- promocja
Mowa - ebook
Mowa - ebook
Co czyni nas ludźmi? Dlaczego jesteśmy jedynymi stworzeniami, które noszą ubrania, jeżdżą samochodami, surfują w internecie i posyłają roboty na Marsa? Wszystko dlatego, że nauczyliśmy się mówić – choć, o dziwo, wciąż nie wiemy, jak do tego doszło. Książka ta wskazuje rozwiązanie tej zagadki, które przez cały czas mieliśmy przed oczami: przejście od wydawania prymitywnych skowytów i pomruków do słów. Zdarzenie na pozór proste, ale o gigantycznych konsekwencjach, gdyż język stał się ewolucyjnym punktem zwrotnym: dał nam zdolność dzielenia się myślami i rozpowszechniania wiedzy.
Mowa! opisuje nadzwyczajną przygodę ludzkości z językiem od czasów łowców-zbieraczy do miejskich hipsterów. To epicka opowieść o zmaganiach, by wyrwać się z pułapek kultury, religii i tożsamości – zmaganiach prowadzących nas ku przeznaczeniu, przed którym możemy się wciąż opierać, lecz które musimy przyjąć, jeżeli tylko chcemy przetrwać…
Simon Prentis pracował w ponad pięćdziesięciu krajach w różnych środowiskach kulturowych i w styczności z różnymi językami. Jest długoletnim tłumaczem języka japońskiego. Do jego klientów należały instytucje państwowe i akademickie oraz ikony kultury, między innymi Paul McCartney, Stanley Kubrick, Frank Zappa i Yoko Ono.
Ma troje dzieci. Mieszka z żoną w Londynie. Mowa! to jego pierwsza autorska książka.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-729-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przystąpiłem do pisania tej książki, aby pokazać, w jaki sposób i dlaczego język należy do samej istoty tego, co czyni nas ludźmi. Daje on nam nadzwyczajną zdolność komunikowania się, która odróżnia nas od pozostałych gatunków, pozwala nam bowiem podłączać się do zbiorowej inteligencji naszych społeczności, co sprawia, że wspólne rozumienie zjawisk z czasem przeradza się w przyjmowanie wspólnych rozwiązań stających przed nami problemów. Kiedy książka ta po raz pierwszy ukazywała się drukiem, świat wciąż borykał się z pandemią COVID. Choć zdarzenia te uwydatniały mój wniosek, że punktem docelowym, do którego ostatecznie zmierza nasza długa droga współistnienia z językiem, jest efektywna współpraca w skali globalnej, mój końcowy wywód o tym, w jaki sposób można radzić sobie z wetem w Organizacji Narodów Zjednoczonych, mógł się zdawać nieco zawieszony w próżni.
A potem przyszedł 24 lutego 2022 roku.
Co prawda w 2014 roku Rosja zagarnęła Krym przy wyjątkowo mizernym oporze społeczności międzynarodowej, trudno było zignorować otwartą inwazję w 2022 roku na suwerenne państwo, Ukrainę, dokonaną armią liczącą dwieście tysięcy żołnierzy. W reakcji na to oczywiste pogwałcenie Karty Narodów Zjednoczonych natychmiast zwołano posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ, której przewodniczyła wówczas – wyjątkową ironią losu – właśnie Rosja. Rosjanie oczywiście zawetowali projekt rezolucji domagającej się od nich wycofania z terytorium Ukrainy, lecz pozostali członkowie Rady w rzadkim przejawie jedności zdecydowali się na dokładnie taki krok, jaki wyjaśniam w ostatnim rozdziale książki.
Nic nie przychodzi jednak prosto. Z powodów, które omawiam dalej, przełamywanie impasów w rozwoju świadomości ludzkiej może trwać przez wiele pokoleń, zanim doczekamy się tego owoców. Mimo wszelkich tchnących optymizmem posunięć często maksimum tego, co daje się zrobić, jest stawianie dwóch kroków do przodu, jednego do tyłu. Być może zbliżamy się jednak do punktu zwrotnego. W obliczu potwornych aktów przemocy, które w 2024 roku znów widzimy na Bliskim Wschodzie, może nareszcie nadejść moment, w którym nie da się dłużej tolerować sprzeczności między tym, do czego się formalnie zobowiązaliśmy jako ludzkość, a tym, co w rzeczywistości czynimy.
Formułując swoją teorię, Darwin postrzegał życie biologiczne w kategoriach rywalizacji o niedostateczne zasoby i nadal ta właśnie rywalizacja pozostaje motorem ewolucji, w miarę jak geny zwycięzców są przekazywane przyszłym pokoleniom. Jednak wielką nadzieją stwarzaną przez język są pożytki płynące ze współpracy. Czy to na poziomie komórkowym, czy cywilizacyjnym lepiej procentuje tworzenie wspólnej puli talentów niż walka o ich zmonopolizowanie. Nie jest to tylko – czy nawet – ocena moralna. Również w czysto pragmatycznym ujęciu zdolność współdziałania jest jedynym sposobem pozwalającym obalić tyranię siły, powstrzymać triumfy nagiej przemocy nad prawem.
Nasza wielka przygoda z językiem dotyczy nade wszystko uświadamiania sobie przewagi konwersacji nad konfrontacją. Na to wskazuje bieg dziejów i jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego w ogóle nauczyliśmy się mówić, nie trzeba szukać niczego poza tym. Równie jasne jest, co należy dziś czynić: wywiązać się z przyrzeczeń, które uroczyście złożyliśmy sobie jako ludzkość. Pozostaje tylko pytanie, ile świat będzie musiał jeszcze wycierpieć, zanim logika tego rozumowania wreszcie zwycięży – i kto najokrutniej zostanie do tego czasu doświadczony…
Zapraszam do wspólnego prześledzenia w tej książce drogi, która wiodła nas od świata bez słów przez pierwsze zalążki mowy do rzeczywistości, w jakiej żyjemy dzisiaj – świata, w którym dane nam przez język narzędzia doprowadziły nas na próg przełomu. Przełomu dla nas wszystkich.
_Simon Prentis_
Londyn, 2024PRELUDIUM: PYTANIE
_Byłem kiedyś wykształcony – potrzebowałem potem całych lat, żeby się z tego wyleczyć._
Mark Twain
Czasami najtrudniejsze jest znalezienie właściwego pytania. W książce _Strzelby, zarazki i stal_ Jared Diamond opisuje, jak zainspirowało go pytanie zadane przez pewnego polityka w Papui-Nowej Gwinei o imieniu Yali: „Dlaczego biali mają tyle różnych towarów, a my, kolorowi, nie?”. Znalezienie przekonującej odpowiedzi zabrało mu dwadzieścia pięć lat. Ja potrzebowałem dwudziestu pięciu lat na to, by w ogóle sformułować pytanie, które stało się punktem wyjścia tej książki: „Dlaczego ludzie tak bardzo różnią się od innych zwierząt?”. Podobnie jak język, którym się posługujemy do jego wysłowienia, kwestia ta może się wydać zbyt ewidentna, by o nią pytać. Ale odpowiedź na nie jest zawarta w słowach i jak się okazuje, zawsze kryła się przed naszymi oczami.
Początki krętej ścieżki, którą dotarłem do tego pytania, wiążą się z moimi wczesnymi doświadczeniami w pracy tłumacza ustnego z języka japońskiego. Po blisko ośmiu latach pobytu w Japonii, przyswajania sobie języka i przygotowywania się do nowej roli zawodowej zdumiało mnie to, co odkryłem, wykonując pierwsze prawdziwe zlecenia. Otóż często byłem świadkiem sytuacji, zwłaszcza w kontekście biznesowym, w których obie strony traktowały siebie pogardliwie – panowało przekonanie, że nie można ufać kontrahentom, bo to „obcokrajowcy”, utyskiwano na sposób prowadzenia przez nich interesów oraz ich „cudaczne” obyczaje.
Dziwnie było znajdować się na styku takich dwóch światów (często obecnych w jednym pomieszczeniu!), gdy każda strona mówiła do mnie w języku niezrozumiałym dla drugiej, lecz przez obie byłem dopuszczony do kręgu zaufanych – nie tylko dlatego, że rozumiałem jej język, ale że ze względu na znajomość jej kultury wydawałem się „swój” w odróżnieniu od ludzi, z którymi miałem się w jej imieniu i za jej pieniądze dogadać. Było to szczególnie osobliwe z tego powodu, że żadna ze stron nie zdawała sobie sprawy, iż druga zachowuje się dokładnie tak samo – a uświadomienie im tego nie bardzo należało do mojej roli. Byłem tylko wynajętym narzędziem.
Szybko stało się dla mnie jasne, że w większości przypadków ta nieufność i dyskredytowanie „drugiej strony” wynikały z nieznajomości jej kultury i (lub) braku zainteresowania nią – z niezdolności czy może tylko niechęci wejścia w buty kogoś, kto ukształtował się w innych warunkach. Do pewnego stopnia jest to wybaczalne; trudno zrozumieć coś, czego nigdy się nie doświadczyło. Jednak odruchowa reakcja często sprowadzała się do tego, że jeśli coś jest nam nieznane, to się nie liczy. Co dość znamienne (jak mi się wydało), tendencja ta była najbardziej zauważalna wśród staranniej „wykształconych” ludzi – być może dlatego, że im lepiej człowiek wnika w wyrafinowanie własnej kultury, tym bardziej podejrzewa jego brak w innej i przepaść zdaje się jeszcze większa.
Z początku moja praca ograniczała się głównie do kontaktów między Japonią a Wielką Brytanią, dwoma krajami wyspiarskimi o długowiecznych tradycjach i szczycących się indywidualnością, co często sprzyja rozwojowi poczucia wyższości. Jednak w miarę jak nabierałem doświadczenia i dostawałem coraz więcej zleceń, zacząłem się spotykać z propozycjami tłumaczenia w krajach, w których pracowałem, albo z mówiącymi po angielsku przedstawicielami różnych kultur, albo porozumiewając się z nimi przez drugiego tłumacza. I również w tych sytuacjach obserwowałem wspomniane zjawisko. Jeżeli ludzie nie zdobywają się na wysiłek wykroczenia poza swój schemat kulturowy, to niezależnie od pochodzenia i kręgu społecznego pozostają niewolnikami swoich uprzedzeń, nie są gotowi otworzyć się na „drugiego”.
Zacząłem więc myśleć o napisaniu opartej na moich doświadczeniach książki, która służyłaby naświetleniu absurdalności tych postaw. Autentycznie zabawne było widzieć dwie (lub więcej) grupy osób święcie przekonanych o wyższości własnej kultury, a nieświadomych, że ludzie, na których patrzą z góry, po cichu traktują ich protekcjonalnie – i to dokładnie z tego samego powodu. Pierwszym roboczym tytułem, na który wpadłem, był _Daleki Wschód, Daleki Zachód_ – wydawało mi się to zgrabnym podsumowaniem tej wyrwy percepcyjnej. Kiedy zaś zacząłem się poruszać także w bardziej elitarnych sferach, miałem pokusę dodać do tego zestawu jeszcze _Daleki Kosmos_ – gdyż światek celebrycki absolutnie nie jest wolny od kulturowego snobizmu.
Moim głównym zamiarem było uśmiercenie mitu. Chciałem ukazać, że wszyscy realizujemy to samo, tylko w inny sposób, i nie ma powodu, dla którego jeden styl działania powinien być uznany za lepszy od drugiego – prócz tego, że do niego nawykliśmy, co jest bardzo słabym argumentem. Czy chodzi o język, kuchnię, sztukę, religię czy sport, „twoja” kultura jest tylko jednym z zastygłych w czasie momentów historii, toczącej się jak kula po stoku czasu i zbierającej po drodze przypadkowe odpryski. Nie daje to podstaw do poczucia wyższości ani dumy. Jak ujął to kiedyś mój kolega z Australii, gdy przedstawiłem mu tę myśl: „Chłopie, mamy na to określenie u siebie: «To samo g… w innym wiadrze»”. Niewiele brakowało, by tak brzmiał tytuł tej książki.
Jednak chodzi tu o coś więcej. Znacznie więcej. Wielokrotnie powracało w mojej pracy translatorskiej pewne doświadczenie, często (znów) z ludźmi, którzy mieli się za ulepionych z lepszej gliny. Wymieniali oni jakieś słowo, które uważali za specyficzne dla własnego języka (na przykład angielskie _soothsayer_¹), i powątpiewali, czy dałoby się je przetłumaczyć – nie dlatego, że akurat nie znam właściwego odpowiednika, tylko że słowo to miało nie mieć takowego w drugim języku, bo… pewnie taki nie istnieje. Równie często wrażenie takie mieli użytkownicy obu języków, w każdej kulturze występują bowiem pewne specyficzne słowa, które uważa się za unikalne dla niej. Tymczasem to przekonanie o unikalności wynika tylko z ignorancji: język jest ograniczony jedynie inteligencją jego użytkownika – wszyscy możemy przekazać treści, na jakich nam zależy, w dowolnym języku.
W konsekwencji zacząłem się głębiej zastanawiać nad słowami, nad tym, skąd się wzięły, jak zaczęliśmy się nimi posługiwać i dlaczego jesteśmy jedynymi zwierzętami, które tak postępują – zdolność mówienia to ewidentnie nasza najcenniejsza cecha. Szybko odkryłem, jak mało jest literatury na ten temat. Pochodzenie mowy wciąż stanowi jedną z nieprzeniknionych tajemnic gatunku ludzkiego; zdaniem większości naukowców język miał po prostu wyłonić się pewnego dnia dzięki nader fortunnej, lecz bliżej niesprecyzowanej „rewolucji poznawczej”. Nie dyskutuje się obszernie nad tym, co mogło ją w rzeczywistości spowodować – zadowalamy się neurobiologicznymi zgadywankami i niekończącymi się dywagacjami o naturze gramatyki.
Nie jest to szczególnie zaskakujące. Przez większą część dziejów nie zadawaliśmy sobie zbyt często tego pytania – tak jak powietrze, którym oddychamy, język stanowił po prostu dar bogów i nie było tu nic do dodania. Obraz zagmatwała jednak publikacja rozprawy _O powstawaniu gatunków_, stało się bowiem jasne, że tak jak wszystko inne, również język musiał wyewoluować. Niemniej choć Darwin zdawał sobie sprawę z tego, że język stanowi klucz do zagadki naszego „na poły boskiego intelektu”, jak go zwał, nie potrafił go wyjaśnić. Sekretem ewolucji jest „dziedziczenie z modyfikacją”, lecz nie widać, od czego język miałby pochodzić lub czego być modyfikacją – w całym królestwie zwierząt nie istnieje nic podobnego.
Być może poszukiwaliśmy jednak nie tam, gdzie trzeba. Obsesyjnie roztrząsając zawiłości gramatyki, językoznawcy postawili wszystko na głowie. W pokrętnych strukturach syntaktycznych Chomsky’ego drzewa zostały wzięte za las. Gramatyka jest bezużyteczna bez słów, co wie każdy, kto próbował nauczyć się języka obcego. Pierwszym krokiem w przejściu od komunikacji zwierzęcej do języka nie było – nie mogło być – wykształcenie się gramatyki. A to dlatego, że rusztowaniem świadomości są słowa i to ich strukturze musimy się przyjrzeć w poszukiwaniu najważniejszych tropów.
Uznałem więc, że trzeba zacząć właśnie od tego. Jeżeli język jest wyznacznikiem nas samych, musimy się skupić na jego działaniu: jak i dlaczego umiejętność mowy tak dobrze nam służy? Jest ważne, by uświadomić sobie, jak prosty – i arbitralny – jest w istocie to system, i pamiętać, że w samym brzmieniu wypowiadanych przez nas słów, które są w zasadzie zmodyfikowanymi pomrukami, nie ma niczego magicznego.
Jednak pomimo wielkiego znaczenia pochodzenia mowy nie jest ona jedynym aspektem, którym powinniśmy się zająć. Sprawą zasadniczą jest to, jak się nią posługujemy. Słowa szanowanych przez nas ludzi – naszych autorytetów w sferze kulturowej, religijnej i politycznej – mogą nadać kierunek naszemu życiu i zdecydować o naszych dokonaniach. Aby prawdziwie zrozumieć wpływ wywierany na nas przez język, musimy przyjrzeć się pochodzeniu mów.
Również to nieomal stało się tytułem tej książki: _O powstawaniu przemów_. To nawiązanie do Darwina miało dla mnie nieodparty magnetyzm, lecz obraz jest jeszcze szerszy. Użyteczność języka nie zachodzi tylko na takiej zasadzie, jak przydatna jest dłuższa szyja czy błony między palcami dla dziedziczących je osobników. Zdolność posługiwania się mową nie jest czynnikiem stopniowego zwiększenia przewagi małymi kroczkami, takimi jak wykształcenie się dodatkowego palca czy nawet widzenia barwnego. Możliwość nieskończenie drobiazgowego, nieograniczonego komunikowania się z innymi osobnikami stanowi transformację, która zmienia wszystko. To całkowita zmiana paradygmatu, osobliwość (_singularity_²) w ewolucji życia. Tak naprawdę właśnie język czyni z nas ludzi.
I o tym traktuje ta książka: jak to się stało, że w ogóle opanowaliśmy język, dlaczego daje nam tak wielką przewagę, co dla nas zrobił, jak go używaliśmy i dokąd dalej nas prowadzi – bo ta droga nie dobiegła jeszcze końca. Choć język decyduje o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi, ludzkość nadal pozostaje podzielona z powodu błędnie pokładanej przez nas wiary w wyższość pewnych kultur, religii i tożsamości, szczególnie tych naszych… Wciąż czeka nas zadanie, by wyrwać się ze złudzeń o własnej wyjątkowości, które uniemożliwiają nam uświadomienie sobie, że w ostatecznym rachunku wszyscy jesteśmy w tym samym położeniu.
Pierwsza połowa książki stanowi spojrzenie na to, czym jest język i jak funkcjonuje (rozdział 1), oraz na nieuniknione konsekwencje przyjęcia go: wykształcenie się kultury społecznej (rozdział 2), religii (rozdział 3) i poczucia tożsamości (rozdział 4). W połowie książki rozdział 5 wylicza, jakie metody znaleźliśmy w celu odnowienia kontaktu ze swoim „ja przedsłownym” – różne odtrutki na podstępne pułapki języka. Ostatnie trzy rozdziały koncentrują się wokół bardziej konkretnych pożytków płynących z naszej przygody ze słowami: jak nauka zapewniła nam większe bezpieczeństwo wynikające z rozumienia natury wszechświata i naszego w nim miejsca (rozdział 6), dlaczego potęga wiedzy powoduje rozwój skuteczniejszych środków komunikacji (rozdział 7) oraz ku czemu powinniśmy zmierzać, jeśli mamy skorzystać z tej wiedzy do uratowania się przed samymi sobą (rozdział 8).
W rzeczywistości bowiem nie mamy wyboru. Język od początku do końca dotyczy porozumienia – i w miarę jak prowadzi nas krętą ścieżką od etapu łowców-zbieraczy przez wyścig miejskich hipsterów do krytycznej masy wzajemnej łączności, siła jego logiki staje się w końcu nieodparta.
Miłej lektury.
_Simon Prentis_
Londyn, 2021Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Rodzaj wieszczbiarza, maga przepowiadającego przyszłość (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2.
Termin zapożyczony z fizyki, sugerujący tu nowy zestaw praw rządzących światem. Więcej o tym w rozdziale 7.
3.
Jest to również elementarny porządek zdania w języku polskim. Co prawda zróżnicowanie fleksyjne słów pozwala nam stosować szyk dowolny, niemniej właśnie taki przypadek jak „węże zjadają małpy” pozwala zauważyć, że w razie braku jasnych sygnałów morfologicznych i szerszego kontekstu odruchowo skłaniamy się do interpretacji SVO.
4.
Analogiczny proces przeszło np. polskie słowo „będę” w kontekstach, w których zatraciło sens „być”, a stało się czasownikiem posiłkowym, np. „będę się uczyć”.
5.
8 = eight czyta się ejt, a słowo great wymawia się grejt, zatem po wstawieniu gr przed 8 brzmienie obu wyrażeń jest identyczne: grejt.
6.
Chodzi o konia o imieniu Hans, który zdaniem jego tresera umiał między innymi rozwiązywać proste zadania rachunkowe, posługiwać się kalendarzem oraz znał pisownię wielu słów, co demonstrowano na pokazach z początku XX wieku. Ostatecznie okazało się jednak, że koń reagował na mimowolne sygnały płynące od osoby, która zadawała mu pytanie.