziej zmienia się kształt pochodu — niema satyrów ni menad — tyrsy rozpłynęły się w powietrzu — — to olbrzymi zwarty pochód związków robotniczych — już widać, i znów tak wyraźnie! — zmęczone twarze, w których żarzy się upojenie — widać spracowane ręce zwinięte w pięści i podniesione wysoko — — olbrzymi, triumfalny marsz — idą — a na przedzie kroczy postać niewieścia — naga po pas — w ostrym świetle płoną dziewicze piersi — — od pasa spódnica czerwona — i czerwony niesie sztandar — wysoko go niesie — w tej jaskrawej pożodze czerwony jak krew — ten sztandar! — — marszowym idą rytmem; melodia wylatuje spod nóg — zakwita w wichrze pobudka:
_— allons enfants de la patrie —_

RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij