- W empik go
Murzyn z załogi Narcyza. The Nigger of the Narcissus - ebook
Murzyn z załogi Narcyza. The Nigger of the Narcissus - ebook
Odkryj mroczny świat marynarskich zmagań na otwartym morzu w powieści Josepha Conrada „Murzyn z załogi Narcyza”, dostępnej w wyjątkowym, dwujęzycznym wydaniu polsko-angielskim w przekładzie Jana Lemańskiego. Akcja książki toczy się na pokładzie statku handlowego Narcissus, który przemierza wody z Bombaju do Londynu. Głównym bohaterem jest James Wait, czarnoskóry marynarz z Indii Zachodnich, który z trudem walczy z gruźlicą od momentu wypłynięcia. Jego pogarszający się stan wywołuje różne reakcje wśród załogi – od podejrzliwości po współczucie. Kapitan Allistoun i doświadczony marynarz Singleton pozostają skupieni na swoich obowiązkach, zdając się nie zauważać dramatu Waita. Kiedy statek staje w obliczu niszczycielskiego sztormu u wybrzeży Przylądka Dobrej Nadziei, załoga zmuszona jest do heroicznej walki o przetrwanie. W dramatycznym momencie kilku marynarzy ryzykuje życie, aby uratować Waita z jego kabiny. Po przejściu burzy i uporaniu się z uszkodzeniami statku, załoga staje w obliczu nowego wyzwania – bezwietrznej ciszy, która unieruchamia Narcissusa na otwartych wodach. W tym klaustrofobicznym środowisku narastają napięcia, a sytuacja na pokładzie staje się coraz bardziej napięta. Wkrótce wychodzi na jaw, że Wait nie był tak chory, jak twierdził, co wywołuje falę gniewu i podziałów wśród załogi. Kapitan Allistoun musi stawić czoła niemal buntowniczym nastrojom, które podsyca intrygant Donkin. Atmosfera na pokładzie gęstnieje, a wśród marynarzy pojawiają się szeptane oskarżenia, że to właśnie obecność Waita przynosi im nieszczęście. „Murzyn z załogi Narcyza” to nie tylko opowieść o trudach morskiej wyprawy, ale także głęboka analiza ludzkich postaw wobec cierpienia, lojalności i strachu. Dzięki dwujęzycznemu wydaniu, czytelnik ma okazję zanurzyć się w tej klasycznej historii zarówno w oryginale, jak i w doskonałym polskim tłumaczeniu. Idealna lektura dla miłośników literatury morskiej i wielbicieli twórczości Conrada. A co było dalej dowiesz się Czytelniku przeczytawszy cały utwór...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-650-7 |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poczynając od wieczoru, gdy Dżems Wait zjawił się na okręcie — spóźniwszy się na przegląd załogi — aż do chwili gdy, spowity w płótno żaglowe, opuścił nas na pełnem morzu przez otwór w burcie, miałem z nim wiele do czynienia. Wchodził w skład mojej warty. W brytyjskim kasztelu murzyn czuje się osamotniony. Nie uważają go za kamrata. A Dżems Wait, drżący przed śmiercią, z której uczynił swoją wspólniczkę, był jednak pewnego rodzaju oszustem. Zawładnął naszem współczuciem, gardził naszą uczuciowością, zwyciężał nasze podejrzenia.
Ale w książce jest niczem: koncentruje tylko zbiorową psychologję okrętu i stanowi oś akcji. Jednakże drogim mi bardzo jest ten, którego zwiemy „Murzynem“ w mojem kółku rodzinnem i wśród przyjaciół. Albowiem książka, snująca się wokół jego postaci, jest dziełem, na które można się zdobyć raz tylko jeden w życiu.
Książka ta stanowi o mojej wartości — może nie jako powieściopisarza, ale jako artysty, dążącego do bezwzględnej szczerości wyrazu. Jej kartki — to hołd głębokiej, wiernej miłości, złożony okrętom, żeglarzom, wichrom i niezmiernym obszarom mórz — tym rzeźbiarzom mojej młodości, towarzyszom najlepszych lat mego życia.
Gdy napisałem ostatnie wyrazy tej książki, świadomość dokonanego zadania przepełniła mi duszę i zrozumiałem, że rozstanie moje z morzem jest nieodwołalne, że odtąd przeznaczono mi być pisarzem. I, prawie nie odkładając pióra, napisałem przedmowę, usiłując wyrazić w jakim duchu przystępuję do zadań nowego życia. Stosownie do udzielonej mi wówczas rady, która (jak mi się teraz zdaje) była niewłaściwa, przedmowa nie została włączona do książki. Ale nieżyjący już W. E. Henley, który w tym czasie (1897) miał odwagę drukować w New Review mojego „Murzyna“, osądził, że warto ją zamieścić jako posłowie przy końcu ostatniej części powieści.
Cieszę się, że książka, która tak bardzo mnie obchodzi, będzie znów wydana przez moich przyjaciół i wydawców, pp. Doubleday, Page & Comp. i że ukaże się pod swoim właściwym tytułem jako „Murzyn z załogi Narcyza“.
Pół okresu obejmującego pokolenie minęło już od czasu, gdy W. E. Henley polecił mi powtórzyć po przeczytaniu dwu rozdziałów: „Powiedzcie Conradowi, że jeśli cała powieść stoi na wysokości tej próbki, pomieszczę ją napewno w „New Review“. Najmilsze to ze wspomnień mojego literackiego żywota!
A oto pominięta przedmowa.
1914.PRZEDMOWA
Dzieło, chociażby najskromniejsze, które pragnie stanąć na wyżynie sztuki, winno nosić jej piętno w każdem zdaniu. Sztukę zaś można określić jako wysiłek ducha, dążący do wymierzenia najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na jaw prawdy — wielorakiej i jedynej — ukrytej pod wszelakiemi pozorami. Jest to usiłowanie, aby wykryć w kształcie prawdy, w jej barwach, w jej świetle, w jej cieniach — w zmienności materji i w przejawach życia — to, co jest podstawowe, co jest trwałe i zasadnicze; jedyną cechę, która wyjaśnia i przekonywuje — rdzeń wszelkich zjawisk. Artysta, podobnie jak myśliciel lub uczony, szuka prawdy i przywołuje ją. Przejęty widowiskiem świata, myśliciel zagłębia się w dociekaniach, uczony w faktach; wynurzywszy się z nich, zwracają się do tych cech naszej istoty, które uzbrajają nas najlepiej na ryzykowną walkę z życiem. Przemawiają z wyżyn swego autorytetu do naszego rozsądku, naszej inteligencji, naszego pragnienia spokoju albo pragnienia przygód; nierzadko do naszych uprzedzeń, czasem do naszych obaw, często do naszego egoizmu — a zawsze do naszej łatwowierności. Słów ich słucha się z szacunkiem, gdyż ludzie ci mają do czynienia ze sprawami wielkiej wagi; z kulturą naszych dusz i z pieczą należną naszemu ciału; z urzeczywistnieniem naszych ambicyj, z udoskonaleniem naszych środków i uświetnieniem drogich nam celów.
Z artystą jest inaczej.
Postawiony wobec tegoż samego zagadkowego widowiska, artysta zstępuje wgłąb siebie samego i w tej samotnej krainie walki i napięcia znajduje treść swojego wezwania — jeśli na to zasłużył i jeśli mu sprzyja szczęście. Wezwanie jego zwraca się do naszych mniej jaskrawych właściwości; do tych cech naszej istoty, które — ze względu na bojowe warunki życia — usuwają się wgłąb nas samych i kryją poza bardziej odpornemi i twardemi właściwościami — tak jak ciało, ulegające zranieniu, kryje się w stalowej kolczudze.
Wezwanie artysty mniej jest głośne a bardziej głębokie, mniej wyraźne a bardziej wzruszające — i prędzej zapomniane. Lecz skutek jego trwa wieczyście. Zmienna wiedza mijających pokoleń odrzuca idee, wątpi o faktach, burzy teorje; artysta zaś przemawia do tej części naszego jestestwa, która nie jest zależna od wiedzy; do tego czegoś w nas, co jest darem a nie nabytkiem i — jako taki — mniej jest przemijające. Artysta oddziaływa na naszą skłonność do zachwytu i podziwu, na świadomość tajemnicy przenikającej nasze istnienie, na odczucie litości, i piękna, i bólu; na tajną, bliźnią więź, łączącą nas ze wszechstworzeniem, i na subtelne, lecz niezłomne poczucie solidarności, która jednoczy samotne, nieprzeliczone serca; na wspólność w marzeniach, w radości, w smutku, w dążeniach, w złudzeniach, w nadziei, w trwodze — wspólność, która wiąże ludzi ze sobą, która spaja w jedno całą ludzkość — umarłych z żywymi i żywych z tymi, co się mają narodzić.
Tylko podobne myśli, czy też raczej uczucia, mogą do pewnego stopnia wyjaśnić cel moich usiłowań, poczynionych w niniejszem opowiadaniu; usiłowań dążących do przedstawienia niespokojnego epizodu z życia kilku ludzi, wyjętych z pogardzanego środowiska zahukanych prostaków, którzy nigdy do głosu nie dochodzą. Albowiem, jeśli jest choć cząstka prawdy w powyżej uczynionem wyznaniu, jasnem się staje, że niema na ziemi zakątka — czy mrocznego, czy też jaśniejącego wspaniałością — któryby nie zasługiwał choć na przelotne spojrzenie podziwu i litości. Pobudkę tę można uznać za wyjaśniającą sam przedmiot dzieła; ale niniejsza przedmowa, która jest poprostu wyznaniem dokonanych wysiłków, nie może się na tem zakończyć, gdyż wyznanie to nie jest jeszcze zupełne.
Utwór fantazji, — o ile wogóle dąży do tego, aby stać się dziełem sztuki — przemawia do naszego temperamentu. I zaiste, winien być — podobnie jak malarstwo, jak muzyka, jak wszelka inna sztuka — wezwaniem indywidualnego temperamentu, skierowanem do wszelkich innych niezliczonych temperamentów, których subtelna i nieodparta siła nadaje mijającym zdarzeniom prawdziwą ich treść i stwarza duchową, uczuciową atmosferę odpowiednią danemu miejscu i czasowi. Podobne wezwanie musi być rzucone przez zmysły, o ile ma wywołać oddźwięk; i nie może się to stać w inny sposób, gdyż temperament — indywidualny czy zbiorowy — niedostępny jest jakimkolwiek rozumowaniom. Tedy wszelka sztuka przemawia pierwotnie do zmysłów, i artystyczny cel, wyrażony słowem pisanem, musi również do zmysłów przemawiać, jeśli jego podniosłem hasłem jest dotarcie do tajnej sprężyny drgającej wzruszeniem. Musi dążyć gorliwie do plastyki — jak rzeźba, do pełni kolorytu — jak malarstwo, i do czarodziejskiej wnikliwości muzyki, która jest sztuką nad sztuki. Jedynie przez nieugiętą wolę, aby formę z treścią zespolić, jedynie przez niezachwiane, bezustanne dążenie do wypukłości i harmonji zdań można zbliżyć się do plastyki, do barwy; nawet czarodziejskie błyski natchnienia mogą zalśnić przelotnie nad pospolitą powierzchnią słów — tych starych, starych słów, wyszarzałych i zniekształconych przez wieki niedbałego posługiwania się niemi.
Szczere usiłowanie, aby osiągnąć ten twórczy cel, aby dotrzeć do niego tak blisko, jak tylko siły pozwolą, aby posuwać się naprzód, nie dając się odstraszyć zwątpiałości, wyczerpaniu czy zarzutom — oto jedyne usprawiedliwienie dla twórcy piszącego prozą. Jeśli sumienie jego jest czyste, odpowie w następujący sposób wszystkim, co przesiąknięci wiedzą dążą do korzyści bezpośredniej, żądając aby ich zbudował, pocieszył, zabawił; którzy domagają się, aby ich w mgnieniu oka zmienił na lepsze, aby dodał im odwagi, aby przeraził ich, czy zgorszył, czy zachwycił — — Oto, jak im wszystkim odpowie: — Cel, który staram się osiągnąć, jest następujący: chcę, abyście przez potęgę pisanego słowa mogli słyszeć, czuć, a przedewszystkiem — widzieć. Tylko to, nic więcej; a to jest wszystko. Jeżeli mi się powiedzie, znajdziecie w mojem dziele to, czego pożądacie: pociechę, zachętę, przerażenie i zachwyt, — a może i ten błysk prawdy, którego zapomnieliście się domagać.
Zdobyć się na odwagę i wydrzeć szmat życia nieubłaganemu czasowi — to dopiero początek zadania. Właściwy cel, do którego się przystępuje z tkliwością i wiarą, polega na tem, aby ten ocalony fragment życia dźwignąć pewną dłonią — bez wahania i bez lęku — i ukazać go wszystkim oczom w świetle szczerości. Oddać jego tętno, jego barwę, jego kształt i poprzez jego ruch, kształt i barwę objawić istotę jego prawdy, odsłonić tajne źródło jego natchnienia: siłę i namiętność — rdzeń każdej ważkiej chwili. Jeśli się ma za sobą zasługę i szczęście, samotny ten wysiłek może niekiedy osiągnąć taką szczerość i jasność wyrazu, że objawiony obraz żalu czy litości, grozy czy wesela, obudzi w sercach widzów uczucie owej nieodpartej wspólności — wspólności w tajnem źródle bytu, w znoju, w weselu, w nadziei i w niepewności losu — uczucie, które wiąże ludzi ze sobą i jednoczy ludzkość z widzialnym światem.
Z tego wynika, że ktokolwiek bądź — słusznie, czy niesłusznie — wyznaje powyższe przekonania, ten nie może hołdować wiernie czasowym prawidłom swojego rzemiosła. Trwała ich podstawa — prawda — którą każde z prawideł przesłania tylko częściowo, winna pozostać z twórcą jako najcenniejszy z jego skarbów; ale wszelakie hasła: realizm, romantyzm, naturalizm, nawet nieoficjalny sentymentalizm (którego niesłychanie trudno się pozbyć, jak żebraka) — wszystkie te bożki po krótkim okresie współżycia muszą twórcę opuścić — choćby na samym progu świątyni — i pozostawić go sam na sam z chwiejnem sumieniem i pełną świadomością niezmiernych trudności swej pracy. W tej niepokojącej samotności nawet wzniosłe hasło sztuki dla sztuki traci podniecający dźwięk pozornej niemoralności. Słychać je jak gdyby gdzieś z oddali. Nie jest już okrzykiem; dochodzi tylko jako szept — często niezrozumiały — lecz przynoszący chwilami nikłą otuchę.
Bywa niekiedy, że wyciągnięci wygodnie w cieniu przydrożnego drzewa śledzimy poruszenia rolnika w dalekiem polu. Po niejakim czasie zaczyna nas trochę zaciekawiać, co za pracę ten człowiek właściwie wykonywa. Patrzymy jak się porusza, jak macha rękami, jak schyla się i podnosi, jak się namyśla i bierze znów do pracy. Przydałoby to uroku bezczynnym naszym chwilom, gdybyśmy wiedzieli, jaki jest cel jego wysiłków. Dowiedziawszy się, że usiłuje dźwignąć kamień, wykopać rów, czy wykarczować drzewo, przypatrujemy się z zajęciem bardziej istotnem; skłonni jesteśmy darować mu rozdźwięk, jaki wnosi jego krzątanina w kojący spokój krajobrazu; a jeśli jesteśmy w przyjacielskim nastroju, przebaczymy mu nawet niepowodzenie w pracy. Wiemy już do czego dążył, widzieliśmy jego usiłowania; może nie miał sił dostatecznych, może nie znał się na rzeczy. Więc przebaczamy, idziemy w swoją drogę — i zapominamy.
Podobnie dzieje się z pracownikiem sztuki. Sztuka jest długa, życie krótkie — a powodzenie gdzieś hen — daleko. Tedy wątpiąc, czy starczy nam sił na tak daleką podróż, rozprawiamy potrochu o celu — celu sztuki — który jest porywający, trudny do osiągnięcia, zasnuty mgłami. To nie jest jasna logika olśniewającego wywodu, ani też odsłonięcie jednej z okrutnych tajemnic, które zwą Prawami Natury. Cel niemniej wielki, lecz trudniejszy do osiągnięcia.
Zatrzymać — na przeciąg jednego tchnienia — ręce, trudzące się w przyziemnej pracy; zmusić ludzi, wpatrzonych w odległe cele, aby ujrzeli przez chwilę otaczający ich przepych kształtów i barw, światła i cienia; sprawić, że na mgnienie przystaną, aby spojrzeć, aby westchnąć, aby się uśmiechnąć — oto cel, trudny i nieuchwytny, dostępny tylko niewielu wybranym. Lecz tym, co mają za sobą zasługę i szczęście, udaje się niekiedy wypełnić nawet i to zadanie. A gdy jest spełnione — patrzcie! oto cała prawda życia: chwila wizji, westchnienie, uśmiech — i powrót do wieczystej ciszy.
New Rewiew, grudzień 1897THE NIGGER OF THE NARCISSUS
A Tale Of The Forecastle
To
Edward Garnett
This tale
About my friends
Of the sea
To my readers in america
From that evening when James Wait joined the ship—late for the muster of the crew—to the moment when he left us in the open sea, shrouded in sailcloth, through the open port, I had much to do with him. He was in my watch. A negro in a British forecastle is a lonely being. He has no chums. Yet James Wait, afraid of death and making her his accomplice was an impostor of some character—mastering our compassion, scornful of our sentimentalism, triumphing over our suspicions.
But in the book he is nothing; he is merely the centre of the ship's collective psychology and the pivot of the action. Yet he, who in the family circle and amongst my friends is familiarly referred to as the Nigger, remains very precious to me. For the book written round him is not the sort of thing that can be attempted more than once in a life-time. It is the book by which, not as a novelist perhaps, but as an artist striving for the utmost sincerity of expression, I am willing to stand or fall. Its pages are the tribute of my unalterable and profound affection for the ships, the seamen, the winds and the great sea—the moulders of my youth, the companions of the best years of my life.
After writing the last words of that book, in the revulsion of feeling before the accomplished task, I understood that I had done with the sea, and that henceforth I had to be a writer. And almost without laying down the pen I wrote a preface, trying to express the spirit in which I was entering on the task of my new life. That preface on advice (which I now think was wrong) was never published with the book. But the late W. E. Henley, who had the courage at that time (1897) to serialize my “Nigger” in the New Review judged it worthy to be printed as an afterword at the end of the last instalment of the tale.
I am glad that this book which means so much to me is coming out again, under its proper title of “The Nigger of the 'Narcissus'” and under the auspices of my good friends and publishers Messrs. Doubleday, Page & Co. into the light of publicity.
Half the span of a generation has passed since W. E. Henley, after reading two chapters, sent me a verbal message: “Tell Conrad that if the rest is up to the sample it shall certainly come out in the New Review.” The most gratifying recollection of my writer's life!
And here is the Suppressed Preface.
JOSEPH CONRAD. 1914.PREFACE
A work that aspires, however humbly, to the condition of art should carry its justification in every line. And art itself may be defined as a single-minded attempt to render the highest kind of justice to the visible universe, by bringing to light the truth, manifold and one, underlying its every aspect. It is an attempt to find in its forms, in its colours, in its light, in its shadows, in the aspects of matter and in the facts of life what of each is fundamental, what is enduring and essential—their one illuminating and convincing quality—the very truth of their existence. The artist, then, like the thinker or the scientist, seeks the truth and makes his appeal. Impressed by the aspect of the world the thinker plunges into ideas, the scientist into facts—whence, presently, emerging they make their appeal to those qualities of our being that fit us best for the hazardous enterprise of living. They speak authoritatively to our common-sense, to our intelligence, to our desire of peace or to our desire of unrest; not seldom to our prejudices, sometimes to our fears, often to our egoism—but always to our credulity. And their words are heard with reverence, for their concern is with weighty matters: with the cultivation of our minds and the proper care of our bodies, with the attainment of our ambitions, with the perfection of the means and the glorification of our precious aims.
It is otherwise with the artist.
Confronted by the same enigmatical spectacle the artist descends within himself, and in that lonely region of stress and strife, if he be deserving and fortunate, he finds the terms of his appeal. His appeal is made to our less obvious capacities: to that part of our nature which, because of the warlike conditions of existence, is necessarily kept out of sight within the more resisting and hard qualities—like the vulnerable body within a steel armour. His appeal is less loud, more profound, less distinct, more stirring—and sooner forgotten. Yet its effect endures forever. The changing wisdom of successive generations discards ideas, questions facts, demolishes theories. But the artist appeals to that part of our being which is not dependent on wisdom; to that in us which is a gift and not an acquisition—and, therefore, more permanently enduring. He speaks to our capacity for delight and wonder, to the sense of mystery surrounding our lives; to our sense of pity, and beauty, and pain; to the latent feeling of fellowship with all creation—and to the subtle but invincible conviction of solidarity that knits together the loneliness of innumerable hearts, to the solidarity in dreams, in joy, in sorrow, in aspirations, in illusions, in hope, in fear, which binds men to each other, which binds together all humanity—the dead to the living and the living to the unborn.
It is only some such train of thought, or rather of feeling, that can in a measure explain the aim of the attempt, made in the tale which follows, to present an unrestful episode in the obscure lives of a few individuals out of all the disregarded multitude of the bewildered, the simple and the voiceless. For, if any part of truth dwells in the belief confessed above, it becomes evident that there is not a place of splendour or a dark corner of the earth that does not deserve, if only a passing glance of wonder and pity. The motive then, may be held to justify the matter of the work; but this preface, which is simply an avowal of endeavour, cannot end here—for the avowal is not yet complete. Fiction—if it at all aspires to be art—appeals to temperament. And in truth it must be, like painting, like music, like all art, the appeal of one temperament to all the other innumerable temperaments whose subtle and resistless power endows passing events with their true meaning, and creates the moral, the emotional atmosphere of the place and time. Such an appeal to be effective must be an impression conveyed through the senses; and, in fact, it cannot be made in any other way, because temperament, whether individual or collective, is not amenable to persuasion. All art, therefore, appeals primarily to the senses, and the artistic aim when expressing itself in written words must also make its appeal through the senses, if its highest desire is to reach the secret spring of responsive emotions. It must strenuously aspire to the plasticity of sculpture, to the colour of painting, and to the magic suggestiveness of music—which is the art of arts. And it is only through complete, unswerving devotion to the perfect blending of form and substance; it is only through an unremitting never-discouraged care for the shape and ring of sentences that an approach can be made to plasticity, to colour, and that the light of magic suggestiveness may be brought to play for an evanescent instant over the commonplace surface of words: of the old, old words, worn thin, defaced by ages of careless usage.
The sincere endeavour to accomplish that creative task, to go as far on that road as his strength will carry him, to go undeterred by faltering, weariness or reproach, is the only valid justification for the worker in prose. And if his conscience is clear, his answer to those who in the fulness of a wisdom which looks for immediate profit, demand specifically to be edified, consoled, amused; who demand to be promptly improved, or encouraged, or frightened, or shocked, or charmed, must run thus:—My task which I am trying to achieve is, by the power of the written word to make you hear, to make you feel—it is, before all, to make you see. That—and no more, and it is everything. If I succeed, you shall find there according to your deserts: encouragement, consolation, fear, charm—all you demand—and, perhaps, also that glimpse of truth for which you have forgotten to ask. To snatch in a moment of courage, from the remorseless rush of time, a passing phase of life, is only the beginning of the task. The task approached in tenderness and faith is to hold up unquestioningly, without choice and without fear, the rescued fragment before all eyes in the light of a sincere mood. It is to show its vibration, its colour, its form; and through its movement, its form, and its colour, reveal the substance of its truth—disclose its inspiring secret: the stress and passion within the core of each convincing moment. In a single-minded attempt of that kind, if one be deserving and fortunate, one may perchance attain to such clearness of sincerity that at last the presented vision of regret or pity, of terror or mirth, shall awaken in the hearts of the beholders that feeling of unavoidable solidarity; of the solidarity in mysterious origin, in toil, in joy, in hope, in uncertain fate, which binds men to each other and all mankind to the visible world. It is evident that he who, rightly or wrongly, holds by the convictions expressed above cannot be faithful to any one of the temporary formulas of his craft. The enduring part of them—the truth which each only imperfectly veils—should abide with him as the most precious of his possessions, but they all: Realism, Romanticism, Naturalism, even the unofficial sentimentalism (which like the poor, is exceedingly difficult to get rid of,) all these gods must, after a short period of fellowship, abandon him—even on the very threshold of the temple—to the stammerings of his conscience and to the outspoken consciousness of the difficulties of his work. In that uneasy solitude the supreme cry of Art for Art itself, loses the exciting ring of its apparent immorality. It sounds far off. It has ceased to be a cry, and is heard only as a whisper, often incomprehensible, but at times and faintly encouraging.
Sometimes, stretched at ease in the shade of a roadside tree, we watch the motions of a labourer in a distant field, and after a time, begin to wonder languidly as to what the fellow may be at. We watch the movements of his body, the waving of his arms, we see him bend down, stand up, hesitate, begin again. It may add to the charm of an idle hour to be told the purpose of his exertions. If we know he is trying to lift a stone, to dig a ditch, to uproot a stump, we look with a more real interest at his efforts; we are disposed to condone the jar of his agitation upon the restfulness of the landscape; and even, if in a brotherly frame of mind, we may bring ourselves to forgive his failure. We understood his object, and, after all, the fellow has tried, and perhaps he had not the strength—and perhaps he had not the knowledge. We forgive, go on our way—and forget.
And so it is with the workman of art. Art is long and life is short, and success is very far off. And thus, doubtful of strength to travel so far, we talk a little about the aim—the aim of art, which, like life itself, is inspiring, difficult—obscured by mists; it is not in the clear logic of a triumphant conclusion; it is not in the unveiling of one of those heartless secrets which are called the Laws of Nature. It is not less great, but only more difficult.
To arrest, for the space of a breath, the hands busy about the work of the earth, and compel men entranced by the sight of distant goals to glance for a moment at the surrounding vision of form and colour, of sunshine and shadows; to make them pause for a look, for a sigh, for a smile—such is the aim, difficult and evanescent, and reserved only for a very few to achieve. But sometimes, by the deserving and the fortunate, even that task is accomplished. And when it is accomplished—behold!—all the truth of life is there: a moment of vision, a sigh, a smile—and the return to an eternal rest.
1897. J. C.