Mrok Północy - ebook
Mrok Północy - ebook
„Mrok Północy” jest nie lada gratką dla miłośników Trylogii Henryka Sienkiewicza. To prequel klasycznej opowieści, którego akcja rozpoczyna się niemal pięćdziesiąt lat przed wydarzeniami opisanymi w „Ogniem i mieczem”.
W powieści ożywają legendarne kresy dawnej Rzeczypospolitej. Młody Jan Onufry Zagłoba, hulaka i miłośnik kobiecych wdzięków, wraz z ojcem Michała Wołodyjowskiego wyruszają na daleką północ, aby bronić kraju przed szwedzkim najazdem.
Na drodze młodych rycerzy pojawiają się piękne kobiety, które skradną im serca – Julia Kurczówna i Konstancja de Lorche, ale ich wspólnemu szczęściu usiłują przeszkodzić hrabia Berg i książę Wilhelm, władca Kurlandii. Na bohaterów czekają zasadzki, zdrady, szermiercze pojedynki i pościgi. Muszą przezwyciężyć niezliczone trudności i lata rozłąki, zanim wreszcie spotkają się na ślubnym kobiercu.
W międzyczasie Zagłoba i Wołodyjowski walczą z nadciągającymi Szwedami. Bronią kresowych twierdz, nad którymi dumnie powiewa chorągiew Rzeczypospolitej, i ponoszą klęski. W końcu wytrwałość rycerzy zostaje nagrodzona – pod Kircholmem wojsko polsko-litewsko-kozackie roznosi w pył niemal pięciokrotnie większą armię szwedzką Karola Sudermańskiego, odnosząc jedno z największych zwycięstw w historii i zyskując podziw w całym świecie.
„Mrok Północy” to pierwsza część nowej Trylogii…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367276467 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść ta nie jest li tylko kroniką minionych czasów. Brak dokładnych źródeł uniemożliwia poznanie przyczyn, przebiegu, a często także skutków wydarzeń, które decydowały o przyszłości narodów. Można więc tylko formułować pewne tezy i wnioski, ilustrowane domniemanymi spotkaniami i rozmowami.
Część z bohaterów tej powieści nigdy nie istniała, a pewne zdarzenia są tylko projekcjami autora. Skrupulatnie opisano za to toczone bitwy, zwłaszcza niezwykłe starcie pod Kircholmem, świadczące o męstwie i poświęceniu dla wspólnej ojczyzny walecznych żołnierzy polskich, litewskich, ruskich i sojuszniczych, walczących z najeżdżającym kraj wrogiem. Są one świadectwem oddania ojczyźnie nie dla honorów, bogactw i stanowisk, ale dla dobra jej samej i jej narodów.
_Dziękuję moim bliskim_ _za_ _wsparcie_
_Adam Stawicki_PROLOG
Siódmy lipca roku Pańskiego 1572 przyniósł wielką żałobę największemu krajowi Europy. W ledwie pięćdziesiątej drugiej wiośnie życia zamknęły się na wieki oczy ostatniego z Jagiellonów – Zygmunta Augusta, króla Polski i wielkiego księcia litewskiego.
Rządy Władysława Jagiełły i jego kolejnych potomków przyniosły zarówno Polsce, jak i Litwie pokój i dobrobyt, jakich nigdy wcześniej na tych ziemiach nie doświadczało ani rycerstwo, ani prosty lud chłopski.
Złowrogi cień Zakonu, jaki niemal równo trzy wieki padał na krainy nad Wisłą i Wilią, który ogniem i mieczem niszczył Wielkopolskę, Kujawy, Ziemię Dobrzyńską, Żmudź, a nawet Wilno, teraz rozwiał się i odsłonił słońce. Zygmunt Stary ostatecznie zdławił niemiecką zarazę, kryjącą się pod zakonnymi płaszczami, a syn jego przymusił do uległości kawalerów mieczowych, przymnażając wielkiemu państwu krainy inflanckie.
W tamtych czasach lud żyjący spokojnie zdążył już zapomnieć o zagonach tatarskich, które choć dochodziły nieraz aż do Lwowa, to przecie w Wielkopolsce czy na Kujawach starsi straszyli już nimi tylko dokazujących podrostków. Litwini, niegdyś pustoszący całe połacie pogranicza, teraz w imię Chrystusa braćmi się stali. Moskwicini zaś, dopiero wychodzący spod azjatyckiej niewoli, nie mogli zagrozić potężnej Rzeczypospolitej.
Tam wszędzie, gdzie wcześniej plony płonęły, a bydło zbóje pędzili; tam, gdzie nieraz z obawy napadu ziemie całkiem puste bywały, teraz rozkwitło nowe życie, dzikie knieje zamieniały się w pasy ziem uprawnych, nad rzekami turkotały młyny, a grody obronne zmieniały się w miasteczka i miasta gwarem jarmarcznym głośne.
Zygmunt, na wzór rzymskich cesarzy nazwany Augustem, dokończył wielkiego dzieła swoich przodków, łącząc ostatecznie dwa wielkie, bratnie narody w jedną Rzeczpospolitą, przed którą każda potęga musiała ugiąć karku.
Umysłem równy rzymskim Augustom, dając ludowi swemu powszechną szczęśliwość życia, nie dał niestety tego, od którego dalsza pomyślność była zależna – potomka. Trzy jego małżeństwa niosły mu tylko kolejne porażki. Ten, który zostawiał Polskę murowaną jak jego wielki poprzednik Kazimierz, tak samo nie mógł dać swym poddanym następcy. Gorzej nawet – trzy kolejne żony nie obdarowały go nawet córką, którą naród, pomny przykładu świętej już za życia Jadwigi, z pewnością na tron by wyniósł. Wplątany przez zdradzieckich Habsburgów w mariaże z epileptyczką Elżbietą i jej niepłodną siostrą Katarzyną, a przez żądnych władzy Radziwiłłów w mezalians z Barbarą, umierał w końcu Zygmunt samotnie, strwożony o przyszły los Rzeczypospolitej.
Ciało zmarłego władcy przeniesiono z jego ukochanego Knyszyna, w którym po wielokroć krył się przed intrygami wawelskiego dworu, do zamku w Tykocinie. Stamtąd po mszy żałobnej wyruszyło zaś w ostatnią podróż do Krakowa.
Trumnę wyprowadziło dwudziestu czterech dworzan odzianych w żałobne kaptury. Postępowała też procesja złożona ze stu ubogich z zapalonymi świecami, dalej zaś księża i kapelani królewscy. Następnym był chorąży na czarno okrytym koniu. Prowadzono też karego wierzchowca z herbami królewskimi, za którym jechało dwóch chłopców z puklerzami. Następnie jechał wóz z ciałem monarchy, przykryty czarnym suknem i zaprzężony w takoż okryte konie. Orszak zamykali dostojnicy królestwa ze swoimi pocztami.
Na całej trasie żałobną procesję witali łzami prości ludzie puszczy i pańscy chłopi, żebracy i bogacze, zagrodowa szlachta i rycerstwo, niewiasty i dzieci, złamani śmiercią królewską i strwożeni o swój przyszły, niepewny los.
W Warszawie kondukt żałobny witało dwustu ubogich i sześćdziesięciu dworzan ze świecami w dłoniach oraz przedstawiciele wszystkich cechów rzemieślniczych. Niesiono dziesięć mar przybranych złotogłowiem i aksamitem. Ciało wprowadzali biskupi i opaci. Poprzedzały je oznaki królewskiej władzy i chorągiew nadworna. Starym zwyczajem rozdawano pieniądze jałmużnikom. Wygłoszono też cztery mowy żałobne.
U kresu podróży zabrzmiały dzwony Krakowa, najgłośniej zaś i najżałośniej wielki Zygmunt, z armat mołdawskich przez rodziciela zmarłego króla odlany. W Bramie Floriańskiej czekali posłowie dworów zagranicznych, biskupi, opaci i cechy, z trzydziestoma marami pokrytymi złotogłowiem. Byli również chorążowie ze sztandarami w zbrojach okrytych czarnym suknem, którzy postępowali według starszeństwa reprezentowanych przez siebie ziem. Po nich szło trzydzieści koni zdobnych jedwabiem, potem żacy, sześciuset ubogich w kapach i duchowieństwo. Prowadzono następnie konia okrytego czarnym aksamitem, a dalej, za królewskimi marami, jechał rycerz w zbroi, na wierzchowcu w czerni, z gołym mieczem skierowanym ostrzem ku ziemi. Za nim postępował chłopiec z tarczą, kopią i proporcem, także spuszczonym ku ziemi, na którym przedstawione były Orzeł i Pogoń – herby Obojga Narodów Rzeczypospolitej. Po nich z kolei zbrojny w stroju królewskim, dostojnicy niosący znaki monarsze i sześćdziesięciu dworzan ze świecami. Orszak zamykała królewna Anna, siostra Zygmuntowa, ze swoim dworem, prowadzona przez zagranicznych posłów, oraz radni stołecznego miasta Krakowa. W takiej asyście odprowadzono ciało zmarłego króla na Wawel.
W dniu następnym dokonano tradycyjnego obchodu miasta z pustymi marami, nawiedzając kościoły Świętego Franciszka, Świętej Anny, Świętego Szczepana i Świętej Trójcy, a następnie powrócono na Wawel. Nazajutrz rozpoczęły się uroczystości w katedrze. We wszystkich krakowskich kościołach bito w dzwony. Franciszek Krasiński, biskup krakowski, wygłosił kazanie, a podczas śpiewania _Pater noster_ do świątyni wjechał rycerz przedstawiający osobę zmarłego króla, który rzucił się z konia na posadzkę przy marach, symbolizując tym śmierć monarchy. Odbyło się też tradycyjne łamanie pieczęci państwowych (kanclerskiej i podskarbiowskiej) oraz przenoszenie z mar na ołtarz insygniów koronacyjnych. Na posadzkę rzucono hełm, tarczę, miecz i kopię.
***
Bezpotomna śmierć króla słusznie trwogą napełniała serca wiernych ojczyźnie poddanych. Knowania Habsburgów, wcześniej zawoalowane, teraz w całej jasności objawiały się z każdym dniem. Niemieckie ręce, które wcześniej z rąk Jagiellonów wydarły Czechów i Węgrów, teraz wyciągały się po Rzeczpospolitą. Szczęściem Opatrzność, zabierając ludowi ostatniego z Jagiellonów, ostawiła mu choć obrońcę w postaci kanclerza Jana Zamoyskiego. On to zapobiegł zabiegom przekupnej magnaterii i doprowadził do wyboru Walezjusza. A kiedy ten okazał się niegodnym korony Obojga Narodów, sięgnął po krew z krwi jagiellońskiej w osobie królewny Anny, której rękę posiadł waleczny Stefan Batory. Wielki pożytek z tego mariażu miała Rzeczpospolita, niestety krótkotrwały. Anna nie mogła już dać potomka i połączyć krwi madziarskiej z polską, król Stefan zaś zmarł w wieku lat ledwie pięćdziesięciu trzech, pozostawiając owdowiałą żonę i osierocony kraj. I znów nie zawiódł wielki kanclerz, wprowadzając na tron siostrzeńca Zygmunta i Anny, wpierw pokonując i osadzając w krasnostawskim lochu habsburskiego pretendenta Maksymiliana.
W jego głowie zalęgła się jednak myśl, myśl straszna, która zatruła najpierw jego, a potem jako paroksyzm ogarnęła całą Rzeczpospolitą. Czemuż to on, wielki kanclerz i hetman, głowa i ręka tego królestwa, miałby stać się _primus inter pares_? W czym Zamoyscy są gorsi od Jagiellonów? Czyż nie każdy szlachcic może być tak elektorem, jak i elektem? Jego ostra rozprawa ze Zborowskimi obróciła przeciw niemu szlachtę i kazała stanąć z tyłu, kiedy rozstrzygała się elekcja po śmierci Stefana Batorego. Ale jeśli nie dane mu było założyć na swe skronie korony, czyż nie mógł choć zza pleców rządzić młokosem przybyłym ze Szwecji?
Tron objął więc Zygmunt III, dając Wazom niemal wiek władzy nad Rzecząpospolitą. Wiek wielkich zwycięstw i chwały, ale też konfliktów wewnętrznych, nadwyrężających ponad stan siły Obojga Narodów. Konfliktów zapoczątkowanych wojną między dwoma dawnymi sojusznikami – królem, który nie chciał być władcą malowanym, i kanclerzem, którego ambicje jako bielmo na oczach przesłoniły mu dobro ojczyzny…ROZDZIAŁ PIERWSZY
Traktem od Sochaczewa ciągnął ku Warszawie oddział jeźdźców w bojowym ordynku. Jednolite stroje rycerzy ubranych węgierską modą w krasne żupany, kolcze pancerze i misiurki, nadto z okrągłymi kałkanami na plecach, nade wszystko zaś karny komunik zwiastowały żołnierzy elitarnych, nie zaś rozpuszczone chorągwie pospolitego ruszenia czy zbrojną kupę grasującą na gościńcu. Na czele ich jechało dwóch jeźdźców bardziej znacznych, ubranych z polska w jedwabne kontusze podbite sobolim futrem i takież kołpaki z czaplimi piórami. Byli to dwaj oficerowie nadwornej chorągwi pancernej – porucznik Jerzy Wołodyjowski i chorąży Andrzej Kołakowski.
Były pierwsze dni marca, ale przyroda trwała jeszcze głęboko w zimowym śnie. Śnieg na trakcie topniał od przygrzewającego słońca, zamieniając gościniec w błotną breję, okoliczne pola wciąż jednak bielały grubym białym puchem, drzewa straszyły czarnymi gałęziami, a powietrze nadal wypełniało jedynie krakanie wron, kruków i gawronów, miast tak wytęsknionego śpiewu słowików czy skowronków.
Oddział wychynął z kampinoskiego boru i wjechał pośród drewniane zabudowania Woli. Wieś, do niedawna znana głównie z krajobrazu wiatraków niderlandzkich osadników, teraz zaczęła zapełniać się oberżami ze stajniami. Warszawa, świeżo podniesiona do rangi siedziby królewskiej, nie mogła z racji niewielkich swych rozmiarów, trzykroć mniejszych od stołecznego Krakowa, przyjąć wszystkich ciągnących na dwór królewski. Na tym zyskiwały okoliczne wsie takie jak Kamion, Mokotów czy właśnie Wola, po których powstawały też coraz liczniejsze dworki szlacheckich posesjonatów.
– Kmita! – zawołał Wołodyjowski, i w mig pojawił się przy nim jadący z tyłu wachmistrz. Porucznik był wzrostu dość wysokiego, czarnowłosy, z takąż brodą. Był młody, ledwie dwudziestopięcioletni, dziwić więc mogła jego wysoka szarża, na dodatek w doborowej królewskiej chorągwi. Zdumiewać to mogło tym bardziej, że nie pochodził z wysokiego rodu, ale drobnej dość szlachty wielkopolskiej. Jednak potężna jego postura, czyny dokonane w wojnie szwedzkiej i wcześniej pod Cecorą, sława jego szabli, spokój i powaga malujące się na smukłej, surowej twarzy ozdobionej orlim nosem i szerokimi brwiami okalającymi głębokie ciemnoszare oczy, sprawiały, że żołnierze darzyli go wielkim respektem i zaufaniem.
– Na rozkaz waszej miłości – odezwał się wachmistrz służbiście. Podchodził on pod lat już niemal pięćdziesiąt, a wyglądał jeszcze starzej, bo więcej uwagi przykładał do służby niźli do wyglądu. Był więc ubrany regulaminowo, ale włosy bardziej były podobne do strzech mijanych chałup, a niestrzyżona, zwichrzona siwa broda upodabniała go do kościelnych dziadów. Był przy tym nieco mrukliwy i patrzył zazwyczaj spod oka na swoich rozmówców, sprawiając wrażenie opryszka. Tym wszystkim tłumaczono sobie, że nigdy nie znalazł żony, chociaż to on raczej bardziej bał się kobiet niż one jego. W rzeczywistości miał złote serce, a nie posiadając bliskiej rodziny, przywiązał się był do porucznika bardziej jak ojciec czy opiekun aniżeli podwładny. Patrzył przy tym w niego jak w obraz, spełniając rozkazy, jak zbyt troskliwy rodzic spełnia zachcianki potomstwa.
– Masz tu trzos. Rozlokujesz ludzi po wsi, my z chorążym pojedziem dalej do miasta. Z nami Kalinowski, Załuski i Roman, resztę ty w pieczę bierzesz. Tam czekaj, póki ordynansu nie dostaniem – zakomenderował Wołodyjowski.
– Wedle rozkazu, panie poruczniku – odrzekł Kmita i odskoczył co prędzej od swego dowódcy. Widać było karność żołnierzy i ostatnie słowa porucznika bardziej już tylko porządkowi służyły niż przestrodze.
– Jeno spokoju pilnuj, żeby mi burd żadnych nie wszczynali pod bokiem królewskim. Głową ręczysz! – krzyknął ów ku oddalającemu się jeźdźcowi. Ten nie odwrócił się już nawet, tylko skinął lewą ręką.
Oddział zjechał w boczne opłotki Woli, a tymczasem Wołodyjowski z Kołakowskim i trzema przybocznymi pociągnęli dalej ku miastu. Chorąży był trzy lata młodszy od swojego dowódcy i przy nim uczył się taktyki. Z czasem miał objąć prywatną chorągiew swego ojca, kasztelana ciechanowskiego, zależało mu więc, aby nic zepsuło jego opinii. Nie zawsze się to udawało, bo więcej w nim było jeszcze młodzieńczego trzpiota niż dorosłego rycerza. Także z wyglądu trudno w nim było zobaczyć surowego, ogorzałego w ustawicznych walkach i pochodach żołnierza. Był szczupły i wysoki, twarz miał bardzo młodą i jasną, pociągłą, rozjaśnioną białymi zębami w nieustannym zawadiackim uśmiechu, z bladoniebieskimi oczyma. Wąs jego był jeszcze nadto młodzieńczy, golił się więc na gładko. Brak włosów na twarzy równoważyła blond czupryna, niesfornie stercząca na wszystkie strony. Tego dnia wyglądał jednak inaczej niż zwykle. Był bardzo skupiony i zamyślony, można w nim było zauważyć napięcie. Widać, nie chciał rozmawiać przy podwładnych, dlatego odezwał się dopiero, kiedy oddział zjechał na kwatery.
– Twarz masz zafrasowaną, aż patrzeć dziwno… – rozpoczął Wołodyjowski.
– Wielhorskiego pytałeś? – odpowiedział pytaniem chorąży.
– O bijatykę w oberży się nie obawiaj. Gdyby o nią chodziło, tedy rotmistrz sam by ci karę obmyślił. Do Warszawy by nas nie wzywali. Chyba, żeś tam kogo ważnego poszczerbił?
– Uchowaj Bóg! Zwykłe igrce z kompanią przy gąsiorku… – zaprzeczył gorąco Kołakowski. – A że tam szabelka też i w pochwie zaswędziała, to przecie się zdarza i świętemu.
– Już tam ze świętymi w kompanię się nie pchaj, boś na razie fircyk i podwikarz…
Chorąży zarumienił się i głowę spuścił.
– Byle tylko do uszu ojcowskich nie doszło…
– Rotmistrz o sprawie wiedział i gdyby chciał, sam by ci karę obmyślił. Ale on stary i niejeden warchoł już na niejednej wojence widział.
– Tedy o co tu chodzić może?
– Wielhorski wie tyle samo, co teraz my. Ordynans przyszedł, że mamy wziąć pół chorągwi i stawić się w Warszawie – powiedział Wołodyjowski. – Ludzi miałem roztasować pod miastem, a sam zameldować się u pana Stanisława Miłoszewskiego, osobistego sekretarza królewskiego. To wszystko, więcej ode mnie nie wydobędziesz, bo i sam nie wiem.
– Do samego króla… No, no…
Znów zapadła cisza, a Kołakowski, nie do końca uspokojony, na nowo pogrążył się w rozmyślaniach.
– Przestań się zamartwiać, Jędrek, co będzie, to będzie. Dostaniemy ordynans, to go wykonamy, nic nam do tego, jaki – stwierdził Wołodyjowski. – Inny tu mamy problem, spójrz na gościniec i pomyśl, gdzie spać będziemy. Ludu tyle, że nie wiem, czy znajdziemy jaką kwaterę. Przyjdzie nam się słomą w stajniach kotentować.
– Jako to przy sejmie. Samych posłów a senatorów na kilkaset ludu, a gdzie do tego poczty, rodziny i gawiedź ciągnąca do wielkiego świata. Kiepski to czas na _hospitium_ w Warszawie, ale zawsze gdzieś głowy przytulimy. Boję się bardziej, że nas gdzie ku Mołdawii pociągną, bo tam się gotować poczyna, a wtedy nas z pół roku albo i więcej nie będzie. Ja tymczasem pannę zacną poznałem, córkę starosty sochaczewskiego. Libicki łakomym okiem na nią spoglądał, a on został przy chorągwi. Po powrocie na jego, a nie własnym weselu, będę się bawił.
– Zakonotuj sobie, że jeśli panna zacna, to na ciebie poczeka, a jak nie, to ciebie niewarta. Ufaj Jędrek i się nie zamartwiaj. Na razie i tak nie wiemy, dokąd dalej nas z ekspedycją wyprawią.
Niepokój porucznika był mocno uzasadniony. Im bardziej zbliżali się bowiem do samej stolicy, tym trakt stawał się coraz bardziej zatłoczony. Prócz pieszych wędrowców ciągnęły nim chłopskie jednoosiówki i podwody z towarami na targ albo szlacheckie kolasy, te biedniejsze i te bardziej strojne. Przede wszystkim jednak tłum cały konnych jeźdźców, ciągnących pojedynczo i w grupach.
Kolorowy ten tłum rozstępował się niekiedy przed okrzykami pachołków dworskich, co zwiastowało przejazd znacznej jakiejś persony. Byli to bogatsi posesjonaci, którzy w sejmowym czasie bądź to sprawiedliwości szukali, albo li też urzędy ziemskie chcieli załatwiać. Ciągnęło też jednak niemało wielkich orszaków, po kilkaset osób liczących, co oznaczało członka wielkiego magnackiego rodu. Tłum rozstępował się wtedy na boki, głównie po to, aby przyjrzeć się z bliska wielkim bogaczom i ich otoczeniu. Ono było najczęściej nad miarę obfite, bo też wielcy panowie zabierali ze sobą dwór cały. Sama już służba, kolorowo a jednolicie ubrana, wielkie czyniła wrażenie. Dziesiątki pachołków, pajuków z turecka odzianych, kozaków dworskich, pokojowców, paziów, laufrów, kredencerzy, kuchtów, masztalerzów ciągnęło się wtedy na milę albo i więcej. Niejeden z książątek koronnych, litewskich czy ukrainnych prowadził ze sobą najmarniej regiment dragoński albo i chorągiew husarską, czasem dla powagi swojej, a nieraz i jako _argumentum_ ostateczne dla sprawy załatwienia. Najbardziej jednak gapie czekali na nadejście samego owego magnata, który ciągnął zaprzężoną w sześć lub osiem koni, resorowaną dworską kolebką, wyposażoną najnowszą modą w oszklone okna chroniące przed zimnem i zdobione rzeźbionymi fryzami połyskującymi w słońcu blaskiem złotej farby.
Kiedy taki orszak przechodził, ruch cały wstrzymywał się na trakcie i tłok robił się jeszcze większy, a tłum coraz bardziej zbity.
Za wielkim, zbudowanym z cegły szpitalem wojennym dla inwalidów, który jeszcze król Stefan wystawić kazał, skręcili na drogę z Bielan od kamedułów wiodącą, poruszanie się bowiem dalej ulicą Długą, zamieniającą się w tym miejscu w targ ciągnący się aż do Nowej Warszawy, było zgoła już niepodobne. Wjechali dalej w ulicę Bykową, którą niedawno jeszcze krowy przepędzano na pastwiska, a przy której piękniały teraz okazałe magnackie dwory i jaśniejące świeżym tynkiem pałace. Od nich to trakt Senatorskim wkrótce miał być nazwany. Pierwszą była tam obszerna i bogata, choć drewniana siedziba kanclerza wielkiego, zewsząd wysokim drewnianym płotem otoczona, następnymi zaś – bliżej bramy Krakowskiej – domy kanclerza wielkiego litewskiego i biskupów gnieźnieńskich. Gdzie indziej jeszcze rozległe place były puste, ale grodzone lub zabudowane tymczasowo niewielkimi domami i budynkami gospodarczymi.
Wzdłuż wszystkich dróg prowadzących ku Warszawie widok był podobny. Status Warszawy w ostatnich trzydziestu latach zmieniał się bowiem gwałtownie. Ustanowienie jej w unii lubelskiej siedzibą sejmów, a potem też zapowiedź króla Zygmunta III przeniesienia tu dworu ze spalonego Wawelu, zmieniły całkowicie rangę nadwiślańskiego grodu. Jeszcze za czasów Zygmunta Augusta powiększono zamek, a teraz trwał wielki ruch budowlany w samym mieście. Stolica Mazowsza, do niedawna jeszcze w dużej mierze drewniana, zmieniała się w oczach. Ulice wybrukowano, kamienice podwyższano i dodawano modną renesansową dekorację, a dla bezpieczeństwa zbudowano od północy basteję zwaną Barbakanem.
Mimo wszystko Warszawa nadal pozostawała najmniejszym z wielkich miast królewskich. Po trzykroć mniejsza od stołecznego Krakowa, nijak nie mogła pomieścić wielkiej liczby gości, którzy ciągnęli do królewskiego dworu, a na dodatek na obrady parlamentu. Sejm i senat zwoływane były raptem co drugi rok, ale posiedzenia ciągnęły się za to przez całe sześć niedziel. Nowa stolica, zamieszkiwana przez dziesięć tysięcy mieszkańców, pęczniała wtedy pięcio- czy nawet sześciokrotnie. Samych posłów i senatorów było ponad trzystu, a większość z nich nadjeżdżała przecież ze służbą złożoną nierzadko nawet ze stu czy z dwustu pachołków, służebnych, kucharzy, stajennych, pokojowców. Była też zwykła szlachta, którą nęciła ciekawość wielkiego świata, oraz tacy, którzy chcieli wejść w łaski dworu.
Wołodyjowski ze swoim towarzyszem w taki właśnie czas trafili. W mieście i na jego przedmieściach wrzało jak w ulu. Za dwa dni posłowie i senatorowie mieli zacząć obrady. Część z nich była już na miejscu, ale reszta ciągnęła jeszcze ze wszystkich stron Rzeczypospolitej. Ci, którzy zdążyli się już zagospodarować, zabijali wolny czas w licznych piwnicach mieszczących piwiarnie, miodosytnie i winiarnie. Tłok pogłębiały jeszcze namioty służby rozbijane w każdej części rynku i placów, zarówno miejskich, jak i przedmiejskich.
Rycerze wjechali w Krakowskie Przedmieście i stanęli przed prawdziwym murem ludzkim. Musieli przebijać się przez tłum gawiedzi, młodych i starych, kobiet i dzieci, szlachty i chłopstwa. Przepychali się w nim niżsi przed wyższych, pacholęta między nogami dorosłych, nie zważając na błoto i kałuże. Nic jednak dziwnego, skoro do miasta wjeżdżał orszak pana wojewody kijowskiego, sędziwego księcia Konstantego Wasyla Ostrogskiego, jednego z największych panów Rzeczypospolitej. Powiadano o nim, że w osobnych wozach każe wozić swoją złotą zastawę dla kilkudziesięciu gości i całosrebrną wannę ze złocistymi uchwytami, ale też że wiedzie wielbłądy z Afryki sprowadzane, a nawet że dla rozrywki własnej wielką klatkę z małpami posiada. Majątek jego zaś, rozciągnięty po krajach ukraińskich, miał być taki, że mógł sam przez lata wojska całej Rzeczypospolitej opłacać.
Mieszczanie i przyjezdna szlachta gromadzili się tłumnie, aby owe dziwy zobaczyć, przy czym nie wiadomo było, czy bardziej jako dziwo odbierali owe małpy, wielbłądy i srebrną wannę, czy postać samego księcia wyzierającego przez okna kolasy.
Żołnierze nie zważali jednak na to, tylko przecisnęli się do bramy Krakowskiej i wjechali przez nią do Starej Warszawy, aby w Giełdzie, największym stołecznym domu zajezdnym, położonym jeszcze za Barbakanem, znaleźć noclegi. Minęli już rynek i wjechali w ulicę Nowomiejską, kiedy z jednej z piwnic wyskoczył brodaty Żyd w mycce i płóciennym fartuchu. Rozglądał się chwilę bezradnie po tłumie, który obijał się o niego jak prąd rzeczny o skałę. Szukał widać straży marszałkowskiej, ale jej nie znalazł. Kiedy zaś dostrzegł niewielki orszak pana Wołodyjowskiego, zastąpił mu drogę.
– Ratujcie, panowie łycary, ratujcie! Burdę mi panowie ślachta wszczęli, ławy łamią, okna rozbijają, butelki tłuką, miody wylewają… – lamentował, klękając przed jeźdźcami.
– Z koni – zakomenderował Wołodyjowski, a jego podkomendni w mgnieniu oka zeskoczyli na ziemię i dobiegli do schodów piwnicznych, skąd dochodziły hałasy.
Rycerze wpadli do ciemnego wnętrza, które wypełnione było dymem świec mieszającym się z odorem gorzałki. W środku wrzało jak w ulu, ale nie był to zwykły gwar oberży. Kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do mroku, zobaczyli kłąb ludzi. Musiało się tam już mocno zakurzyć w głowach, bo też każdy, nie bacząc na nic, walczył z każdym, najczęściej pięściami, choć byli tacy, co używali i zębów. Ci najbardziej zapalczywi, którym miód najmocniej rozgrzał głowy, sięgali nawet do szabel. W powietrzu latały stołki, na ścianach i głowach rozbijały się butelki i kufle.
– Nieszczęście na mój interes, ja już nie mam nic, ja jestem bankrut, ja jestem golec ostatni, ja jestem hołysz, ja z dzieckami pod kościół na żebry pójdę – lamentował Żyd, drąc kościstymi dłońmi siwiejącą brodę.
Kołakowski dobył pistoletu i wystrzelił w sufit. Przyciszyło się nieco, ale nie do końca. Chorąży sięgnął po drugą krócicę i wypalił ponownie. To otrzeźwiło większość panów braci, którzy, zaskoczeni strzałami, zastygli w bójce, nie wiedząc, kto się do bandoletów wziął, kto strzela do kogo, a nade wszystko, czy aby nie do nich samych. Rozglądali się przymrużonymi, przekrwionymi oczyma po zadymionej mrocznej sali i wreszcie ich wzrok padł w kierunku schodów wiodących ku wyjściu. Naprzeciw nim czerniły się lufy rusznic wymierzone przez śmiertelnie poważnych żołnierzy królewskich. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, jedni z dymiącymi od gorzałki głowami, drudzy zaś z bronią w nich wycelowaną. Pan Wołodyjowski kurki w pistoletach odciągnął, ale czekał cierpliwie, aż łby odurzone ostygną. Nie stało się to jednak od razu. Jeden z opojów zbliżył się bowiem chwiejnym krokiem ku porucznikowi i stanął przed nim twarzą w twarz na pół łokcia.
– Asan rurami straszysz? Nas, starych komilitonów, którzy na niejednej wojence niejedną szabelkę połamali? U waści mleko pod nosem, które sobie pierwej zliż, nim starszym wejdziesz w paragon.
Tu wysunął szablę z pochwy i podjechał jej rękojeścią przed twarz Wołodyjowskiego, na koniec trącając go metalem w nos. Brać szlachecka rozgrzmiała na ten znak śmiechem rubasznym, ale tylko na chwilę.
– Bacz waćpan, żebyś sam sobie krzywdy owym żelazem nie uczynił – powiedział spokojnie porucznik, po czym chwycił broń opoja, wyrwał mu ją i podsunął pod brodę, aż ten dech stracił, a głowa poszła mu w górę, ku sufitowi.
– Mości… panowie… idźcie mi… w sukurs… na pohybel… – jęczał szlachetka, a reszta opojów istotnie poczęła się brać do szabel, głośno i groźnie nimi stukając i zbliżając się w kierunku Wołodyjowskiego. Ten postanowił ostatecznie przemówić im do rozsądku, nie wszczynając jednocześnie bójki.
– Spokój do kroćset! Szarży nie widzicie?! Oficerów królewskich chcecie pod bokiem króla jegomości bić? Proszę bardzo, karczmarz zaświadczy, kto tu kogo atakował, a na niejednym z was pewnie niejedna kondemnatka wisi. Gardłem chcecie płacić? – krzyknął Wołodyjowski.
Gorące głowy ostygły wreszcie i goście szynku poczęli rozsiadać się z powrotem, niezadowoleni z konfuzji, jaka ich ze strony młodzika spotkała i komentujący to z cicha, ale jednocześnie z obawą oglądając się na lufy wciąż wycelowanych w nich rusznic. W jednym tylko kącie bójka, na chwilę przerwana, teraz została wznowiona, a nawet z każdą chwilą nabierała mocy. Dwóch zacietrzewionych szlachciców, z czerwonymi od wściekłości i gorzałki twarzami, zawzięcie próbowało usiec szablami trzeciego, wyraźnie od nich młodszego, wysokiego, barczystego, blondwłosego, z podgolonym łbem i niebieskimi oczyma. Młodzian miał lat około dwudziestu, przeciwnicy jego byli dwakroć starsi. Bronił się przed napastnikami długą drewnianą ławą, jednak widać było, że jest już u kresu sił. Nadejście żołnierzy królewskich było dla niego ostatnią deską ratunku.
– Ratunku, panowie bracia, bo mnie tych dwóch opojów zaraz tu na plastry jako szynkę pokroi… – zawołał.
Ci, widać, istotnie postawili sobie za cel poćwiartować młodzieńca jak wieprza, bo siekli wściekle szablami po ławie, aż wióry leciały. Ten zapierał się w kącie, ale miejsca za sobą miał coraz mniej, aż wreszcie znalazł się pod ścianą, spod której już nie było ucieczki.
– Zostaw mi ich, Andrzejku… Niech no rękę trochę rozruszam… – powiedział uśmiechnięty Wołodyjowski, ściągając rękawicę i rozprostowując prawą rękę.
Ruszył z wolna w stronę walczących, a Kołakowski uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, czego może się spodziewać. Porucznik stanął za nimi i powiedział donośnie:
– Waszmościowie, może ze mną popróbujecie? Z tym tu oto gołowąsem dać nie możecie rady i bardziej na drwali czy cieśli wyglądacie, a nie na rycerzy.
Wściekli szlachcice obrócili się w stronę nowego przeciwnika. Purpurowi na twarzach, pijani miodem i złością, dyszeli głośno i patrzyli na rycerza tępym wzrokiem. Część gości karczmy ponownie powstała zza swoich stołów i poczęła się garnąć bliżej i otaczać kręgiem miejsce bijatyki.
– Waści niebiosa dowcipu widać poskąpiły. Chcesz jeszcze głowę stracić? Idź precz nauki pobierać i nie wtrącaj się, aby ci matka grobu nie musiała szukać – rzucił jeden ze szlachciców.
– Tak sobie myślę, że zaryzykuję, bo widzę, że od takich lwów najwięcej się mogę nauczyć…
– Ach, że ty pludro! Ty gołowąsie! Ty paniczyku! Popamiętasz przeprawę z panem Wojnickim! Rodzona matka cię nie pozna! – krzyknął starszy i zamachnął się szablą, chcąc sięgnąć twarzy porucznika. Wołodyjowski ustąpił, uczynił nieznaczny ruch ręką, a szabla przeciwnika odfrunęła na kilka metrów.
Na to drugi, nagle wytrzeźwiały, ruszył do walki. Szable poczęły brzęczeć i połyskiwać w mdłym świetle świec. Wysoki, zwalisty szlachcic nacierał z pasją, twarz sczerwieniała mu z wysiłku, ale jego fatyga zdawała się na nic. Był tym bardziej zapalczywy, im bardziej widział postawę rycerza. Mimo że Wołodyjowski był o pół głowy niższy, zdawał się bawić fechtunkiem, a walka nie sprawiała mu żadnego wysiłku. Szabla przeciwnika zataczała wielkie łuki, tymczasem porucznik nieznacznie tylko poruszał przegubem dłoni, a broń przesuwała się o kilka, kilkanaście centymetrów. Czasami lekko wyginał ciało albo przesuwał się o pół kroku. Wreszcie, kiedy szlachcic ruszył na niego po raz kolejny, użył swojej ulubionej sztuczki. Szabla zaczęła wirować w jego ręku jak wiatrak, a kiedy zetknęła się z pałaszem przeciwnika, ów rąbnął o podłogę, a cięcie porucznika dotarło do celu i ścięło prawą część wąsów na twarzy napastnika.
– No, starczy już chyba tej nauki. Masz waść rację, że sporo się nauczyłem. Myślę, że golarz by mnie na czeladnika przyjął – powiedział porucznik.
Szlachta patrzyła na ów pojedynek najpierw z napięciem, potem z rosnącym zaskoczeniem, a na ostatnie słowa Wołodyjowskiego parsknęła perlistym śmiechem. Pokonany szlachcic sczerwieniał jeszcze mocniej i złapał się za twarz w miejscu, gdzie do niedawna widniał jeszcze bujny, długi wąs. Jego kompan patrzył nań oszołomiony.
Całe towarzystwo ponownie zaczęło się rozchodzić. Na środek zaś wysunął się młodzian, którego interwencja Wołodyjowskiego ocaliła. Poczuł się już zdecydowanie pewniej – wyprostował się, żupan obciągnął, wąs poprawił, a potem rękę wyciągnął w stronę Wołodyjowskiego.
– Bóg ci zapłać, panie oficerze, żeś mój młody łeb ocalił. U tych tu dwóch ręka równie ciężka jak dowcip. Ledwiem z życiem uszedł za to jeno, żem im kilka słów prawdy powiedział.
Wołodyjowski zbył jednak młodzieńca, ręki wyciągniętej nie przyjął, tylko schował szablę z powrotem do pochwy, a potem odwrócił się do swoich podkomendnych.
– Związać mi tych trzech i odprowadzić na zamek do pana marszałka. Będą mieli szczęście, jeśli za bijatykę pod bokiem króla głową nie zapłacą – rzekł do żołnierzy, a ci sprawnie związali warchołów sznurami. Na koniec odciął więźniom sakiewki od pasów.
– A to za szkody w karczmie poczynione… – dodał, po czym rzucił mieszki w kierunku karczmarza. Młody uczestnik bójki, przed chwilą jeszcze pewny siebie, teraz znów nie krył zaskoczenia i zdenerwowania. Najbardziej zaś niezadowolony był z odebrania sakiewki.
– Co waćpan czynisz?! Toż jam ofiarą tych opojów! Uważaj waszmość z tymi więzami… Nie masz sprawiedliwości… – skarżył się.
– W łyki jako barany na rzeź nas bierzecie?! Nie wiecie, kim jestem! Z Kornackim acan zadzierasz! Odpłacisz mi za to, mości oficerze. Spotkamy się jeszcze! – odgrażał się z kolei wyższy z napastników, których żołnierze siłą wyprowadzali z zajazdu.
– A, do usług waści, chętnie się spotkam, boć jeszcze drugi wąs został ci do obcięcia, żeby równo było – zaśmiał się rycerz.
Podwładni Wołodyjowskiego wyszli z aresztantami i spokój zapanował w zajeździe. Karczmarz podszedł wtedy do Wołodyjowskiego i Kołakowskiego.
– Pozwólcie, szlachetni rycerze, że was ugoszczę w podzięce. Siadajcie. Zaraz każę miodu z goździkami podać – powiedział.
– Pora nam ruszać. Do Giełdy zdążamy, żeby nocleg jaki wyżebrać – odparł Kołakowski.
– Jaśni panowie, w Giełdzie ni śladu łóżka już nie masz, wszystko już wcześniej zajęte. Ale dla dobrodziejów moich u mnie izba się znajdzie, a i dla żołnierzy kąt ciepły przy służbie przygotuję. Konie zaraz każę służbie do stajni wprowadzić.
– Toś nam kłopot z głowy zdjął. Każ więc miodu podać, bo faktycznie od Sochaczewa jadąc, zdążylim zmarznąć i w gębach nam zaschło, a i baraniny jakiej nie pożałuj. Siadaj jeszcze i powiedz, z czego ta burda się wszczęła.
– Ano, panie, popili się panowie ślachta, co i normalne, zdarza się nieraz – stwierdził Żyd. – Ale tu się i polityka wdała, czego ów młodzian największą był przyczyną. On to przy jego królewskiej mości optował, kiedy tamtych dwóch jaśnie panów po kilku garncach mocno na króla wyrzekało i stronnikami pana kanclerza się opowiadało. Za wolnościami płakali, że to król nasz _servorum_ chce z nich zrobić, że jako chłopi w dobrach królewskich przy zaprzęgu będą chodzić. Młodzian ów więc na koniec powiedział, że skoro oni jako _servorum_ w Rzeczypospolitej się czują, to że i pan Zamoyski z żony swej Barbary taką samą _servus_ uczynił, więzami małżeńskimi wiążąc. A skoro wolności bezgranicznej i głupiej miłośnik, to niechaj swojej młodej żony w kajdanach nie trzyma, z czego on chętnie skorzysta. Na to owych dwóch stronników pana kanclerza do szabli przystąpiło, a potem już cała karczma na dwa obozy się podzieliła. Szczęście, że jaśnie panów rycerzy spotkałem.
– Niewyparzony język u tego młodziana. Niech teraz przed panem marszałkiem swoich talentów oratorskich używa – podsumował Wołodyjowski, po czym ziewnął szeroko. – Prowadź tymczasem, karczmarzu, do izby. Tam się rozgościm, a ty nam spyży i napitku każ donieść, bośmy drogą strudzeni.
Udali się za służebną na piętro, zjedli i wypili, i dopiero wtedy porucznik piechotą udał się na zamek, gdzie – zgodnie z ordynansem – miał się zameldować u pana Miłoszewskiego. Sekretarz przybycie chorągiewki odnotował i kazał nazajutrz stawić się oficerowi przed obliczem królewskim.
***
Dzień, choć już mocno dłuższy aniżeli przy kolędzie, kończył się pomału. Kiedy pan Wołodyjowski wracał na kwaterę, miasto cichło coraz bardziej, a ostatni kupcy zamykali swe stragany. Słońce chowało się za horyzontem, oświetlając ostro pomarańczowym blaskiem strome dachy kamienic, przebijając się światłem przez szeroki trakt Długiej i wąskie uliczki Starej Warszawy, wreszcie rozlewając na szerokich wodach Wisły. Jaskrawy pomarańcz obejmował całą rzekę, a przelewające się leniwie fale sprawiały, że jaśniejsze i ciemniejsze smugi niemal tańczyły po wodzie.
Z okna zamkowego przyglądał się temu zjawisku dość młody jeszcze mężczyzna, wysoki, pozy wyniosłej, o bystrych i przenikliwych oczach. Ubrany był hiszpańską modą w czarny kitlik z białą krezą i takież spodnie. Twarz zdobiła również hiszpańska cienka bródka i wąski spiczasty wąs. W postaci tej znać było dostojeństwo wielkiego pana, który jednak więcej zaznał zmartwień niż spokojnego bogatego życia. Teraz także dręczyły go troski. Patrzył w przestrzeń przed siebie nieobecnym wzrokiem, nie dostrzegając bajecznego widowiska zmierzchającego dnia. Widać, pochłaniały go zupełnie inne myśli. Zatopiony był w nich mocno, ale ocknął się, gdy usłyszał głos drugiego mężczyzny dobiegający z głębi dość mrocznej komnaty.
– Ryzyko jest duże, wasza królewska mość. Karol nie będzie czekać, a zanim siły zbierzem, długie miesiące mogą upłynąć – stwierdził ów człowiek, siwy już całkiem i mocno przygarbiony, z brodą rzadką a postrzępioną, ubrany w czarny jezuicki habit.
Zakonnikiem był ojciec Piotr Skarga, a jego rozmówcą sam władca największego państwa Europy, potężnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów – Zygmunt III Waza. Nie wyglądał na szczęśliwego monarchę. Mimo młodego wieku wiele musiał znieść w życiu. Już jako dziecko dzielił z własnymi rodzicami trudy więzienia. Potem z kolei, jako król Polski i Szwecji, nie czuł się w żadnym z tych krajów akceptowany i wspierany. W dalekich skandynawskich krainach przeciw jego prawowitej władzy wystąpił stryj Karol, zwany Sudermańskim. W Rzeczypospolitej zaś był oskarżany przez opozycję magnacką o dążenie do sprzedaży tronu, o próby wprowadzenia władzy absolutnej, o łamanie praw szlachty i innowierców. On jednak nie poddawał się, dążył do wzmocnienia państwa i odzyskania zamorskiej szwedzkiej dziedziny. Tak było i teraz, kiedy nowy pomysł przyszedł mu do głowy.
– Wiem, Piotrze, i ostatnia to rzecz, abym miał ojczyznę na szwank narażać. Widzisz zali inny sposób, aby sejm do stworzenia silnej armii przymusić? Sami chcieli Estonii, a jam im ją przyobiecał. Szansa była, aby mocarstwo wielkie stworzyć, państwu Habsburgów równe, albo i większe, ale stryj mój, zdrajca, miłosierdzie moje, a może i łatwowierność wykorzystał. Teraz na samej Rzeczypospolitej skupić nam się trzeba. Państwo rozłazi się jako stary kożuch, panowie zagarniają dla siebie coraz to nowe ziemie, a władza ich już niemal równa królewskiej. Szlachcie zaćmę na oczy rzucili, że ta nie odróżnia wolności od bezprawia i nieładu. Odpowiedzialności żadnej. Wojska ledwie kilka tysięcy na kraj wielki i granice rozciągnięte. Sąsiedzi długo czekać nie będą, bo wielkiego a nieruchawego zwierza łatwiej upolować niż małego, drapieżnego wilka. Muszę szlachtę przymusić do działania – ja im dam Estonię, a oni muszą mi dać armię, aby ją obronić.
– Chcesz ich rzucić na głęboką wodę, żeby pływania nauczyć. Co będzie, jeśli nie dadzą rady albo ich fala zaleje? Naród możesz utopić celu, nie osiągając…
– Już zdecydowałem! Przy tym też wszystkiego przypadkowi nie zostawiam i pewien pomysł mam…
– Jaki?
– Dowiesz się, Piotrze, wkrótce…
Kaznodzieja nie poddawał się:
– Kanclerz Zamoyski będzie szlachtę znowu buntował. Małoż to już kłamstwami ich karmił, zjazdy zwoływał, inkwizycję sejmową nad tobą sprawował? Tak i teraz pewnie z ciebie gwałtownika uczyni, który jeno dla osobistych ambicji dobro Rzeczypospolitej naraża.
Ojciec Piotr Skarga był najbliższym współpracownikiem i doradcą króla, jego mózgiem i sumieniem. Teraz jednak monarcha był wyjątkowo zdecydowany i nie chciał słuchać przestróg ostrożnego jezuity.
– Furda z tym. Każdy pretekst będzie dobry, żeby mnie, gorliwego katolika, ten kacerz z urodzenia od czci odsądzał.
– Więc ty już naprawdę zdecydowałeś… – zasępił się Skarga i zawiesił na chwilę głos. Potem zaś zapytał: – Prędko to się stanie?
– Jutro się dokona na sejmie. Zwołałem jeszcze możnych z kanclerzem na czele, żeby ich do moich racji przekonać. W to, że się uda, nie wierzę, ale spróbować muszę. Da za to Bóg, że w braci szlacheckiej serca zapłoną, czasy Grunwaldu czy Kazimierzowego Prus przyłączenia w pamięci odżyją, a nam armię równą Władysławowej potęgi stworzyć pozwolą. To będzie fundament reform i budowy potężniejszej jeszcze Rzeczypospolitej – zakończył z pasją Zygmunt i wpatrzył się ponownie w dal.
Ostatnie słowa potomka Jagiellonów padały już w głębokim mroku, rozjaśnianym tylko ogniem szczap w kominku. Za oknem z Wisły zeszły już całkiem wesołe blaski słoneczne, a czarne fale, popędzone nagłymi podmuchami wiatru, gnały ku północy.