Mury Hebronu - ebook
Mury Hebronu - ebook
Debiut, który przyniósł autorowi popularność wśród czytelników i uznanie krytyki. Alegoryczna opowieść, zbudowana na indywidualnym doświadczeniu, jest wizją człowieka zamkniętego w mentalnym więzieniu budowanym przez autora z naturalistycznym zapamiętaniem. Tytułowe mury symbolizują paradoksalnie szczelinę - możliwość ucieczki do biblijnego miasta - interpretacyjnego klucza. Ruch po klaustrofobicznej przestrzeni celi, ale i własnego ciała, zdobywa tu nowy wymiar jako podróż metafizyczna, niosąca ze sobą nadzieję oczyszczenia.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-302-9 |
Rozmiar pliku: | 929 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Od okna do ściany. Od drzwi do okna. Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Przyniosłem tutaj wszystko, co miałem, i jestem, wciąż jestem. Samowystarczalny. Drążyć to, co dookoła, a dookoła tak niewiele. Chociaż przyniosłem ze sobą wszystko, co miałem do tej pory. Wszystko, co miałem, by wiedzieć. By żyć, dano mi też wszystko. Rzeczy. Powietrze. Dźwięk. Światło. Jestem karmiony i moje zmysły też. Dotykam, i widzę smród przez okratowane okno. Oślepione okno. Chłód wody w dłoniach. Ciężar pokarmu w żołądku. Światło, co mówi o nocy, światło, co mówi o dniu. Przyniosłem tutaj wszystko, co miałem. Resztę mi dano. Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Od okna do drzwi. Do drzwi od okna. Odścianydościanyodścianydooknaoddrzwi. Mam miejsce na ruch i członki posłuszne rozkazom myśli. Mam czas. Cały wielki czas. Na wszystko. Na oddech, na wiele oddechów. Na sranie i samogwałt. Czas na wszystko. Na spojrzenie, na wiele spojrzeń. Kroki, wiele kroków. Czas na trawienie. Czas na banie się, na wiele strachu. Mam czas na życie. Ktoś pomyślał nagle, żeby mnie tu przenieść. Powody. Nie znam powodów. Skutek czegoś tam. Wziąłem wszystko, co jest mi potrzebne. Mój worek ze skóry, a w nim mięso i flaki, które przelewają się miarowo, kiedy stąpam. Stąpam całe dnie. Ruch. Jest. Światło. Mrok. Pokarm. Hałas. Cisza. Mam wszystko, co moje, nie jestem złodziejem, niczego sobie nie przywłaszczyłem, ani kropli flegmy ni spermy. Co mam, jest moim. Odścianydościanyodścianydodrzwioddrzwidooknaodścianydościanyoddrzwidooknadościanyodścianyoddrzwidookna. Ci, których spotykam, wciąż o karze. Mówią coś o karze. Że są powody, dla których zrobiono z nimi to samo, co ze mną. Mówią, że odebrano im wszystko i dlatego idą korowodem, parami lub oddzielnie w zakamarkach tego miejsca. Ciała z powyrywanymi duszami? Dusze bez ciał? Nie potrafię tego zrozumieć. Kiedy patrzę, widzę, że są tym samym co ja. Ich wargi poruszają się. Wypowiadają słowa. Ich ręce. Ich nogi. Nie są trupami. Na pewno. Nie umierają. Stoją pionowo. Mówią, że pozbawiono ich wszystkiego. Nic nie pozostawiono. To zapewne kłamcy. Albo ulegli jakiemuś zbiorowemu przywidzeniu i wciąż powtarzają te same płaczliwe słowa. Kim byli, zanim tu się znaleźli? Kim byli i co posiadali? Co pozostało za drzwiami? Czego żałują? Ja jestem cały. Bez uszczerbku. Od okna do drzwi od drzwi do okna. Nie mogę słuchać gadaniny o zabranych najlepszych latach. Moje lata są takie same. Niosę siebie. Uginam się pod ciężarem mięsa i krwi. I nic mnie nie opuściło. Nie opuścił mnie lęk. Lęk przed śmiercią. Tutaj jest wiele czasu. Czas wydłuża się nieskończenie. Oni rozpaczają z tego powodu. Ja czuję się bezpiecznie. Mam siebie na własność i na długo. Gdy wyznaczony czas się skończy, każą mi się wynosić. Nie wiem, dlaczego. Nie znam powodów. Każą opuścić mi to miejsce, gdzie już wrosłem. Poznałem każdy kąt, rysę na ścianie, a szczury nie boją się mnie. Ja przestałem bać się szczurów. Czasami wchodzę z nimi do podziemnych gniazd, do korytarzy, co je łączą. Słyszę pisk nowo narodzonych istot, nagich i różowych. Czułość matek. One mnie rozpoznają. Odtrącają. Ślady drobnych zębów goją się powoli. Nigdy nie udało mi się ułożyć między bezwłosymi ciałkami, nie większymi niż najmniejsze myszy. Ani kropli mleka do mych ust. To pewnie przez mój zapach. Rozwścieczone matki wywlekały mnie za kark. Samce, gdy pełznąłem za nimi, gubiły mnie w pierwszym rozgałęzieniu korytarzy. Moje oczy nie mogły przywyknąć do wilgotnej ciemności. Rany od gwoździ goją się powoli. To wina rdzy i zgnilizny. Pozostawałem sam w labiryncie. Zmurszałe belki, okruchy betonu, rury, bagniska cuchnącego błota. Białe i gładkie pędy roślin wzrastających bez światła. Śliskie kamienie. Będę musiał to wszystko pozostawić. Przyprowadzili mnie tutaj, a teraz wypędzą. Po co? Pozostanę tym samym ciałem i duszą w nim uwięzioną. Moje ciało pozostanie niewolnikiem duszy. Za ścianami szepty. Słowo „wolność” pojawia się często. Czasami ktoś śpiewa to słowo. Nie dostrzegam różnicy. Zobaczę drzewa takie jak zwykle. To wszystko znam. Mógłbym umrzeć już teraz. Lęk mi nie pozwala. Boję się, że w ziemi moje żebra zapadną się i białe, ślepe rośliny wyrosną w gnijącej klatce. Szczur powije kilka istot. Może tego się boję.
Mogę się położyć. Mogę wyciągnąć się na drewnianym blacie. Lecz zwijam się w kłębek. Układam ciało na boku i podkurczam kolana możliwie wysoko. Wystraszony bliskością muru przy głowie i bliskością blachy u stóp. Koc ma barwę, której nigdy nie jestem pewien. Nawet za dnia światło nie jest światłem, tylko zwielokrotnionym łomotem. Jest nas dwu. Ja i ten w korytarzu. Nie chcę nikogo. Ludzie. Powiedzieli mi wszystko, co mogli powiedzieć. Nie chcę. Ciemność odebrała mi wzrok. Co odbierze mi słuch? Dotyk? Dotyk próbuję ograniczyć do jednego lub drugiego boku. Zmieniam ułożenie, jeśli męczy mnie twardość drewna. Czasem, lecz nieczęsto, ciało chce, bym je wyprostował. Wtedy dotykam czubkiem głowy ściany, a stopami blaszanego kubła. Robię to niechętnie i zaraz powracam do pozycji białego robaka, jakiego można wygrzebać w wilgotnej ziemi. Najlepszym wyjściem, wydawało mi się, jest stanie obok sprzętu do spania, ale ze względu na wąskość przestrzeni zawsze po jakimś czasie, przy większym przechyleniu ciała, co zdarzało się zwłaszcza przy zamkniętych oczach - dotykałem plecami ściany albo kolanami desek, bądź też czołem ściany i łydkami desek. Stanie bokiem było z tych samych powodów niemożliwe. Cały darowany czas na jednym albo na drugim boku. Ograniczyć zajmowaną przestrzeń. Do niczego. Nie jestem pewien żadnej z dostrzeganych barw. Łatwo osiągam tylko czerń. Opadają powieki. Bez wątpliwości. Istnieją pewnie inne barwy. Ich ustalanie pochłaniało mnie na początku. Uspokoiłem się. Wiem, że są nieokreślone i nieokreślenie zmieniają się w ciągu dnia. Nęka mnie światło. Przebija cienką zasłonę powiek. Brudna czerwień. Wilgoć. Cuchnie niemyte ciało. Czasem myślę, że jestem trupem. Zapomniano o mnie, pozostawiono bez ceremonii. Powietrze tak ciężko siada na piersi. Gdzie są grabarze? Łopaty? Śpiew?
Pozorne okno. Zakneblowane oko. Przepasane matową opaską ze szkła. Wydłubane oko powleczone bielmem. Regularne metalowe nerwy w chłodnej, lekko pofalowanej tkance. Ślepcy słyszą szelest upadającego włosa. Przywykłem do przewrotnej budowli, w której wykuto okna, a potem je wyłupiono. Tortura. Szli wzdłuż muru. Tak właśnie musiało być. Pod spojrzeniem oprawcy, co nie brudzi rąk, wyrywali źrenice, wstawiając dla drwiny zimne tafle poprzecinane siecią martwych nerwów. Teraz trzeba łowić odgłosy czegoś, co przechodzi, przepełza, przetacza się. Płynne, bezkształtne przemiany światła po tamtej stronie.
Zmrok przerywa mi myślenie. Coś, co nadchodzi tak cicho, przerywa rzecz równie cichą. Zmrok jest żarówką zamkniętą w żelaznej klatce naprzeciw wzroku. Oczy zamknięte. Puls normalny. Pocenia brak. Powoli podnieść powieki. Siateczki. Miliony. Igiełki blasku przesiane przez rzęsy, przez nierówne krawędzie powiek. Słuch powraca dalekim łomotem. Koła wędrują wyżej. Świadomość ciała. Nie jestem zadowolony z najazdu zmysłów. Z najazdu ciała.
Jestem tutaj od dawna. Ile kroków musiałbym policzyć, by dobrnąć do początku. Ile kroków musiałbym sobie przypomnieć. Oni chcą tego. Ciągłego i ponownego przemierzania wszystkiego, co już odeszło i nie powróci. Ich interes jest w mych powrotach, w mym brnięciu przez ciężkie powietrze klatek. Cały miniony czas mnożony przez aktualną minutę. To ich interes. Nieskończoność minut. Nieskończoność cierpienia. Uwięzły w powrotach, w nieustannym cofaniu zegara. Wchodzę głęboko w swoje ciało. W grę bebechów. W cichy, wilgotny ślizg kości w stawach. W bulgotanie krwi, w jej chlupot na zakolach arterii. W szelest mięśni przesuwających się pod skórą. W puls moczu spływającego do pęcherza i dalej cewką na zewnątrz. Wchodzę w ściany, w podłogę, w powietrze, co mnie otacza. We wszystko, co mnie otacza teraz. Jestem od zbudzenia do zaśnięcia. Ludzie, co żyją, są umarli. Nie ma ich. Są zabici. W samoobronie. Nie myślę o wskrzeszeniach. Czeka mnie walka. Daty na ścianach. Muszę je zabić.
To są szepty. Nocą przychodzą umarli. Za dnia utrzymywani w śmierci. Twarze, twarze pogruchotane, miazga nosów, oczy wypłynęły. Przychodzą nocą. Tylko nocą. Zwlekają ze mnie koc. Krzyki. Słowa, które zdążyłem zapomnieć. Gesty i imiona niepotrzebne tutaj, nieznośne przypomnienia uśmiercane cierpliwie dzień za dniem. Krzyż pamięci. Moje ciało rozpostarte na nim. Mój szkielet, moja skóra, popękane zbędne oczy, zbędne uszy, wszystko na śmietnik, bo teraz zawadza. Pamięć za dnia oddana do biura rzeczy znalezionych, do biura rzeczy zbędnych i nie moich. Pot pod pachami, pot na jajach, pot w pachwinach, na poduszce łzy. A przecież nauczyłem się nie zapuszczać dalej niż sięga moje ciało. Wyciągnięta ręka. Strumień moczu. Przecież jestem robakiem w pancerzu, żółwiem w misce, ślimakiem w skorupie. Świat wessany moim środkiem ciężkości. Pępek. Kosmos. Szczyty sutek. Niebosiężna iglica kutasa. Ganges moczowodu. Fudżijama odbytu. Amazonka największej żyły. Nil aorty. Stratosfera cuchnącego oddechu. Dalej pustka. Półkule pośladków, północna i południowa, półkule mózgu, wschodnia i zachodnia. Śmierdzący, spocony równik porośnięty kępkami sztywnych włosów.
Są szepty. Koniec płaskich wyobrażeń. Wszyscy święci są świętymi. Moja dusza jest pęknięta i krwawi. Ojcowie Kościoła mieli rację i Tytus Flawiusz miał rację, i Nysseńczyk miał rację, i święty z Numidii miał rację, i tępiciel herezji Bernard miał rację, ale heretycy także mieli rację. Przekleństwo na głupców, demokrytejskich uczniów! Dymiące stosy ciał nie zmienią tego. Miazga kości nie unieważni tego. Kombajn, dzienny kombajn śmierci nie zetrze tego.
Mówić, mówić, mówić. Mówić. Własne słowa, jedyny dowód na to, że nie biorę udziału w zabawie szaleńców, że nie jestem wyspą dryfującą po przeraźliwym morzu. Morzu, którego istnienia chciałem się pozbyć. Ale jestem wyspą. Szaloną na szalonym morzu. Konieczność uczestniczenia w obłędzie przekutym na tarczę, bo kto mieczem, ten od miecza. Logika osaczonego. Pies wyje u okna. Ćmy stuliły skrzydła. Ta cisza jest niepojęta. Własne usta między fałdami mózgu. Odpowiedzi sypią się jak piasek na drewno, w dół, w ciemność. Muszę dotykać. Muszę się upewniać. Szukać faktów, w które mogę niezachwianie wierzyć. Tłuszcz na włosach. Brud pod paznokciami. Zaschnięte grudki gówna dookoła odbytu. Zakrzepłe nasienie na poskręcanych i sztywnych włosach. Topografia istnienia. Marzę o zejściu w głąb, o spływie arteriami, o wspinaczce kominami pełnymi szpiku.
Powiedzieli mi już wszystko. Uszy zwiędłe, zapomniane przez ciało. Przez krew roznoszącą pokarm i ciepło. Dwa niepotrzebne skrawki skóry stygną powoli. Robactwo ciszy wchodzi martwymi kanałami do mózgu. Przewierca cierpliwie czułe nitki. Swąd zgnilizny. Sine ochłapy. Powolny chrobot. Drążenie. Jamy ziejące ciszą. Pozostały tylko odgłosy z zewnątrz. Miarowy stukot śmierci. Perpetuum mobile. Ciężki głaz życia o nierównych krawędziach. Stąd ten łomot. Turkot podróży na krawędź urwiska. Oszukańcze miary czasu pozornie zwiększające odległość. W moim brzuchu nie ma czasu. Są legiony robaków i zaczajona gotowość małych zrogowaciałych szczęk. Piasek. Ziarno stawiane na ziarnie. Osypie się. Jedyną naturalną drogą. W dół. Ciężar budowli, zamków, kościołów, burdeli i szpitali imaginacji. Ciężar wież kaleczących niebo. Ciężar pomników. Na piersi. Żebra przebiją plecy. Czaszka zamieszkała przez białe pędraki. Kryształki lodu w piszczelach. Zstąpienie w wieczność. Powiedzieli mi już wszystko. Rozpocząłem przygotowania. Myślałem o świecach i kapłańskim cyrku kadzideł. Namaszczony kęs. Myślałem o pionie, katedrach i toczącym się kamieniu. Toczącym się w dół. Zawsze w dół. Plaster owadów na powiekach.
Psie budy zawieszone tak wysoko. Podparte kamiennymi kolumnami. Kto gończe psy umieścił w błękicie? Ptasio-psie domy. Słońce je okrąża. Okrążają je strażnicy. Wspierają się na balustradach. Omiatają uważnym wzrokiem zabudowany kawałek ziemi. Nie widzę ich twarzy. Nie widzę ich oczu ukrytych pod czaszkami czapek. Żelastwo ugniata ich plecy. Szybkie, gotowe żelastwo. Trzydzieści małych przedmiotów we śnie. Cienkim, lekkim śnie. Skinienie palca. Gest. Gdy są stare i podejrzane o niedołęstwo, wędrują na złom. Nieskomplikowana anatomia. Piorunian rtęci, jeszcze coś i jeszcze ołów. Przedłużenie oka, ręki i może krzyku.
Słońce wyjada mi źrenicę i źle widzę uzbrojonego człowieka na wieży. Wiem, jak wyglądają jego buty. Wiem, jak wygląda niedopasowany garnitur. Słońce jest zaczepione o ostry dach wieży. Za chwilę opadnie. Wieża będzie czarna i groźna, gdy słońce znajdzie się za nią. Teatr cieni. Złowrogi, syntetyczny symbol bez bałaganu i detali, szyb, barier i kolczastych drutów. Kolczasty żywopłot wieńczący mur wyostrzy się. Dla mięsa. Dla mojego też. Nieznany kowal postarał się o to. Ostatni ząb słońca wyjada mi źrenicę. Jeszcze chwila i już. Cień. Płaskie baraki i smród gotowanej kapusty. Prześladuje mnie smród kapusty. Cała ziemia pokryta główkami.
Gdy spadnie deszcz, będzie ogromny. Będzie wielki. Będzie cisza. Wsie zamilkną. Zamilkną dalekie dźwięki zabaw i dzwonów na pochówek. Deszcz wisi w powietrzu. Moja pierś jest wilgotna. Podnosi się miarowo. Krople potu staczają się na szare prześcieradło. Wcieram w nie wilgotny brud za każdym obrotem ciała. Na brzuch, na bok, na plecy. Co dzisiaj powie lokalny radiowęzeł. Wpływ alkoholizmu na patologię stosunków rodzinnych. Chciałbym dostać rozgrzeszenie od pani psycholog. Pani pod wąsem. Marynarka opina jej piersi. Czterdzieści lat, zmarszczka na zmarszczce. Żyłki na policzkach. Wódka albo odmrożenie. Jej owłosione nogi podniecają mnie. Twardym głosem pyta, czy mam jakieś problemy. Nie mam żadnych problemów. Tylko jej owłosione nogi. Jej dyskretny wąsik. Mój penis prostuje się. Wieczorem daję mu trochę satysfakcji. Ona pewnie domyśla się tego. Nosi przykrótką spódnicę i staje zawsze w lekkim rozkroku. Zbieżność trójkąta. Strzałka. Myślę o jej kroczu i nienaturalnej, rudej fryzurze, kryjącej siwiznę. Wybrała dobre miejsce, by się zestarzeć.
O niewielu kobietach w jej wieku tylu mężczyzn myśli z pożądaniem. Doskonale wie, że rozbierają ją wzrokiem.
Ze znienawidzonego munduru. Zwiędłe wargi. Te i tamte. Wałeczki tłuszczu na udach. Jestem pewien, że nosi brzydką bieliznę. Stare, tysiąckrotnie prane majtki i postrzępiony na brzegach biustonosz. Myślę o jej zwiotczałej odbytnicy. Myślę o jej pomarszczonej i zużytej piździe. Może odbytnica zachowała jeszcze zdolność mocnego uścisku. Mój kutas w niej. Miarowo, spokojnie, bez pośpiechu. Ciało może przewieszone przez poręcz krzesła. Rozchwianego, trzeszczącego biurowego krzesła. Czapka z orłem na podłodze jako rekwizyt. Na tyłku czerwone ślady po zbyt ciasnej gumce majtek. Ostatnie pchnięcia. Jej jęk. Wszystko mi jedno, czy rozkoszy, czy bólu. Dłonie rozwierające pośladki. Dłonie. Jej dłonie z kilkoma pierścionkami w wyjątkowo złym guście. Skurcz. Krople nasienia płyną z brunatnego otworu.
Czuję oszustwo w tej wiośnie. Nadeszła. Słyszę ją. Odgłosy zza ściany, zza drzwi zwielokrotniony tupot. Wielu ludzi wychodzi teraz na słońce, które nie dba o to, gdzie świeci. Pewnie patrzą w trawę, szukając jakichś znaków. Albo patrzą na korony drzew za murem. Myślą o pęczniejących gałęziach. Soki przepychają się ku górze milionami kanałów do puchnących zawiązków zieleni. Lecz ja czuję oszustwo w tej wiośnie. Ani krzty cudu. Znów oczy będą w oknach, a nosy będą się poruszały nerwowo i pod wiatr. Ja nie wychodzę. Przestali nawet otwierać moje drzwi. Ostatnie w długim szeregu identycznych. Nikt nie puka w ścianę. Czuję oszustwo w tej wiośnie. Dni kończą się tak, jak zaczynają. Nieznośna maszyneria wymyślonego czasu. Moje ciało toczone jest wciąż. Mój mózg toczony jest wciąż. On nie wie, co to zmiana pory. Wie, co czeka czaszkę. Mimo pełnego nadziei oszustwa wiosny. Tuli się do mnie przy każdym szeleście. Wciska się w lichą skrzynkę czaszki.
Ten gorący dzień, gdy popędzano mnie do szybszego zbierania swoich i nie swoich rzeczy. Swoich miałem niewiele i być może dlatego tak opieszale starałem się zgarnąć wszystko, nie zapomnieć niczego. Byłem przerażony tak niewielką ilością przedmiotów używanych tak długo. Popędzano mnie do szybszego podpisywania jakichś papierów, podawania informacji, których sensu nie rozumiałem. Twarz w lustrze. Zapadnięta i pusta. Niewiarygodnie pusta twarz. Drewno mięśni dookoła opustoszałych oczu. Znów pytania, znów te same, o imię. Czyje? Przecież nie mam imienia. Jedynie objętość. Wagę. Barwę. I otwarły się wrota.
Świat był pusty. Opróżniony. Nie było żadnych punktów ani przedmiotów. Nie było drzew ani ludzi, tylko ból w stopach. Co niosłem? Niosłem swój nos, swoje oczy i dłonie. Wszystko było niepotrzebne. Nic nie miało zastosowania.
Miłość
Jest po południu. W korytarzu jazgocze elektryczny dzwonek. Drżenie powietrza strąca z sufitu płatki łuszczącej się farby. Klawisz przechodzi podzwaniając kluczami. Zagląda do każdego judasza i gasi światło. W ostatnim błysku widzi znieruchomiałe kokony szarych koców. Słyszy ciszę nagle przerwanych rozmów. Gdyby chciał pozostać przy drzwiach na dłużej, gdyby nie był starym, znudzonym klawiszem, usłyszałby trzask dartego materiału. Szesnastu mężczyzn, dwunastu mężczyzn, może tylko dziewięciu dzieli między siebie kawałki prześcieradła wielkości kartki szkolnego zeszytu. Potem pogrążają się w dusznych norach łóżek. Niektórzy naciągają na głowy pełne kurzu koce. Potem sięgają palcami pokaleczonymi przez ostry metal, którego muszą dotykać w pracy, do tasiemek zastępujących gumkę w kalesonach. Pstryk. Kutasy nie śpią. Tkwią w półsennym zwinięciu. Naftowe lampy czekające na podkręcenie knota. Na początku oddechy są równe. Spokojne jak upalny wieczór za oknem. Wkrótce, zaraz, po niedługiej chwili powietrze zacznie wyśpiewywać kilka, kilkanaście różnych miłosnych piosenek. Ciężkie i regularne sapanie dorosłych facetów trzepiących kapucyna tysięczny raz. Świszczące, zwierzęce, ekstatyczne dyszenie młodych mężczyzn z zachwytem ważących w dłoni niezmożone i prężne pyty. Wstydliwe, zza zaciśniętych zębów łkanie chłopców. Jęk sprężyn odpowiada poruszeniom dłoni. Ciężkie i przezroczyste zjawy kobiet klęczą okrakiem nad twarzami mężczyzn. Leżą na nich, pod nimi, obok, z tyłkami wzniesionymi w sufit, w ciemność. Chłopcy jadą na swych koniach. Pędzą w mrok waginalnej, oralnej, analnej nocy. Pociąg wjeżdżający do gorącego tunelu.