- promocja
Mur duchów - ebook
Mur duchów - ebook
„Niesamowita opowieść... Jednocześnie niepokoi i porusza”. „The Times”
Ojciec Silvie jest kierowcą autobusu, ale jego prawdziwa pasja to historia Wielkiej Brytanii. W trakcie letniego urlopu zabiera żonę i nastoletnią Silvie na obóz antropologiczny, którego uczestnicy odtwarzają życie w epoce żelaza wraz ze wszystkimi niedogodnościami. Obóz ma charakter naukowy, jednak zaciętość i bezkompromisowy charakter ojca Silvie sprawiają, że przeradza się on w spektakl dominacji mężczyzny nad rodziną. Pasja staje się obsesją, która prowadzi do ślepej wiary w konieczność praktykowania dawnych rytuałów, nawet za cenę ludzkiego życia.
Sarah Moss powraca do tematu rodzicielstwa, odkrywając jego mroczną stronę oraz wciąż niesłabnącą siłę patriarchatu. Bezradność ofiar miesza się z ich niewypowiedzianym pragnieniem buntu. A pytanie o sprawiedliwość rozbrzmiewa na równi z uznaniem dla literackiego talentu Moss.
Ta wyprawa do prehistorii pokazuje, jak bardzo wiedza zapisana jest w naszych ciałach. Oraz władza. Władza ojca i ciało córki to główni bohaterowie tej opowieści o archeologicznym surwiwalu. Kinga Dunin
To opowieść o murach, jakie budujemy wokół siebie, bojąc się wszelkiej inności. Sarah Moss posiada umiejętność opowiadania o wielkich sprawach przez pryzmat pozornie zwykłych zdarzeń, zwyczajnych ludzi i codziennych problemów. Anna Dziewit-Meller
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66553-89-7 |
Rozmiar pliku: | 665 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Docierają na miejsce i rozbierają ją. Nie jest to trudne, założyli jej luźną tunikę. W czerwonawym świetle jej ciało wydaje się białe, na tle snującej się mgły i ozdób z trzciny wygląda na trwałe i solidne. Próbuje zasłonić się rękami, ale jej nie pozwalają. Ktoś ją przytrzymuje, a ktoś inny wiąże. Oddycha coraz szybciej, a para skrapla się jej na twarzy. Otaczają ich chmury oddechów, rozpływające się powoli w powietrzu. Odwracają ją przodem do tłumu, pokazują sąsiadom i rodzinie, ludziom, którzy trzymali ją za ręce, kiedy uczyła się chodzić, objaśniali, jak maczać chleb w garnku i ocierać usta, wyplatać koszyk i patroszyć rybę. Bawiła się z dziećmi, które teraz łypią zza matek, modliła się za nie, kiedy przychodziły na świat. Była jedną z nich, kimś zwyczajnym. Jej brat i siostra patrzą, jak wzdryga się, kiedy mężczyźni podnoszą ostrze, odgarniają jasne włosy na lewą stronę głowy i obcinają je. Golą do samej skóry. Nie wygląda już jak jedna z nich. Drży. Wtykają ucięte włosy za sznur, który wiąże jej nadgarstki.
Zaczyna żałośnie łkać. Dźwięk odbija się echem po bagnach, niesie wśród nagich gałęzi jarzębin i brzóz.
Nie ma niespodzianek.
Zawiązują jej sznur na szyi i podnoszą ostrze do słońca, które zaraz zajdzie za skałami. Wszystko jest przygotowane, zaostrzone gałązki wierzbowe, stos kamieni, dwa noże: mały i duży. Kij, na którym owiną sznur.
Jeszcze nie. To prawdziwa sztuka, zatrzymać ją w miejscu i czasie, na granicy ziemi i wody, między życiem a śmiercią, kiedy nie może już wrócić do świata żywych, ale jeszcze przez chwilę nie jest całkiem martwa.Wreszcie zapadła ciemność. Ogień trzaskał, między płomieniami widać było drzewa. Miał znaczenie rytualne, tylko i aż. Odsuwaliśmy się od siebie, nikt nie łaknął ciepła. Dym gryzł mnie w oczy, a skała wbijała się w plecy, szorstka tunika drażniła uda. Zsunęłam mokasyn i wyciągnęłam palce w stronę ognia, tak po prostu, żeby sprawdzić, jakie to uczucie. Przecież nie może być ci zimno, powiedział ojciec, chociaż to on rozpalił ogień i nalegał, żebyśmy się wokół niego zebrali. Może być, jeśli tak postanowię, pomyślałam, ale powiedziałam: nie, tato, nie jest. Przez płomienie widziałam chłopaków – byli pogrążeni w rozmowie i przesuwali się coraz bliżej drzew, jakby zamierzali wtopić się w las i oddalić w jakichś męskich sprawach, na których znałam się prawdopodobnie dużo lepiej od nich. Matka siedziała na kamieniu, tam, gdzie kazał jej usiąść ojciec, tunika brzydko zawinęła się nad jej tłustymi, białymi kolanami, było nudno, a ojciec trzymał nas tu, znużonych, siłą woli. A dokąd to się wybierasz? – spytał, kiedy wstałam. Muszę iść na siku, odparłam, a on burknął coś i rzucił okiem na chłopców, jakby sama wzmianka o czynnościach życiowych mogła rozbudzić ich młodzieńcze żądze. Tylko sprawdź, czy nie będzie cię widać, powiedział.
Za kilka dni wydepczemy ścieżkę do strumienia, ale tej pierwszej nocy pod stopami miałam mech, uginający się w zapadającym zmierzchu, i łany poziomek, tak dojrzałych i czerwonych, że zdawały się lśnić w mroku. Przykucnęłam, żeby zerwać garść; powędrowałam dalej, jedząc je prosto z dłoni i całując ją przy tym. Między gałęziami śmigały nietoperze, nadając płaskiemu niebu głębię – wtedy je jeszcze słyszałam. Dziwnie było tak iść w butach z cienkiej skórki. Tylko warstwa pożyczonej – skradzionej – skóry oddzielała moje stopy od patyków i kamieni, od wilgoci i miękkości lasu. Dotarłam nad strumień i kucnęłam przy nim, zanurzyłam palce i nasłuchiwałam. Woda szemrząca wśród kamieni i torfu, szelest liści nade mną, beczenie owiec na wzgórzu. Przez buty sączyła się rosa. Strumyk tarmosił koniuszki moich palców, a wrzosy badały moje nogi, nagie pod tuniką. Nie żebym nie rozumiała, dlaczego ojciec kocha te miejsca, to życie na powietrzu. Nie żebym wolała przebywanie pod dachem.
•
Kiedy wróciłam, matka klęczała przy ognisku, choć nie wznosiła modłów – przekładała ciężkie kawałki darni leżące na stosie. Sil, pomóż nam, poprosiła, powiedział, że można zakryć nimi ogień na noc i zdjąć je rano, że tak to wtedy robiono. W dawnych czasach. Jasne, odparłam i uklękłam obok, ale zakładam, że pominął milczeniem drobną informację: w dawnych czasach ktoś im pokazywał, jak to zrobić, a nie tylko wydawał polecenia i spierdalał. Cóż, powiedziała, raczej i tak to wiedzieli, prawda? Nie trzeba im było pokazywać, uczyli się tego od matek, i nie przeklinaj, usłyszy cię.
Spaliśmy w okrągłym domu, rodzice i ja. Studenci zbudowali go na początku roku w ramach zajęć z „archeologii eksperymentalnej”, ale twardo sprzeciwiali się opinii mojego ojca, że wszyscy powinniśmy spać w nim razem. Nie można zakładać, że gospodarstwa domowe w starożytnej Brytanii przypominały współczesne, twierdził ojciec, więc jeśli studentom zależy na autentyczności, powinni spać z nami na nieoheblowanych pryczach, wymoszczonych skórami jeleni, podarowanymi nam przez sędziwego właściciela miejscowego dworu. A przynajmniej przez kogoś z jego służby, jako że pan domu mieszkał w Londynie i na pewno nie spędzał lata w hrabstwie Northumberland. Profesor Slade stwierdził, że cóż, i tak nie ma mowy o autentyczności, zresztą nie o to chodzi, celem zajęć miało być posmakowanie życia w epoce żelaza i ewentualnie przyjrzenie się konkretnym procesom i technologiom. Niech sobie śpią w namiotach, jeśli wolą, powiedział, w epoce żelaza prawdopodobnie też istniały namioty. Ze skóry, odparł ojciec, a nie z jakiegoś wymyślnego nylonu. Namiot, w którym sypialiśmy na wakacjach, był z płótna w kolorze morelowym i prawdopodobnie pamiętał czasy drugiej wojny światowej. Zauważyłam, że studenci rozbili swoje nieautentyczne, kolorowe, wodoodporne, nylonowe namioty na polanie z tyłu, a dzięki drzewom i zboczu nie było ich widać ani z chaty, ani z większego namiotu profesora, rozstawionego w pobliżu leśnej drogi, przy której zaparkował samochód. Mogłabym spać w namiocie, tato, powiedziałam, ty i mama mielibyście trochę prywatności. Ale tacie nie zależało na prywatności, wolał mnie mieć na oku. Nie bądź głupia, odparł, przecież nie możesz spać z chłopakami, powinnaś się wstydzić. Zresztą prywatność to nowoczesny wymysł, wszyscy kryją się przed sobą i robią, co chcą, a przecież od tego właśnie chcemy uciec, będziesz spała z nami. Nie wiem, co zdaniem ojca miałabym przeskrobać, ale bardzo starał się mnie upilnować.
Prycze były dokładnie tak niewygodne, jak można się było spodziewać. Odmówiłam spania w drapiącej tunice, na co nalegał ojciec, skoro nie było żadnych dowodów na to, że tak właśnie wyglądał nocny albo dzienny strój mieszkańców starożytnej Brytanii; niestety wypchany słomą worek kłuł nawet przez bawełnianą piżamę, śmierdział farmą i szeleścił przy każdym ruchu, jakby harcowały w nim jakieś małe ssaki. W chacie panowała całkowita, niepokojąca ciemność. Leżałam na plecach i przesunęłam dłońmi przed twarzą, ale niczego nie dostrzegłam. Ojciec odwrócił się, westchnął i zaczął chrapać, posapywał nisko i nieregularnie, a myśl o spaniu w takich warunkach wydawała mi się niedorzeczna. Mamo, wyszeptałam, mamo, nie śpisz? Ćsiii, syknęła, śpij. Nie mogę, odpowiedziałam, tato za głośno chrapie, nie mogłabyś go szturchnąć? Ćsiii, odparła, śpij, Silvie, zamknij oczy. Obróciłam się na bok, twarzą do ściany, a potem z powrotem, bo odwracanie się plecami do ciemności nie wydawało się dobrym pomysłem. A co, jeśli w słomie są jakieś owady, kleszcze albo pchły, co, jeśli wejdą mi do piżamy, co, jeśli jakiś robal siedzi mi już na stopie, a może wchodzi po nodze, podskakuje, gryzie i znowu podskakuje, a następne już wyłażą z worka, prosto na moje plecy, na ramiona i szyję… Silvie, syknęła mama, przestań się tak wiercić i idź spać, serio, działasz mi już na nerwy. On też mi działa na nerwy, odparłam, słychać go pewnie w Morbury, nie wiem, jak możesz to wytrzymywać. Chrząknął i się poruszył. Chrapanie ucichło i obie zamarłyśmy. Cisza. Może przestał oddychać, pomyślałam, może to już koniec, ale wtedy znowu się zaczęło, piłowanie kartonu zębatym nożem.
Kiedy się obudziłam, przez wiszącą w drzwiach owczą skórę sączyło się światło. Profesor mówił, że w epoce żelaza prawdopodobnie nie hodowano owiec, ale skoro nie wolno nam zabijać zwierząt metodami dawnych myśliwych, musimy wykorzystać to, co mamy, a łatwiej kupić skóry owcze niż jelenie. I choć cieszyłam się na myśl, że nie będziemy patroszyć jeleni nożami z krzemienia, pomyślałam, że wzbraniając się przed rozlewem krwi, profesor schrzanił cały pomysł rekonstrukcji życia ludów zbieracko-łowieckich. Nazwa mówi sama za siebie, co nie, wymamrotałam, łowcy-zbieracze. Co powiedziałaś? Może powtórzysz to profesorowi Slade’owi? – spytał tato. Och, mów mi po imieniu, jestem Jim, odparł profesor. I nie przejmuj się, też mam dzieci w tym wieku, wiem, jak to jest. Jasne, pomyślałam, ale twoich dzieci tu nie ma, prawda? Zapewne pojechały z mamą w jakieś fajne miejsce, może do Francji albo do Włoch.
Przewróciłam się na plecy, całkiem już zesztywniałe, i walnęłam łokciem o skraj deski, na której leżał worek ze słomą. Zsunęłam się ostrożnie, żeby nie wbić sobie żadnej drzazgi, i stanęłam boso na gołej ziemi, suchej i zakurzonej. Było prawie ciemno, ale widziałam, że prycze rodziców są puste, a zarys stojącego na środku chaty słupa nikł w mroku pod sklepieniem. Niektórzy ludzie z epoki żelaza trzymali na krokwi nadpalone szczątki przodków, związane w kucki i spoglądające pustymi oczami w dół. Pod progiem zakopywano czasem kawałki ciał zmarłych dzieci, miały przynosić szczęście albo chronić od złego.
Mama kucała przy palenisku, rozdmuchując żar. Obok niej leżał stosik darni. Czyli działa, zauważyłam. Jak ci się udało zdjąć darń i się przy tym nie poparzyć? Wzięła głęboki wdech, pochyliła się i dmuchnęła przez ściągnięte wargi na resztki żaru. Polana zatliły się w blasku słońca. Zamigotały rzucane przez liście cienie. Z wielkim trudem, odparła, sama spróbuj, mam już totalnie zajechane kolana. Przyklękłam i oparłam się na łokciach. Miałam nadzieję, że nie zjawią się zaraz studenci i nie zobaczą mojego wypiętego tyłka. Zaczęłam dmuchać. Uważaj na włosy, powiedziała mama. Już, oznajmiłam. Pali się. Co jemy na śniadanie? Potrząsnęła głową. Owsiankę, odparła, chociaż pewnie nazwałabyś to kleikiem, nie ma mleka, no i to nie jest owies, raczej żyto, tak mi się wydaje. Byle nie jęczmień, bo nie ugotuje się do Bożego Narodzenia. Jest miód? – spytałam, bo nie znosiłam owsianki i jadłam ją tylko z dużą ilością syropu. Tato upierał się przy owsiance z solą, chociaż jej nie lubił, raczej wierzył w nią tak, jak inni wierzą w homeopatię albo w wodę święconą. Wszędzie ten rak, powiedział, kiedy zdiagnozowano mamy znajomą, ludzie powinni jeść więcej błonnika, a nie ciągle te przetworzone świństwa, płatki śniadaniowe i inne takie, wolałbym już jeść karton. Mamo, a co z obiadem i podwieczorkiem? – zapytałam. Zjemy to, co nazbierasz, odpowiedziała, może ryby, no i powinno być pełno jagód, jest lato. Nie „zbiera się” ryb, pomyślałam, trzeba je zamordować i ja tego na pewno nie zrobię, ale nie powiedziałam tego, dołożyłam za to do ognia trochę chrustu i jeden z wyschniętych pniaków, które studenci porąbali w ramach doświadczania życia z epoki żelaza.
Mama zaczęła przesuwać kamienie leżące na skraju paleniska, więc poszłam jej pomóc. Trzeba je wepchnąć na tyle głęboko, żeby utrzymały garnek, wyjaśniła, powiedział, że zrobimy potem stojak, na którym powiesimy garnek. Czy ten, no, trójnóg. Z czego, nie planuje przecież kowalstwa, prawda? – spytałam. Fascynowało go kucie metalu. Mówił, że pamięta ostatniego kowala w wiosce, który kilka lat po wojnie zrezygnował, pamięta, że pozwalano mu stać w drzwiach i patrzeć, jak metal przechodzi ze stanu stałego w lśniącą ciecz i z powrotem, pamięta syk i kłęby pary, blizny na rękach mężczyzny. W dawnych czasach to było uświęcone zajęcie, mówił, ogień, płynna maź, hartowane ostrza. Mama wzruszyła ramionami. Powiedział, że na razie wystarczą nam kamienie. Przynieś garnek, stoi przy drzwiach. Garnek był żeliwny, bardzo ciężki. Kucnęłam, objęłam go mocno i wstałam, prostując kolana, ale tak czy inaczej, było to śmiechu warte. Rany boskie, powiedziałam, lepiej byłoby zjeść tosta, możemy usmażyć kiełbaski na patyku, ale wystarczyło spojrzeć na mamę, żeby wiedzieć, że trzeba było trzymać język za zębami. Za mną stał tata. Dobrze wiesz, że nie jedli tostów, oznajmił, i lepiej, żebym cię nie złapał na jedzeniu jakichś świństw, jasne? Tak, tato, odparłam, przepraszam, to był tylko żart. Więc lepiej nie żartuj, to nie jest śmieszne. I ubierz się, włóż tunikę, nie chcę widzieć tej piżamy, a tym bardziej nie chcę, żeby profesor zobaczył cię w takim stroju. Mogłam skomentować, że profesor sam nosił skarpetki, bo nie chciał mieć odcisków od mokasynów, ale tego nie zrobiłam, wróciłam do chaty, pogmerałam w walizce, którą mama dostała po babci, włożyłam najpierw majtki i stanik, a potem drapiącą tunikę. Parę tygodni temu była na ten temat dyskusja w domu, w kuchni. Będziesz wolał, żebyśmy nosiły bieliznę, powiedziała mama, inaczej ktoś może coś zobaczyć, ci chłopcy albo nasza Silvie. Udało jej się postawić na swoim także w kwestii szczoteczek do zębów, dawniej ludzie żyli tak krótko, że nie mieli kiedy stracić zębów, więc logiczne, że się nimi nie przejmowali. W końcu zgodził się też na tampony, chociaż zaznaczył po raz kolejny, że w dawnych czasach kobiety nie krwawiły tak obficie, później dostawały okres, bo nie miały tyle jedzenia, i dobrze, a potem były przy nadziei i karmiły piersią tak długo, jak tylko mogły, tak chciała natura, zresztą powtarzał to za każdym razem, kiedy widział, że kupujemy z mamą podpaski. Dawniej kobiety umiały sobie radzić bez wydawania pieniędzy, mówił, zresztą to wszystko i tak wyląduje w końcu na jakiejś plaży, całe upaprane. Albo umierały przy porodzie, odpowiedziałam, przez krzywicę, albo dlatego, że nie było cesarek, ale chyba wolałbyś, żebym nie zachodziła w ciążę w ramach dbania o autentyczność, co? Odłożył listę, którą właśnie spisywał, potem długopis, równolegle do kartki, i wstał z oficjalną miną. Cicho, syknęła mama, pyskujesz, ale było za późno, uniósł już rękę. Sama się prosisz, mawiała, przeginasz, czego się więc spodziewasz?
Nie wiem, czy kleik był z żyta, czy z jęczmienia, ale kiedy zjawili się studenci, wciąż opierał się wodzie i ogniowi. Ziarna podskakiwały w garnku jak martwe czerwie. Może wlałyśmy za dużo wody, czy to nie powinno być bardziej kleiste? – spytałam mamę. Wy dwie jutro będziecie musiały wstać wcześniej, powiedział tata, ludzie muszą jeść, tak nie może być. Widziałam, że chciałby, żebyśmy coś zrobiły, przyspieszyły wrzenie wody i mięknięcie ziaren. To cząsteczki w stanie wzbudzonym, pomyślałam, przypomniawszy sobie test gimnazjalny z chemii. Wzięłam wystruganą z kawałka drewna łopatkę i zamieszałam, a czerwie zaczęły płynąć w jedną stronę. To nie w porządku, że tata ochrzania nas za późne wstawanie, skoro zabronił nam zabrać zegarki i ciągle powtarza, jak dobrze jest nie mierzyć czasu. Dawniej ludzie kierowali się słońcem i żołądkiem, nie liczyli minut, umieli być cierpliwi.
Dobiegły nas głosy i śmiech – zerknęłam na tatę, który czasem nie lubił, kiedy ludzie się śmiali – a na ścieżce pojawili się studenci. Pete, przypomniałam sobie, i Dan, a dziewczyna miała na imię Molly. Wczoraj wieczorem, czyli pierwszego dnia, mieli na sobie dżinsy, ale dzisiaj założyli tuniki i wyglądali równie głupio jak ja. Niezłe nogi, powiedział Dan do Pete’a, kiedy wyszli spomiędzy drzew. Wiadomo, odparł Pete, a tobie widać cycki, stary, chyba coś z nimi nie tak. Cycki. Spojrzałam znowu na tatę, ale nie patrzył ani nie słuchał. Za nimi szła Molly, tunikę spięła przypinką z pacyfką, a jasne włosy splotła w warkocze i związała gumkami z plastikowymi wisienkami. Przepraszam, powiedziała mama, jeszcze nie ma śniadania, to może trochę potrwać. Nic nie szkodzi, odparł Dan, nie ma sprawy, Jim ciągle powtarza, że posiłki nie będą podawane o ustalonych porach. Zjemy, kiedy będzie gotowe. Jim, pomyślałam. Profesor Slade. Mogę w czymś pomóc, Alison? – spytała Molly. Naprawdę, nie powinnaś robić wszystkiego sama. Zerknęłyśmy z mamą na siebie. Alison. Moje koleżanki mówią do niej pani Hampton. Nie, odparła, nie ma problemu, chyba umiem mieszać w garze, zajmijcie się sobą. Usiedli w słońcu, studenci, i gawędzili, droczyli się, używali słów, które do tej pory widziałam tylko na piśmie, śmiali się, kiedy mieli ochotę. Krzątałam się, zbierałam chrust, a przynajmniej udawałam, że to robię, i trzymałam się w pewnej odległości, żeby nie pomyśleli, że chcę się przyłączyć, ale też nie za daleko, żeby słyszeć, o czym rozmawiają. Plany na resztę wakacji, „podróżowanie”, jakby zmienianie miejsca pobytu było rozsądnym sposobem wykorzystania czasu i pieniędzy. Bilety Interrail, Rzym i Paryż. Teraz można dojechać nawet do Pragi i Budapesztu, powiedział Dan, moja siostra zrobiła tak rok temu, zanim wszyscy zaczęli tam jeździć. Pete był już w Berlinie, zaraz po egzaminach, widział rozbieranie muru. Przywiozłem sobie kawałek, pochwalił się, mam go w domu, jest różowy, bo były na nim murale i graffiti, było czadowo, siedzieliśmy tam, wiara grała na gitarach, śpiewaliśmy i całą noc piliśmy piwo, nie zamykają tam pubów o określonej porze. Chociaż tak naprawdę to trochę smutne, bo teraz każdy może sobie wziąć kawałek, no wiecie, kawałek muru, i jak tak dalej pójdzie, to pod koniec wieku zostanie z niego mniej niż z muru Hadriana, można też zobaczyć, jak ulice się zaczynają otwierać i łączyć. Chcę tam pojechać, powiedziała Molly, zobaczyć to na własne oczy. Pojechać do Berlina, pomyślałam. Jak się jedzie do Berlina, czy można wsiąść do autobusu, czy trzeba lecieć samolotem albo jechać pociągiem, a nawet kilkoma? Widziałam sporo wysp brytyjskich, Lindisfarne i Anglesey, Orkady i niektóre Hebrydy, ale nigdy nie byłam za granicą. Nie mamy paszportów. Skąd mają na to pieniądze i co rodzice Dana, Pete’a i Molly myślą o tych planach? Tata poszedł do lasu, jest uparty, a twarz mamy pociemniała, mieszała w garnku coraz bardziej przygarbiona, jakby gromadziły się nad nią chmury, których nikt inny nie widzi.
Profesor zjawił się po śniadaniu i zaczął wydawać polecenia w taki sposób, jakby uważał, że w epoce żelaza też istnieli profesorzy, albo jakby nie umiał sobie wyobrazić, że ktoś może zarządzać ludźmi, chociaż nie pochodzi z dobrej rodziny i nie przeczytał masy książek. Pomyślałam, że mój tata wie więcej niż inni o życiu w dziczy, o zbieractwie, łowieniu ryb i znajdowaniu drogi w lesie. Ty i ty, idźcie poszukać jadalnych roślin, powiedział psor. Wróćcie przed piętnastą trzydzieści, będą warsztaty z plecenia koszyków. Bill, chodź ze mną na ryby. Alison – teraz wyglądał na zmieszanego, możliwe, że nie był pewien, czy może wydawać polecenia żonie taty – czy mogłabyś, hmm, posprzątać trochę w obozie, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu? A ja co mam robić? – spytałam. Idź z ekipą zbieraczy, powiedział tato, może się czegoś nauczysz, tylko się od nich nie oddalaj i nie przeszkadzaj, dla ciebie to tylko zabawa, ale ci ludzie tu pracują, to ich studia, więc bez wygłupów. Dla mnie to też nie zabawa, odparłam, musimy coś jeść, wiadomo, że z nimi pójdę.
Mieli mapę i poradnik zbieracza. Cóż, zauważył psor, to pomoże wam zrównoważyć braki w wiedzy, którą prehistoryczna młodzież po prostu miała, nie uczono was tego, co oni potrafili od dzieciństwa. Wzięliśmy skórzane torby i ruszyliśmy ścieżką w stronę bagien. Mijaliśmy oczywiście kamienne murki i stada bydła, na horyzoncie widać było słupy wysokiego napięcia, a nawet szosę, po której jechał czerwony samochód. Gdyby pasażerowie nas dostrzegli, pomyślałam, najpierw zdawałoby im się, że widzą duchy, a potem uznaliby, że przenieśli się w czasie. Zacisnęłam pięści i zęby w nadziei, że nas nie zauważą. Było już gorąco, po plecach płynęły mi strużki potu, a wrzosy migotały nad pobliskim wzgórzem niczym miraż. Ścieżka była pylista i miękka, a białe korzenie wystawały z wyschniętej ziemi jak kości ptaków.
Więc masz na imię Silvie, odezwał się Dan, to zdrobnienie od Sylvia? Od Sulevia, odparłam. Na końcu języka miałam wyjaśnienie, którego udzielałam wielokrotnie od pierwszego dnia szkoły, że to imię starożytnej bogini brytyjskiej i że wybrał je mój ojciec, ale zauważyłam, jak wymieniają spojrzenia. Sulevia to lokalne bóstwo, powiedział Dan, Jim o niej kiedyś opowiadał. W Nortumbrii uważano ją za boginię źródeł i stawów, dodała Molly, Rzymianie ją od nich przejęli. Czyli pochodzisz z tych okolic? Nie, zaprzeczyłam, jesteśmy z zachodu, słyszałaś o szlaku Burnley? Pokręciła głową. To może o Rochdale? – dodałam, ale też nie. Powiedziałam więc, że to okolice Manchesteru, trochę na północ. No tak, przyznała, dobra, ale twój tata nie jest historykiem, prawda? Skoro nie jest stąd, to jakim cudem o niej wie? Poczułam, że się czerwienię. Jest kierowcą autobusu, wyjaśniłam, historia to jego hobby i chciał, żebym miała prawdziwe brytyjskie imię. Znowu zerknęli na siebie. No co, ludzie mają różne dziwne imiona, dodałam, przynajmniej nie nazwał mnie jakimś przypadkowym słowem typu Rzeka albo Tęcza czy coś podobnego. Jasne, odparł Dan, to po prostu bardzo ciekawe, nie znam nikogo o takim imieniu.
No cóż, stwierdziłam, teraz znasz. Patrzcie, leci jakiś ptak drapieżny, to chyba krogulec, sądząc po skrzydłach. Zmrużyłam oczy, patrząc w słońce, i uniosłam rękę, pokazując, jak ptak wznosi się coraz wyżej, w ciemność.
Masz oko, zauważył Pete. No dobrze, „prawdziwe brytyjskie” imię. Co twój tata przez to rozumie? Nic, odparłam, lubi czasy prehistoryczne i żałuje, że stare imiona znikają. Czyli chodzi o to, że jego zdaniem można dotrzeć do korzeni brytyjskości, ciągnął Pete, i że jeśli cofnie się wystarczająco daleko w czasie, znajdzie kogoś, kto nie był cudzoziemcem? Ale chyba wie, że tak naprawdę to nie jest brytyjskie imię? Przecież Sulevia to tylko wersja Sylvii. Po łacinie to znaczy „żyjąca w lesie”. Tak, wiem, odparłam, Rzymianie przekręcili zapomniane słowo brytyjskie. Tam, skąd pochodzę, ludzie też znają łacinę, mamy też książki. Słyszałam, jak zmieniał mi się akcent, kiedy z nimi rozmawiałam, najpierw starałam się brzmieć jak ktoś z wyższych sfer, a potem się rozzłościłam i zaczęłam znowu mówić normalnie. Byłam cała czerwona na twarzy. A wiesz, że Peter to imię z Biblii, pomyślałam, jak się czujesz z imieniem, które oznacza skałę, czy twoi rodzice są serio tacy religijni?
Usłyszałam kruka i znowu spojrzałam w niebo, mrużąc oczy. Unosił się nad nami, a słońce odbijało się od jego czarnych skrzydeł. Znowu się odezwał, a w jego głosie rozbrzmiało ostrzeżenie lub rada: gościu, na twoim miejscu bym stąd spadał. Czyli to raczej rzymskie imię, twój ojciec o tym wie? – zapytał Dan. Wzruszyłam ramionami, jakbym próbowała strząsnąć z siebie te wszystkie pytania. Jasne, odparłam, raczej tak, on w sumie sporo wie o Brytanii z czasów rzymskich. To dlaczego jest kierowcą autobusu? – chciała wiedzieć Molly. Rosnące na wzgórzu sosny przygięły się, widocznie wiatr hulał nad wrzosowiskiem i cichł, zanim dotarł do nas. To jego hobby, odpowiedziałam, dlatego tu jesteśmy. Okej, powiedział Pete, wszystko jasne, i na kilka minut zapanowała cisza. Słońce świeciło, kruk krążył nisko. Przesunęłam dłonią po włosach, żeby sprawdzić, czy się nagrzały. Stąpaliśmy bezgłośnie, nie było słychać nic oprócz tarcia ubrań o skórę, szmeru włosów ocierających się o uszy, podrywających się znienacka kuropatw. Kruk zaśmiał się szyderczo i nas porzucił.
Czyli planujesz studiować archeologię? – zagaił Dan. Wzruszyłam ramionami. Nie wiem, odparłam, właściwie nie myślę o uniwersytecie, wolę iść do pracy i zacząć zarabiać. Są wprawdzie stypendia i gdybym studiowała, tato nie mógłby mnie już kontrolować, zresztą zdawało mi się, że studia są sposobem na odwleczenie tego, co sobie wyobrażałam jako prawdziwe życie, przedłużyłabym sobie młodość, którą tak bardzo chciałam mieć już za sobą. I tak nie sądzę, że udałoby mi się dostać, powiedziałam na głos. Przestańcie mnie tak wypytywać, dodałam w myślach, ale nie wiedziałam, jak odwrócić role i dowiedzieć się czegoś od nich. Jak to zrobić, żeby wyjechać z domu, uciec i nie wracać? Jak najłatwiej dostać się stąd do Berlina? Dokąd właściwie idziemy i czego właściwie szukamy? – spytałam ich. Właściwie, pomyślałam, przestań powtarzać to głupie słowo. Słyszałaś, odpowiedział Dan, szukamy roślin jadalnych, i maszerował dalej, jakby wiedział, co robi, szliśmy więc za nim.
Był już późny ranek i słońce paliło coraz mocniej, zalewając wrzosowisko, drzewa i pola letnim blaskiem. Nie było cienia, pamiętam, że wszystko wydawało się nieco spłaszczone, jak na prześwietlonych zdjęciach, takich jak dawniej. Na wzgórzach nie będzie owoców ani niczego podobnego, co nie, tylko wrzosy i torf, powiedział Pete, a ja zatrzymałam się i zerknęłam na pozostałych, zanim odpowiedziałam, że cóż, pewnie sam na to wpadłeś, zresztą mogę się mylić, ale może warto poszukać czernic, chociaż to chyba nie sezon, może być trochę za wcześnie, zwłaszcza tutaj.
Środek lipca. Wrzosowiska za naszym miastem są nimi pokryte na początku sierpnia. Tato nie lubi się zatrzymywać podczas spacerów, nie po to wędruje, żeby się obijać jak jakaś przekupka na targu, ale zawsze zwalniał, a ja zbierałam garść i go goniłam, a kiedy byliśmy w Szkocji na biwaku, pozwolił nam zbierać je przez pół ranka, podczas gdy sam poszedł szukać jakiegoś bardziej ekscytującego pożywienia.
A, chodzi ci o jagody. Jasne, warto sprawdzić. Gdzie one zwykle rosną? – spytał Dan. Rozejrzałam się. Nie chodziło mi o jagody. Nigdy nie jadłam jagód, o ile wiem, to po prostu przerośnięte czernice, czyli borówki czarne, rosną w Ameryce i są tak duże i smaczne, że piecze się z nimi ciasta, jakie ludzie jedzą w filmach. Szliśmy dalej. Molly wystawiła twarz do słońca i przymknęła lekko oczy. Nie, mówię o czernicach, zwykle rosną na południowych zboczach, owce też je lubią, więc lepiej myć je przed jedzeniem, w owczym moczu mogą być pasożyty. Wow, zawołał Pete, sporo wiesz, gdzie się tego nauczyłaś? Od taty, odparłam, tato mnie nauczył.
Szliśmy oznakowaną na zielono ścieżką wzdłuż kamiennego murku i dalej, przez przełaz na wrzosowisko. Kiedy weszliśmy wyżej, zobaczyliśmy Dere Street, rzymską drogę prowadzącą do muru Hadriana wytyczoną po przeciwległym zboczu. Odcinała się od krajobrazu, jakby ktoś narysował ją od linijki na zdjęciu. W zeszłym roku w trakcie świąt wielkanocnych przeszliśmy z tatą całą długość muru, od Newcastle do Carlisle. Pamiętam, że widziałam tę drogę, kiedy dotarliśmy do najlepiej zachowanego fragmentu muru. Zbudowano go na tak stromym zboczu, że przez tysiąc lat farmerom nie chciało się burzyć fortów i całych mil ciosanego kamienia, żeby zdobyć surowiec na zagrody i obory. Zatrzymaliśmy się tam, żeby zjeść kanapki. Przymknęłam oczy i zdawało mi się, że z wiatrem dochodzą mnie arabskie rozmowy żołnierzy z Syrii, którzy dwa tysiące lat temu kopali rowy i dźwigali kamienie. Próbowałam zobaczyć to oczami wyobraźni, udawałam, że nie widzę słupów wysokiego napięcia i wież kościelnych, chciałam spojrzeć na krajobraz oczami patrolujących okolicę legionistów, przybyłych prosto z Lasu Teutoburskiego. To nawet nie byli Rzymianie, powiedział tato, pochodzili z różnych zakątków imperium, z północnej Afryki, wschodniej Europy i z Niemiec, wielu zapewne nie mówiło nawet po łacinie. Byli wśród nich Murzyni, wyobraź sobie, co sobie musieli myśleć Brytowie, nigdy wcześniej nie widzieli takich cudaków. Dopiero dwa dni temu opuściliśmy Newcastle, miasto, które tatę solidnie zirytowało, więc wolałam nie zwracać mu uwagi, słowo „Murzyn” było i tak ukłonem w moją stronę, chętnie użyłby bardziej obraźliwego określenia, czekał więc z uniesioną brodą na moją reakcję. Kiedy dotarliśmy do miasta, nie zabrał mnie do muzeum, do sal z rzymskimi artefaktami, ani też do żałosnych ruin rzymskiego zamku, stojących pod wiktoriańskim wiaduktem kolejowym, gdzie bylibyśmy osłonięci od wiatru. Poszliśmy na nabrzeże, puste i zaśmiecone. Dalej, dziewczyno, idziemy, nie odwracaj głowy. To tylko woda, nic ci nie będzie. Wicher z syberyjskich stepów przeciął Morze Północne i smagał nas deszczem. Na głowie miałam wełnianą czapkę, wydzierganą przez babcię, nie włożyłabym czegoś takiego, gdyby mógł mnie zobaczyć ktoś znajomy, mimo to, kiedy szłam tak za nim wśród kawałków gruzu, zaczęły mnie boleć uszy. Żurawie wznosiły się nad nami niczym dostojne filary zaginionej cywilizacji, misternie zdobione rdzą i rozpadem. Zawilce i powoje, które w Anglii albo podtrzymują, albo rozsadzają opuszczone budynki, drogi i tory kolejowe, kładły się płasko pod naporem wiatru. Patrz, powiedział, patrz na to. Statki wypływały stąd na wszystkie strony świata. Patrz, jak to teraz wygląda.
W mieście nie było kempingu, spędziliśmy więc pierwszą noc w pensjonacie, w którym zasłony miały dziury po papierosach, a na nylonowych prześcieradłach było pełno plam. W sklepiku na rogu sprzedawano warzywa i owoce, których nigdy wcześniej nie widziałam, pachniało tam jaśminem i przyprawami, ale tato nie chciał wejść, nie pozwolił mi nawet spróbować ociekających syropem słodyczy, białych, różowych i niebieskich, leżących na tackach w okienku indyjskiej knajpy z daniami na wynos, ani rogalików z pomarańczą, ani kawałków srebrnej folii, które najwyraźniej były jadalne. Gówniane żarcie ciapatych, powiedział, nie chcesz wiedzieć, co w tym jest, chodź, skoro to pierwszy dzień, mogę cię zabrać na rybę z frytkami, co ty na to? Z sosem tatarskim, tak jak lubisz. To cię postawi na nogi.
Następnego ranka wciąż padało, kiedy tato kazał mi zawinąć w serwetkę bekon i tosta, których nie mogłam już wcisnąć, i polecił schować je na później. Wyruszyliśmy, najpierw ulicami, które wyglądały całkiem znajomo – z domów wychodziło się prosto na chodnik, a przez tylne drzwi na wąską alejkę, każdy budynek miał jedno rozklekotane okno przesuwne na parterze i jedno na piętrze, typowe domy wiktoriańskiej biedoty, ale głosy były tu inne, słowa melodyjnie niosły się ku morzu. Im bliżej byliśmy granic miasta, tym bardziej tacie poprawiał się nastrój, aż wreszcie wyszliśmy na pola, aczkolwiek były to pola poprzecinane wiaduktami i drogami szybkiego ruchu, na które piesi, czy też piechota, nie mieli wstępu. Mur wyglądał jak rów tego pierwszego dnia, ale przynajmniej był to rzymski rów, ziemia wciąż nosiła fizyczne ślady oporu brytyjskich plemion i widać było, że tato czerpie z nich siłę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej