- W empik go
Możliwość wyspy - ebook
Możliwość wyspy - ebook
Czytanie Houellebecqa jest jak picie alkoholu. Na początku jest miło…
Daniel to zawodowy komik, parający się pisaniem skandalicznych skeczy. Jest człowiekiem nieszczęśliwym: pożąda kobiety, której zależy na zaangażowaniu i miłości, a kocha inną, która pragnie wyłącznie seksu. Zmęczony życiem dołącza do sekty klonującej ludzi. Dwa tysiące lat później jego klony Daniel24 i Daniel25 usiłują odszyfrować zapiski pozostawione przez ich pierwowzór. Porównują swoją nowoczesną, wyobcowaną egzystencję z codziennym życiem człowieka na początku XXI wieku. W świecie zachowujących wieczną młodość ludzi przyszłości nie ma jednak miejsca na wzajemne relacje, zanika nie tylko miłość, ale i seks, bohaterowie są całkowicie samowystarczalni i porozumiewają się wirtualnie
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7740-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta zawdzięcza swoje powstanie Harriet Wolff, niemieckiej dziennikarce, którą spotkałem w Berlinie kilka lat temu. Przed zadaniem pytań Harriet opowiedziała mi bajkę. Bajka ta według niej była symbolicznym ujęciem mojego podejścia do pisania.
Stoję w budce telefonicznej, po końcu świata. Mogę wykonać tyle telefonów, ile tylko zechcę, bez żadnych ograniczeń. Nie wiadomo, czy inne osoby przeżyły, czy też moje telefony to monolog wariata. Czasem rozmowa się urywa, jakby ktoś rzucił słuchawkę; czasem się przedłuża, jakby ktoś wysłuchiwał mnie z pełnym poczucia winy zainteresowaniem. Nie istnieje dzień ani noc; sytuacja ta nie może mieć końca.
Witaj w wieczności, Harriet.
Kto z was zasługuje na życie wieczne?
Moje aktualne wcielenie się zużywa; nie sądzę, by długo jeszcze trwało. Wiem, że w przyszłym wcieleniu spotkam się z moim towarzyszem, psem Foksem.
Dobrodziejstwo posiadania psa polega na możliwości uczynienia go szczęśliwym; prosi o rzeczy bardzo proste, ma bardzo ograniczone ego. Przypuszczam, że w poprzedniej epoce kobiety miały podobną pozycję – zbliżoną do pozycji domowego zwierzęcia. Zapewne istniała jakaś forma szczęścia rodzinnego związana ze wspólnym funkcjonowaniem, czego my już nie potrafimy zrozumieć; zapewne istniała przyjemność tworzenia sprawnie funkcjonującego organizmu wymyślonego po to, by wypełnić określoną serię obowiązków, a obowiązki te przez powtarzalność tworzyły określoną serię dni. Wszystko to zniknęło, łącznie z serią obowiązków, nie mamy już tak naprawdę żadnego celu; radości istoty ludzkiej są nam nieznane, jej cierpienia natomiast nie mogą nas dotknąć. Nocami nie drżymy ani z trwogi, ani z ekstazy; jednak żyjemy, przemierzamy życie bez radości i bez tajemnic, czas nam mija szybko.
Po raz pierwszy spotkałem Marie22 na kiepskiej jakości hiszpańskim serwerze; czas połączenia był przeraźliwie długi.
Zmęczenie wywołane przez
Starego, zmarłego Holendra
Nie jest czymś, co można potwierdzić
Przed powrotem mistrza.
2711, 325104, 13375317, 452626. Pod wskazanym adresem miałem wizualizację jej cipki – przerywaną, spikselizowaną, jednak dziwnie prawdziwą. Żyje, zmarła czy znajduje się w fazie pośredniej? Raczej w fazie pośredniej, tak sądzę; ale to rzecz, o której nie wolno było mówić.
Kobiety wywołują w nas złudzenie wieczności ze swoimi cipkami wiodącymi do tajemnicy – jakby chodziło o tunel otwierający się na istotę świata, podczas gdy chodzi o zwykłą dziurkę leżącą odłogiem. Jeżeli potrafią wywołać takie złudzenie, tym lepiej dla nich; mówię to ze współczuciem.
Wdzięk nieruchomy
Odczuwalnie przygniatający
Jaki płynie ze zmian cywilizacji
Nie ma śmierci za skutek.
Trzeba było przerwać. Przerwać grę, pośrednictwo, kontakt; ale było już za późno. 258, 129, 3727313, 11324410.
Pierwszą sekwencję sfilmowano z góry. Wielkie płachty szarego plastiku pokrywały równinę; znajdowaliśmy się na północy Almerii. Zbieraniem owoców i warzyw, które rosły w szklarniach, niegdyś zajmowali się robotnicy rolni – na ogół marokańskiego pochodzenia. W dobie mechanizacji rozproszyli się po okolicznych sierrach.
Oprócz zwykłych urządzeń – centrali elektrycznej zasilającej barierę ochronną, przekaźnika satelitarnego, czujników – jednostka Proyecciones XXI,13 dysponowała generatorem soli mineralnych i własnym źródłem wody pitnej. Była oddalona od wielkich osi i nie figurowała na żadnej z najnowszych map – jej konstrukcja była późniejsza niż ostatnie wykazy adresów. Od czasu anulowania ruchu powietrznego i powstania stałych zakłóceń na taśmach przekazów satelitarnych jej wirtualne oznaczenie stało się niemożliwe.
Kolejna sekwencja mogła być marzeniem. Mężczyzna, który miał moją twarz, pałaszował jogurt w hucie żelaza; instrukcja obsługi maszyn była spisana po turecku; wydawało się mało prawdopodobne, że produkcja zostanie uruchomiona ponownie.
12, 12, 533, 8467.
Druga wiadomość od Marie22 brzmiała następująco:
Czuję się jak głupia pipa
Gdy samotna
Moja cipa.
245535, 43, 3. Kiedy mówię: „ja”, kłamię. Weźmy „ja” percepcji – neutralne i przejrzyste. Ustawmy je w stosunku do „ja” fazy pośredniej – moje ciało jako takie do mnie należy; lub, ściślej mówiąc, ja należę do mojego ciała. Co obserwujemy? Brak kontaktu. Lękajcie się moich słów.
Nie chcę was trzymać poza tą książką; żywi lub martwi, jesteście jej czytelnikami.
To się dzieje poza mną; i chcę, żeby to się działo – właśnie tak, w milczeniu.
Wbrew obiegowej idei
Słowo nie leży u początku świata;
Człowiek mówi tak, jak pies szczeka,
By wyrazić wściekłość lub lęk.
Przyjemność jest cicha,
Podobnie jak stan szczęścia.
„Ja” jest syntezą naszych porażek, ale jest tylko syntezą częściową. Lękajcie się moich słów.
Przeznaczeniem tej książki jest danie świadectwa Przyszłym. Ludzie – pomyślą ci, którzy nastąpią po nas – potrafili czegoś takiego dokonać. To już coś; ale to nie wszystko; mamy do czynienia z produkcją pośrednią.
Marie22, jeżeli istnieje, jest kobietą w tej samej mierze, w jakiej ja jestem mężczyzną; w mierze ograniczonej, do obalenia.
Ja również zbliżam się do końca drogi.
Nikt nie będzie obecny przy narodzinach Ducha, chyba że Przyszli; jednak Przyszli nie są osobami, w naszym rozumieniu. Lękajcie się moich słów.Daniel1,1
Cóż tedy czyni szczur, gdy się obudzi? Węszy.
Jean-Didier – biolog
Jakżeż obecne są w mojej pamięci chwile, kiedy poczułem w sobie powołanie błazna! Miałem wówczas siedemnaście lat i spędzałem dosyć ponury sierpień w klubie all inclusive w Turcji – były to zresztą moje ostatnie wakacje z rodzicami. Moja zidiociała siostra – miała wtedy trzynaście lat – zaczynała rozpalać wszystkich facetów. To było przy śniadaniu; jak co rano uformowała się kolejka po jajecznicę, na którą wczasowicze byli szczególnie łasi. Obok mnie stara Angielka (koścista, antypatyczna, z gatunku tych, które patroszą lisy, żeby udekorować living room) nałożyła sobie obfitą porcję jajecznicy, by teraz zgarnąć bez wahania trzy ostatnie kiełbaski spoczywające na metalowej tacy. Dochodziła jedenasta, podawanie śniadania dobiegało końca, było mało prawdopodobne, by kelner przyniósł kolejną porcję kiełbasek. Niemiec, który stał w kolejce tuż za nią, zesztywniał; jego widelec, wyciągnięty w stronę kiełbaski, zawisł w powietrzu, rumieniec oburzenia oblał facetowi policzki. To był potężny Niemiec, kolos, ponad dwa metry wzrostu, co najmniej sto pięćdziesiąt kilo wagi. Wydawało mi się przez chwilę, że wbije widelec w oczy osiemdziesięciolatce albo chwyci ją za szyję i rozwali jej głowę o dystrybutor ciepłych potraw. Ona, jak gdyby nigdy nic, z typowym starczym egoizmem, całkowicie nieświadomym, podreptała w kierunku swojego stolika. Niemiec się zagotował, czułem, jak cały się gotuje, jednak jego twarz pomału odzyskiwała spokój i bez kiełbasek ruszył smutno w stronę swoich rodaków.
Po tym incydencie ułożyłem skecz o krwawym buncie, który wybuchł w klubie wakacyjnym na skutek drobnych szczegółów zaprzeczających formule all inclusive: jak brak kiełbasek na śniadanie czy dodatkowy rachunek za minigolf. Tego samego wieczoru zaprezentowałem skecz podczas imprezy „Masz talent” (raz na tydzień organizowano spektakl składający się z numerów proponowanych przez wczasowiczów, nie zaś profesjonalnych animatorów); odgrywałem wszystkie osoby po kolei, debiutując w ten sposób na drodze one man show, z której praktycznie nigdy nie zszedłem w czasie mojej kariery. Niemal wszyscy przychodzili na spektakl po skończonej kolacji, do otwarcia dyskoteki nie było właściwie co robić; publiczność składała się więc z jakichś ośmiuset osób. Mój trybut został przyjęty z wielkim aplauzem, wielu śmiało się do łez i otrzymałem gęste brawa. Tego samego wieczoru, na dyskotece, brunetka imieniem Sylvie powiedziała, że bardzo ją rozśmieszyłem i że lubi chłopców, którzy mają poczucie humoru. Droga Sylvie. Tak oto straciłem dziewictwo i rozstrzygnęło się moje powołanie.
Po maturze zapisałem się na studia aktorskie; dalej przyszły mało chwalebne lata, kiedy stawałem się coraz gorszym człowiekiem, a w konsekwencji coraz złośliwszym; w tych okolicznościach sukces sam do mnie przyszedł – i to o zasięgu, który mnie zaskoczył. Zacząłem drobnymi skeczami o współczesnym modelu rodziny, dziennikarzach „Le Monde”, krótko mówiąc o przeciętniactwie klasy średniej – udało mi się świetnie pokazać kazirodcze zakusy intelektualistów w pełnym rozkwicie kariery zawodowej wobec własnych córek bądź synowych, które chodziły z pępkami na wierzchu i wystającymi ze spodni stringami. Podsumowując, byłem uszczypliwym obserwatorem współczesności; porównywano mnie często z Pierre’em Desproges’em. Poświęcając się całkowicie karierze one man show, przyjmowałem czasem zaproszenia do programów telewizyjnych, które wybierałem ze względu na ich dużą oglądalność i ogólną miałkość. Nie omieszkałem podkreślać tej miałkości, jednak subtelnie: trzeba było, żeby prezenter czuł się lekko, ale nie za bardzo zagrożony. Krótko mówiąc, byłem dobrym profesjonalistą; po prostu trochę przecenionym. Nie byłem jedyny.
Nie chcę przez to powiedzieć, że moje skecze nie były śmieszne; śmieszne z pewnością były. Nie na darmo byłem uszczypliwym obserwatorem współczesności; jednak wydawały mi się banalne, tak mało dawało się zaobserwować we współczesnej rzeczywistości: zdołaliśmy tyle uprościć, odciąć tyle gałęzi, obalić tyle barier, tabu, błędnych nadziei, fałszywych dążeń, tak naprawdę niewiele zostało. Na planie społecznym istnieli bogaci, istnieli biedni i kilka nietrwałych pomostów – ostała się jeszcze drabina społeczna, na której temat zwykło się ironizować, i zwiększona możliwość bankructwa. Na planie seksualnym istnieli ci, którzy wywoływali pożądanie, i ci, którzy go nie wywoływali: w istocie był to ciasny mechanizm z kilkoma modalnościami (homoseksualizm etc.), dający się łatwo sprowadzić do próżności i narcystycznej rywalizacji, dobrze opisanych przez francuskich moralistów trzy stulecia wcześniej. Istnieli oczywiście tu i ówdzie poczciwi ludzie, ci, którzy pracowali, zawiadywali efektywną produkcją towarów spożywczych, a także ci, którzy – cokolwiek komicznie bądź patetycznie, jeżeli tak wolimy spoglądać na sprawy (jednak ja byłem przede wszystkim komikiem) – poświęcali się dla swoich dzieci; którzy ani nie byli obdarzeni urodą w młodości, ani ambicją później, nigdy też bogactwem; którzy za to całym sercem wyznawali – i to jako pierwsi, i to z większą mocą niż ktokolwiek – takie wartości, jak: piękno, młodość, bogactwo, ambicja, seks; ci, którzy tworzyli w pewnym sensie spoiwo sosu. Ci jednak nie stanowili dla mnie, żałuję, że muszę to stwierdzić, żadnego tematu. Wprowadzałem ich czasem do moich skeczy, żeby je urozmaicić, stworzyć efekt rzeczywistości; ale w końcu zaczynało mnie to poważnie nudzić. Najgorsze, że byłem uznawany za humanistę; co prawda zgorzkniałego humanistę, ale jednak humanistę. Oto dla przykładu jeden z żartów, jaki ubarwiał moje spektakle:
„– Wiesz, jak nazywa się tłuszcz wokół waginy?
– Nie.
– Kobieta”.
Rzecz dziwna, mówiłem rzeczy tego typu i nadal udawało mi się zbierać pozytywne recenzje w „Elle” i „Teleramie”; jest prawdą, że pojawienie się komików arabskiego pochodzenia rewaloryzowało moje maczystowskie piruety, a wykonywałem je rzeczywiście z gracją: ślizganie się na krawędzi, nagłe zwroty, wszystko pod kontrolą. W końcu największą zaletą zawodu humorysty i ujmując rzecz ogólnie, humorystycznego stosunku do życia jest możliwość postępowania jak łajdak absolutnie bezkarnie, a nawet możliwość sowitego opłacania własnego draństwa powodzeniem seksualnym jako walutą, a wszystko to przy aprobacie ogółu.
Przypisywany mi humanizm spoczywał w rzeczywistości na bardzo wątłych fundamentach: jakieś trafne słówko o biurokratach czy aluzja do trupów nielegalnych murzyńskich imigrantów wyrzuconych na hiszpańskie wybrzeże wystarczyły, żebym zyskał reputację człowieka lewicy i obrońcy praw człowieka. Ja człowiekiem lewicy? Mogłem od czasu do czasu wprowadzać do moich skeczy alterglobalistów nie pierwszej już młodości, nie przypisując im jednak roli jednoznacznie negatywnej, mogłem od czasu do czasu uciekać się do swego rodzaju demagogii: byłem, powtarzam, dobrym profesjonalistą. Poza tym miałem gębę Araba, co ułatwiało sprawę; jedyną treścią, jaka pozostała lewicy w tych latach, był antyrasizm lub, dokładniej rzecz ujmując, antybiały rasizm. Nie miałem zresztą pojęcia, skąd u mnie ta arabska facjata, coraz bardziej wyrazista z biegiem lat: moja matka była z pochodzenia Hiszpanką, a ojciec – z tego, co wiedziałem – Bretończykiem. Siostra na przykład, dziwka jedna, miała bezsprzecznie południową urodę, ale nie była ani w połowie tak smagła jak ja i miała proste włosy. Można było się zastanawiać: czy moja matka wykazała się przykładną wiernością? Czy też miałem za rodziciela jakiegoś Mustafę? Albo nawet – inna hipoteza – Żyda? Fuck with that: Arabowie przychodzili na moje spektakle masowo – Żydzi zresztą też, aczkolwiek nie tak licznie; i wszyscy ci ludzie płacili za bilet pełną cenę. Okoliczności naszej śmierci dotyczą nas bezpośrednio, to pewne; okoliczności naszych narodzin – to bardziej wątpliwe.
Jeżeli chodzi o prawa człowieka, nie było z czego drwić, to oczywiste; z trudem przychodziło mi zadbać o prawa własnego fiuta.
Na tym polu dalszy ciąg mojej kariery był w jakimś sensie potwierdzeniem sukcesu, jaki odniosłem w klubie wakacyjnym. Kobietom na ogół brakuje poczucia humoru, dlatego uznają humor za jeden z wyznaczników męskości; okazji, by włożyć mój organ w odpowiednie otwory, nie brakowało zatem podczas całej mojej kariery. Co prawda spółkowanie z nimi nie było w żaden sposób porywające: kobiety, które interesują się komikami, przeważnie są w średnim wieku, zbliżają się do czterdziestki, zaczynają więc czuć, że to wszystko źle się skończy. Niektóre miały wielkie tyłki, inne obwisłe piersi, czasem jedno i drugie. W sumie nie było w nich nic podniecającego, a kiedy erekcja słabnie, siłą rzeczy słabnie i zainteresowanie. Nie były też znowu takie stare; wiedziałem, że zbliżając się do pięćdziesiątki, będą od nowa poszukiwały fałszywych, jednak pocieszających i łatwych rozwiązań – których zresztą nie znajdą. Tymczasem mogłem im jedynie potwierdzić – mimo woli, wierzcie, to nie jest przyjemne zadanie – spadek ich wartości erotycznej; mogłem jedynie potwierdzić ich pierwsze przypuszczenia, wsączać im powoli, wbrew sobie samemu, ponurą wizję życia: nie, to nie dojrzałość je czeka, lecz po prostu starość, nie, to nie kolejny triumf spotka je u końca drogi, lecz suma frustracji i cierpień z początku drobnych, szybko jednak nieznośnych; to nie było zbyt zdrowe, stanowczo nie było zbyt zdrowe. Życie zaczyna się po pięćdziesiątce, taka jest prawda; ale również prawdą jest to, że kończy się po czterdziestce.