- promocja
- W empik go
Na plebanii w Haworth - ebook
Na plebanii w Haworth - ebook
Yorkshirskie wrzosowiska - gdzie chrapliwe krzyki szkockich kuropatw przywodzą na myśl wołania Makbetowskich czarownic, gdzie strumień wzbiera po roztopach, a wczesną jesienią falujące wzgórza okrywają się gęstą warstwą liliowych wrzosów i rudych, szorstkich traw. To tam właśnie, urodzone i wychowane w małej parafii Haworth hrabstwa York, siostry Brontë pozostawiły po sobie kilka genialnych książek, które przeszły do kanonu literatury światowej. Ich życie to jedna z najbardziej tajemniczych i fascynujących opowieści w historii literatury.
Nie były piękne. Nie były zamożne. Nie podróżowały po świecie, bo każdą dłuższą rozłąkę z domem ciężko odchorowywały. Nie miały szczęścia w miłości. Chyba w ogóle nie miały szczęścia. Ale miały siebie nawzajem. One trzy: Emily, Anna, Charlotta i brat Branwell.
Pełna ciepła i zrozumienia biografia Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej chronologicznie i metodycznie wprowadza nas w dzieje skromnej rodziny wiejskiego proboszcza, jego słabowitych, szalenie utalentowanych dzieci, maluje obrazy trzech sióstr spacerujących wieczorem wokół stołu i snujących opowieści o dalekich krainach, opowiada o ich krótkim, czasem monotonnym, czasem nadspodziewanie burzliwym życiu i nieubłaganej śmierci tak często nawiedzającej ich plebanię.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-688-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta nie mogłaby nigdy powstać, gdyby nie pomoc ludzi, którzy moje zainteresowanie losami niezwykłej angielskiej rodziny uznali za sprawę godną poparcia.
Dziękuję więc British Council oraz wszystkim tym, którzy umożliwili mi pobyt w Haworth i zbieranie materiałów w Bibliotece Brytyjskiej w Londynie.
Dziękuję Towarzystwu Rodziny Brontë (The Brontë Society) za wyrażenie zgody na cytowanie przeze mnie rękopisów, korespondencji oraz artykułów z Brontë Society Transactions, będących własnością Towarzystwa.
Dziękuję kustoszowi Muzeum Rodziny Brontë w Haworth, doktorowi Normanowi Raistrickowi, i bibliotekarkom – pani Sally Stonehouse i doktor Juliet Barker – za udostępnienie mi wszystkich materiałów znajdujących się w zbiorach Muzeum. Dziękuję Im też za cierpliwe udzielanie odpowiedzi na moje późniejsze niezliczone pytania.
Składam również serdeczne podziękowanie moim przyjaciółkom Krystynie Jurasz-Dąmbskiej i Julii Hartwig za pierwsze krytyczne czytanie maszynopisu.I
OJCIEC
Haworth – drobny punkt w łańcuchu Gór Pennińskich, okrywających piaskowcową skorupą zachodnią część północnej Anglii. Punkt w zachodniej części Yorkshire, największego brytyjskiego hrabstwa o historii równie gwałtownej i ostrej, jak tutejsze wiatry. Niewielka osada wśród rozległych wrzosowisk i torfowisk tworzących pejzaż, który znalazł odbicie w najlepszej angielskiej prozie.
Niewysokie wzgórza schodzą tu płynnymi zboczami ku płytkim kotlinkom, którymi, zależnie od pory roku, sączą się leniwie albo rwą strumienie, by niżej wsiąknąć w kamieniste łożysko lub wpaść do rzeki żłobiącej jedną z ciasnych dolin. Grunt, choć na ogół twardy, porosły trawą i wrzosem, bywa miejscami zdradliwy – pod gęstą okrywą traw kryje się tu i ówdzie grząskie torfowisko. Niekiedy pod nogami podróżnego otwiera się znienacka ciemna jama starego kamieniołomu.
Wczesną jesienią barwy na wzgórzach nabierają nagle intensywności, zieleń staje się szmaragdem, rudość zaczyna pałać, a nad wszystkim góruje ostry kolor kwitnącego wrzosu, narzucającego tej przestrzeni nazwę i charakter. Jesień to tutaj okres najpiękniejszy.
Zimą przeważa czernista szarość, barwa gruboziarnistego piaskowca, z którego zbudowane są góry. Tego kamienia używa tu od wieków człowiek do swoich budowli. Z niego wzniesione są szare murki, dzielące stoki krzywymi liniami paśników dla owiec i bydła, niskie, wrośnięte pod graniami farmy, a nawet ich dachy z kamiennych płytek opierające się swym ciężarem porywom wiatru, który tu, na wrzosowiskach, jest elementem najpierwszym, kształtującym wszystko, co się pnie ku górze.
Uderzającą cechą tego krajobrazu jest szorstkość. Nie tyle konturów, gładkich na ogół i krągłych, ile charakteru powierzchni: chropawych brył sterczących gdzieniegdzie skał, kulących się ku ziemi iglastych drzew, zwichrzonych kęp płowych, sztywnych traw rosnących z rudej, kamienistej gleby. Jest w nich ukryta drapieżność, przyczajona w gęstych zaroślach wysokich wrzosów, zdradzająca znienacka swoją obecność w chrapliwym krzyku szkockiej kuropatwy. To surowa ziemia i wszystko, co z niej wyrasta, nosi tego piętno.
Niżej, wzdłuż dolin pełznie przemysłowa szpetota fabryk i manufaktur, która pod rządami królowej Wiktorii osiągnęła swoje apogeum, lecz do wyższych, górskich części, takich jak okolice Haworth, nie znalazła na szczęście przystępu. Ludzie zajmują się tu od wieków hodowlą owiec i bydła oraz wyrobem sukna. Ubóstwo jest stanem niemal powszechnym.
Miasteczko, w którym zaopatrują się okoliczni farmerzy, jest również ubogie. Jedna główna ulica, stroma i brukowana, prowadząca na wierzchołek wzgórza, kilka bocznych – to całe Haworth. Na szczycie dwie oberże kontrastujące barwą swoich godeł: „Pod Czarnym Bykiem” i „Pod Białym Lwem”, kościół i zaułek wiodący wzdłuż cmentarza do plebanii.
20 kwietnia 1820 roku drogą wiodącą przez wrzosowiska do Haworth z odległego o kilka mil Thornton posuwała się wolno kawalkada złożona z siedmiu ładownych furgonów i krytego płócienną budą wozu. Na wozie siedziała drobna, blada kobieta i sześcioro dzieci – najstarsze sześcioletnie, najmłodsze zaledwie trzymiesięczne. Obok wozu szedł jej mąż, czterdziestodwuletni postawny mężczyzna. Pastor Patryk Brontë prowadził swoją rodzinę na nowe miejsce zamieszkania – na plebanię w Haworth.
Wyruszyli z Thornton wczesnym rankiem, droga przez wrzosowiska była wyboista i ciężka, konie szły powoli. Dogodny czas, by myśleć o tym, co się zostawiało za sobą, zwłaszcza że przeszłość była ciężka i pełna obaw, przyszłość natomiast otwierała pogodną perspektywę spokoju i stabilizacji.
Do tego, czym teraz był, doszedł Patryk Brontë z niczego. Urodził się w 1777 roku w Emdale, jednej z ubogich osad północnej Irlandii, pierwszy z dziesięciorga dzieci Alicji i Hugh Bruntych (taka wersja nazwiska powtarza się najczęściej w dokumentach). Ojciec zarabiał na życie suszeniem owsa i najmował się dodatkowo do pracy w polu. Kryta strzechą lepianka stanowiła cały jego majątek. Słynął na całą okolicę jako złotousty „schanachie” – bajarz, którego opowieści ściągały wieczorami do jego domu licznych słuchaczy z sąsiedztwa.
Postać Hugh Brunty’ego otacza legenda. Według niecałkowicie wiarygodnych, lecz jakże interesujących ustnych przekazów, stał się we wczesnym dzieciństwie ofiarą zemsty, jakiej na zamożnej, kupieckiej rodzinie Brunty dokonał przygarnięty przez nią z litości ciemnoskóry znajda. Dziadek Hugh Brunty’ego, handlarz bydła, znalazł podczas jednej z kupieckich wypraw bezdomne, wygłodniałe dziecko, które zabrał do siebie i przez lata wychowywał we własnym domu na prawach członka rodziny. Kiedy jednak znajda, dorósłszy, poprosił o rękę córki swego dobroczyńcy, w której zakochał się bez pamięci, otrzymał odmowę. Wówczas postanowił się zemścić. Oszustwem, kradzieżą i podstępem doprowadził do ruiny rodzinę Brunty, zagarnął cały jej majątek, a z małego Hugh uczynił przedmiot swojej szczególnej mściwości. Hugh, po dojściu do lat młodzieńczych, uciekł od swojego prześladowcy, a podczas wędrówek za chlebem poznał swoją przyszłą żonę, Alicję. Motyw Heathcliffa z _Wichrowych Wzgórz_ pojawia się po raz pierwszy na trzy pokolenia przed przyjściem na świat Emilii Brontë.
Matka Patryka, Alicja, pochodziła z katolickiej rodziny McClory. Legenda głosi, że piękna Alicja uciekła z Hugh Bruntym w przeddzień swego zapowiedzianego ślubu z zamożnym katolikiem. Państwo Brunty pobrali się w kościele protestanckim. Ich najstarszy syn, Patryk, zaczął pracować w trzynastym roku życia jako pomocnik kowala, potem – tkacza. Podobno zwykł był tkać, czytając jednocześnie opartą o warsztat książkę. Kto go nauczył czytać – nie wiadomo. Ojciec był półanalfabetą, choć w domu miał Biblię i poezje Burnsa. Może matka, piękna Alicja, pokazała synowi litery. Tak czy inaczej – od wczesnych lat ciągnęło go do książek.
Był więc ubogim samoukiem z ambicjami. W dalszej drodze do plebanii w Haworth pomogli mu dwaj ludzie, którzy te ambicje zauważyli i docenili. Obaj byli duchownymi, choć jeden prezbiterianinem, a drugi pastorem anglikańskim. Pierwszy, Andrew Harshaw, użyczył mu swojej wiedzy i biblioteki, później zaś dopomógł w znalezieniu pracy przynoszącej większą satysfakcję – przez pięć lat Patryk Brunty był nauczycielem w prezbiteriańskiej szkole w Glascar Hill. Z relacji, jakie zebrali od jego uczniów późniejsi biografowie, wynika, że był wychowawcą jak na te czasy nowoczesnym, dobierał uczniom indywidualne lektury, grupę podzielił na zdolniejszych i mniej zdolnych i lekcje z nimi prowadził osobno. Jako zupełną nowość wprowadził „zajęcia w naturze” – wędrował z dziećmi po górzystej okolicy, ucząc je dostrzegać i rozumieć swoje otoczenie. Sam znakomity piechur, od dziecka zaprawiony do dalekich pieszych wypraw czy to z utkanym przez siebie płótnem na sprzedaż, czy z ojcowskimi posyłkami, znał naturę i potrzebował częstego z nią kontaktu.
Drugim człowiekiem, który dopomógł mu wydostać się na szerokie – bez przenośni – wody i przepłynąć z Irlandii do Anglii, był jego proboszcz, Tomasz Tighe, pastor anglikański silnie związany z rodzącym się właśnie prądem metodyzmu. Przyjaźnił się osobiście z perypatetycznym twórcą tego ruchu, Johnem Wesleyem, który w swoich apostolskich podróżach odwiedzał Irlandię Północną. Patryk Brunty jako dziecko słuchał zapewne jego żarliwych kazań. Miało to istotne znaczenie w życiu młodego tkacza, gdyż od tego czasu jego kariera posuwała się jak po nici pajęczej, po drogach czy raczej ścieżkach, które wydeptywali ludzie oddani sercem i umysłem temu nowemu nurtowi w Kościele anglikańskim; szerzył on nową metodę praktykowania wiary i nazywany był metodyzmem.
Tomasz Tighe zatrudnił młodego człowieka jako wychowawcę swoich synów i ofiarował mu posadę nauczyciela w szkole parafialnej, pozwolił mu też korzystać ze swojej zasobnej biblioteki. Następnym krokiem w karierze Patryka Brunty były studia na angielskim uniwersytecie w Cambridge z zamiarem przyjęcia święceń w Kościele anglikańskim. Obierając drogę kapłaństwa, Patryk Brunty wybrał fach, który wymagał od niego kwalifikacji etycznych, jakie posiadał, oraz intelektualnych, które też posiadał. Innych wymagań nie stawiał Kościół anglikański swojemu klerowi. Patryk Brunty wybrał ten fach, ponieważ był jedyną dostępną mu drogą wyjścia z irlandzkiej biedy, uczciwą, choć trudną; fakt, że wielebny Tomasz Tighe, przyjaciel Wesleya, chciał mu w tym dopomóc, stwarzał dla młodego tkacza szansę nie do odrzucenia. Wykorzystał tę szansę.¹
Studia w Cambridge ukończone w 1806 roku dzięki własnym wysiłkom i niewielkim stypendiom, potem diakonat, pierwsze obowiązki wikarego w Wethersfield w hrabstwie Essex, wreszcie w 1807 roku święcenia w Westminsterze. Od tej chwili stanęła przed nim otworem droga skromnej kariery kościelnej.
Będąc wikarym w Wethersfield, przeżył Patryk Brontë – bo od czasów Cambridge taką ustalił pisownię swojego nazwiska – pierwszą miłosną porażkę, przynajmniej pierwszą zanotowaną przez biografów. Jego wybrana, Mary Burder, była córką zmarłego niedawno zamożnego farmera, a siostrzenicą starej panny, u której mieszkał młody wikary. Romans, jaki się między nimi nawiązał, został brutalnie przerwany przez wuja panienki, kiedy ten dowiedział się o pochodzeniu pretendenta do ręki jego siostrzenicy. Irlandczyk! Bez koneksji i bez pensa przy duszy! Znajomość została zerwana, panienkę wywieziono.
Postawa rodziny Mary Burder nie mogła pastora Brontë zaskoczyć. W przyszłości zajmie podobną wobec wielbiciela jednej ze swoich córek. Anglikańscy kapłani, którzy przybyli do Anglii z Irlandii w poszukiwaniu pracy, byli czymś w rodzaju ubogich krewnych duchowieństwa angielskiego. Droga do kościelnych dostojeństw była dla nich zamknięta, a liczyć mogli jedynie na skromne wikariaty przy angielskich plebanach związanych z Kościołem niskim. W pojęciu „irlandzki wikary” kryło się ubóstwo i brak koneksji, była to kasta biedaków bez perspektyw.
Od roku 1806, kiedy to Patryk Brontë objął pierwsze stanowisko kościelne jako wikary w Wethersfield, do przybycia do Haworth minęło czternaście lat. Z irlandzkiego plebejusza wyrastał pastor anglikański o silnych powiązaniach z rozwijającym się żywiołowo metodyzmem.
Był to w ramach Kościoła niskiego ruch oddolny, który dopiero po kilkudziesięciu latach istnienia, pod koniec wieku osiemnastego zaczął pretendować do formalnej samodzielności. Obejmował szerokie kręgi wiernych w środowiskach najuboższych, zwłaszcza na przemysłowej północy. Yorkshire było wielkim ośrodkiem tego ruchu.
Od chwili kiedy Patryk Brontë zrobił pierwszy krok ze swojej lepianki, wspierali go ludzie, którzy ten nurt w łonie Kościoła niskiego tworzyli: do Cambridge pomógł mu się dostać pastor Tighe, przyjaciel twórców metodyzmu, braci Johna i Charlesa Wesleyów. Na następne po Wethersfield wikariaty protegowali go metodyści. W 1809 roku został wikarym w parafii Dewsbury w Yorkshire, oazie metodyzmu, i od tej chwili do śmierci pozostawał już w tym hrabstwie.
Po Dewsbury przyszła kolej na parafię Hartshead-cum-Clifton, gdzie od 1812 roku zaczął dodatkowo pracować jako egzaminator w powstałej w sąsiedztwie Akademii Wesleyańskiej, szkoły dla młodych chłopców prowadzonej przez umiarkowanego metodystę, Johna Fennela.
W latach, kiedy rozpoczynał działalność duszpasterską, proces odszczepiania się metodyzmu od macierzystego kościoła znacznie się pogłębił i duchowni Kościoła niskiego, akceptujący dotąd metodyzm jako swoisty rodzaj religijności, musieli się coraz częściej opowiadać po jednej ze stron. Pastor Brontë pozostał lojalny wobec Kościoła anglikańskiego, choć do metodyzmu jako samodzielnej organizacji wyznaniowej odnosił się do końca życia tolerancyjnie, a nawet życzliwie. Mimo irlandzkiego pochodzenia, katolickiej matki i wesleyanizmu wspierającego go w trudnych początkach drogi – pozostał zawsze wierny Kościołowi anglikańskiemu.
Z przekonań politycznych był torysem. Spośród ewentualnych przyczyn jego konserwatyzmu, nad którymi można by się tu zastanawiać, jedna jest niewątpliwa: uwielbiał w sposób bałwochwalczy księcia Wellingtona, torysa o największym w kraju prestiżu. Patryk Brontë od dzieciństwa pasjonował się wszystkim, co miało związek z armią. Broń, wielkie bitwy, taktyka wojenna – wszystko to stanowiło do ostatnich lat jego życia przedmiot namiętnego zainteresowania i ciekawości. Książę Wellington – zwycięski wódz broniący Anglię przed francuskim awanturnikiem – ucieleśniał w oczach pastora wszystkie najwyżej przez niego cenione zalety: odwagę, patriotyzm, przywiązanie do prawa. Jeśli dodać do tego, że Napoleona wyniosła do władzy Rewolucja i że wrogość wobec narodowego przeciwnika musiała budzić wrogość do łączonych z nim idei – argument, że uwielbienie dla księcia Wellingtona miało istotne znaczenie w formowaniu torysowskiej postawy pastora, nie wydaje się błahy. Cześć i podziw dla Wellingtona zaszczepił wszystkim swoim dzieciom, a przede wszystkim Charlotcie.
Zamiłowanie do praworządności było jego główną cechą obywatelską. Znane są dwa wydarzenia publiczne, w których w szczególny sposób dał tego wyraz. Nie są to może wypadki wielkiej wagi, rzucają jednak światło na osobowość pastora.
Pastor Patryk Brontë na fotografii.
W okresie, kiedy był wikarym w Dewsbury, w roku 1810, miasto zelektryzowała wiadomość o uwięzieniu jednego z mieszkańców, młodego chłopca Williama Nowella, za rzekomą dezercję. Chłopiec, tkacz z zawodu, został aresztowany pod zarzutem, że nie stawił się w swoim oddziale, chociaż się do niego zaciągnął, przyjmując 18 września na targu końskim w miasteczku Lee Fair szylinga królewskiego od niejakiego Jamesa Thackeraya, prowadzącego tam werbunek. Dobrowolne przyjęcie szylinga, wypłacanego w imieniu króla, było równoznaczne z wstąpieniem w szeregi jego wojska.
Nowell został postawiony przed sędzią pokoju, niejakim panem Dawsonem, i oskarżony przez Thackeraya, który stwierdził pod przysięgą, że młody tkacz przyjął od niego owe nieszczęsne pieniądze. Oskarżony twierdził, że na targu w Lee Fair w ogóle nie był, na co może przedstawić świadków. Sędzia wniosek o przesłuchanie świadków odrzucił i skazał Williama Nowella za dezercję.
W Dewsbury zawrzało. Wielu ludzi widziało Nowella w domu 18 września, toteż przekonanie o jego niewinności było powszechne. Sprawa doszła do uszu plebana i wikarego. Patryk Brontë przyłączył się natychmiast do akcji o uwolnienie młodego tkacza. Wraz z kilkoma powszechnie szanowanymi członkami komitetu kościelnego zwrócił się do sędziego Dawsona z prośbą o zrewidowanie sprawy. Sędzia wniosek odrzucił.
Pastor, nie dając za wygraną, złożył ministrowi wojny udokumentowaną prośbę o spowodowanie rewizji sprawy. Załączył oświadczenie kilku znanych z uczciwości mieszkańców Dewsbury, którzy w ów dzień widzieli Nowella w swoim mieście. Załączył też oświadczenie pewnego kupca, któremu Thackeray się zwierzył, iż wcale Nowella na targu w Lee Fair nie spotkał. Odpowiedź, jaka nadeszła, mogła odebrać wszelką nadzieję. Minister wojny nie uważał za stosowne interweniować w rzeczonej sprawie.
Patryk Brontë jednak nie zrezygnował. Nie znalazłszy sprawiedliwości u władz państwa, zwrócił się o pomoc do prasy, której głos zyskiwał coraz większe znaczenie w sprawach publicznych. Przesłał opis wydarzeń do redaktora naczelnego „Leeds Mercury”, prosząc o ich ujawnienie w druku. Następnie zwrócił się do posłów reprezentujących jego strony w Parlamencie. Jednym z nich był Wilberforce.
10 listopada 1810 roku ukazał się w „Leeds Mercury” opis sprawy Williama Nowella opatrzony komentarzem redakcyjnym: „Sprawa tego młodego człowieka winna wzbudzić publiczne dla niego współczucie oraz, w co nie wątpimy, spowodować humanitarną interwencję posłów naszego okręgu”.
Posłowie zwrócili się do Ministerstwa Wojny, gdzie wydano im pozwolenie złożenia sędziemu Dawsonowi wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy Nowella. Sędzia Dawson wniosek odrzucił.
Tym razem ugodzona została ambicja poselska i pastor Brontë zyskał silnego sprzymierzeńca. Wilberforce zwrócił się jeszcze raz do Ministerstwa Wojny i doprowadził wreszcie do tego, że minister, którym był wówczas Palmerston, wydał sędziemu Dawsonowi nakaz ponownego rozpatrzenia sprawy.
Przyszła wreszcie chwila, kiedy Patryk Brontë wraz z adwokatem i piętnastoma świadkami stanęli przed sędzią z nakazem rewizji procesu. Zeznania świadków okazały się nie do podważenia i po kilku dniach Nowell znalazł się na wolności.
A niebawem pastor otrzymał list świadczący, że również minister uznał za konieczne zająć stanowisko wobec nieprawości ujawnionej na podległym mu terenie.
_Ministerstwo Wojny, 5 grudnia 1810 r._
_Wielebny pastor P. Brontë, Dewsbury koło Leeds._
_Szanowny Panie,_
_W nawiązaniu do naszej korespondencji_ w _sprawie Williama Nowella pragnę powiadomić Pana, że tak głęboko odczuwam ujmę, jaką przynieść może armii niesprawiedliwy sposób rekrutacji, iż, jeśli na skutek oskarżenia, jakie rodzice chłopca wytoczą Jamesowi Tkackerayowi, zostanie udowodnione jego krzywoprzysięstwo, gotów im jestem zwrócić należne i godziwe koszta poniesione w związku z procesem._
_Pozostaję, itd., itd._
_Palmerston_
Pastor Brontë dopatrzył, by oskarżenie zostało wytoczone. Thackeray został uznany za winnego krzywoprzysięstwa i skazany na siedem lat deportacji. Sędzia pokoju Dawson wyszedł ze sprawy jedynie z naganą. Nie było to więc pełne zwycięstwo sprawiedliwości, ale przecież zwycięstwo.
W numerze z 15 grudnia „Leeds Mercury” ukazała się relacja o tych wydarzeniach, pióra pastora Brontë ukrywającego się pod pseudonimem „Sydney”, którego będzie później używał w swoich listach do redakcji. Za motto wziął cytat z _Miarki za miarkę:_
_Dobrze jest, panie, mieć olbrzymią siłę._
_Lecz jest tyranią jak olbrzym używać siły tej._²
Zakończył zaś słowami:
„W dzisiejszych czasach możemy się poszczycić tym, że podczas gdy żelazna ręka despotyzmu dławi Kontynent europejski, my, Anglicy, cieszymy się rzetelnym wymiarem sprawiedliwości; że mamy prawa, które ustalają zasady postępowania każdego człowieka, od nędzarza do króla, i że żaden stan, choćby najniższy, żaden urząd, choćby najwyższy, nie uchroni przed wymiarem sprawiedliwości tego, kto źle czyni”.
Przytoczona tu historia ukazuje jednak tylko połowę obrazu duszy legalisty. Dla uzupełnienia wizerunku podać należy relację o innych wypadkach.
Rok później, kiedy Patryk Brontë był wikarym w Hartshead, w hrabstwie York, północna Anglia stała się terenem poważnych zamieszek. Prowadzona na Kontynencie wojna z Francją, zamknięcie przez Napoleona portów kontynentalnych dla statków angielskich i uchwalenie w odwecie przez Anglię protekcyjnych zarządzeń celnych i kontrolnych, nadto kilka kolejnych lat złych zbiorów – wszystko to doprowadziło do poważnego kryzysu ekonomicznego i obniżenia stopy życiowej. W północno-zachodniej Anglii, a zwłaszcza w zachodnim Yorkshire, gdzie praca rękodzielnicza stanowiła główne źródło zarobków, malejące na skutek inflacji dochody ludności uległy dodatkowemu zagrożeniu: konkurencji maszyn, które właściciele manufaktur zaczęli wprowadzać dla obniżenia kosztów produkcji. Tkacze, gręplarze, postrzygacze, ich żony i dzieci – pracowały bowiem całe rodziny – wszyscy stanęli wobec groźby utraty chleba, gdy w fabrykach zaczęto instalować najnowsze wynalazki: maszyny do gręplowania, czesania i tkania wełny. Maszyna oznaczała głód, należało więc zniszczyć maszynę.
Ruch niszczycieli maszyn – luddystów, jak ich zwano od pseudonimu jednego z przywódców: „generał Lud” – rozpoczął się pod koniec 1811 roku i ogarnął hrabstwa Nottingham, Derby, Leicester i Lancaster, skąd przeniknął do Yorkshire. Przewożone do fabryk urządzenia mechaniczne rozbijano w drodze i niszczono. Na ratunek maszynom i ich właścicielom władze posłały wojsko – policja w owym czasie jeszcze nie istniała. Mimo nierównych sił luddyści atakowali zbrojnie konwoje. Coraz częściej lała się krew.
Rząd przedstawił w Parlamencie projekt ustawy, według której niszczenie maszyn miało być karane śmiercią. Jednym z parów Anglii, którzy wystąpili przeciwko projektowi, był lord Byron. Jego majętności – Newstead Abbey – leżały koło Nottingham i Byron dobrze wiedział, komu o jaką stawkę idzie. Mimo jego ostrego wystąpienia ustawę uchwalono i od tej pory miarą ludzkiej rozpaczy była liczba wykonywanych egzekucji.
Toteż kiedy pastor Brontë zobaczył po raz pierwszy oddział wojska galopujący przez Hartshead, gdzie był wikarym, musiał się domyśleć, o co chodzi, i zrozumieć, że trzeba się będzie opowiedzieć po jednej ze stron.
Opowiedział się po stronie właścicieli maszyn, po stronie władzy i prawa.
Sprzeciw wobec luddystów ograniczył do wypowiedzi z kazalnicy, musiał się jednak wypowiadać ostro, skoro od tych czasów nosił zawsze przy sobie naładowany pistolet, z którym się nie rozstawał nawet podczas wieczornej modlitwy. Nie były to, zdaniem uczestników ówczesnych wydarzeń, najbardziej zapamiętałe wystąpienia. Najgroźniejszą postacią w południowo-zachodniej części hrabstwa York był pastor Hammond Roberson, dyrektor szkoły dla chłopców w niedalekim Heald’s Hall. Zostawił po sobie ponure wspomnienie ograniczonego, konserwatywnego duchownego anglikańskiego, który, jak powiadano, nie pozwalał podawać wody rannym luddystom, a chłopców, zbiegłych ze szkoły, sprowadzał na postronku przywiązanych do końskiego strzemienia. O karach cielesnych, jakie wymyślał dla swoich uczniów, krążyły fantastyczne opowieści. Jego osoba oraz autentyczne wydarzenia związane z atakiem luddystów na położoną w sąsiedztwie fabrykę niejakiego Cartwrighta posłużą w przyszłości nienarodzonej jeszcze pisarce, Charlotcie, za materiał powieściowy.
Oprócz Robersona jeszcze jedna osoba zapisała się w złej pamięci okolicznych mieszkańców: pastor Jabez Bunting, ponury, fanatyczny metodysta, który w groteskowo zawiłych, nasyconych starotestamentowym okrucieństwem kazaniach obiecywał luddystom wieczysty ogień piekielny. Choć stał po tej samej co Patryk Brontë stronie, musiał dać świadectwo wyjątkowego prymitywizmu i ciasnoty umysłowej, jeśli po latach w rodzinnych opowieściach pastor przedstawił go dzieciom jako pompatycznego, tępego błazna. Ironiczna wyobraźnia Emilii otrzymała dzięki tym wspomnieniom wspaniały, bogaty materiał.
Te relacje o postawie pastora Brontë wobec publicznych wydarzeń w pierwszych latach pracy kapłańskiej przekazali nam jego współcześni. Nie jest to jednak pełny obraz, pastor Brontë bowiem, oprócz działalności duszpasterskiej, publicznej czy pedagogicznej zajmował się w zaciszu domowym pisaniem wierszy.
Były to poezje niewysokiego lotu – ot, ubożuchne rymy o bardzo budującej treści. Pierwszy tomik: _Wiersze spod strzechy_³ zawierał dwanaście utworów, wśród których znajduje się _Chatka w górach Mourne_⁴_,_ opis domu rodzinnego:
_Słomą kryty porządnie, z glinianym klepiskiem._
_Kominem, który sterczał samotnie ze strzechy._
_Jednym oknem i drzwiami zamkniętymi skoblem._
Dodatkową zasługą _Wierszy spod strzechy_ jest fakt, że drukarz, któremu pastor przesłał je do wydania, nadał ostateczną formę jego nazwisku i ostatnią literę ozdobił przeklinaną przez późniejszych brontëanistów dierezą.
Co do pochodzenia tego nazwiska istnieją różne domysły. Zapewne mało piśmienni członkowie rodziny nie przywiązywali wagi do jego formy, stąd kilka wersji: Brunty, Prunty, O’Prunty. Tak czy inaczej pastor Brontë zapisując się na uniwersytet, ostatecznie zdecydował o brzmieniu nazwiska (uważa się, że pewne znaczenie mógł mieć fakt, iż lord Nelson otrzymał w 1799 roku tytuł księcia Brontë) – a drukarz ostatecznie ustalił owego nazwiska pisownię.
Po _Wierszach spod strzechy_ przyszła kolej na następny tomik wierszy: _Sielski pieśniarz_⁵. Są to rymowane opisy sielskich scenek zakończone religijnym morałem.
W roku 1815, będąc wikarym w Thornton, wydał opowiadanie prozą _Chatka_ w _lesie albo sztuka zdobywania bogactwa i szczęścia_⁶. Jest to budująca opowieść o niecnym Williamie Bowerze i cnotliwej Mary żyjącej w ubogiej chatynce i odrzucającej jego bezwstydne, acz lukratywne propozycje. Młody człowiek zostaje wreszcie nawrócony na drogę cnoty (za pomocą pioruna, który zabija jego rozpustnych kompanów, co skłania Williama do zastanowienia), żeni się z Mary (która tymczasem otrzymała niespodziewanie pokaźny spadek) i żyją długo i szczęśliwie. Książeczka rozeszła się szybko i została śpiesznie wznowiona – można więc powiedzieć, że i pastor Brontë miał swój sukces wydawniczy.
Nie ironizujmy jednak. Twórczość ta, choć moralizatorska, naiwna i artystycznie bez znaczenia, miała swoje zalety; w porównaniu z siejącymi grozę opowiadaniami, jakie wychodziły spod piór metodystycznych duchownych z ambicjami, odznaczała się pogodą i optymistyczną wiarą w możność osiągnięcia na ziemi szczęśliwego życia, niezatrutego lękiem przed mściwym, karzącym Panem Bogiem. Rodzaj twórczości pastora wypływał z rodzaju jego religijności, dając najlepsze świadectwo, że nie uległ metodystycznym skłonnościom do widzenia ludzkości jako zbiorowiska istnień nieustannie zagrożonych wiecznym ogniem piekielnym. Wychyla się zza tych wierszyków twarz człowieka ufnego, doceniającego urodę ziemi i niezatrutego podejrzeniem, że Stwórca obdarzył ludzkość tą urodą z takim samym zamysłem, z jakim wędkarz zakłada smakowitą przynętę na haczyk. Entuzjastyczne uwielbienie dla Natury, przekazane wszystkim dzieciom, a szczególnie Emilii, uratowało go od wątpliwości co do intencji Pana Boga, a nade wszystko – co do Jego miłosierdzia.
W Hartshead poznał swoją przyszłą żonę. Była nią siostrzenica pani Fennell, żony kierownika Akademii Wesleyańskiej, gdzie Patryk Brontë pełnił dorywczo funkcję egzaminatora. Państwo Fennell, spokojni, zacni ludzie, prowadzili wspólnie szkołę; pan Fennell zajmował się strawą duchową dla swych uczniów, jego żona zaś ich codziennym wiktem, praniem i oporządkiem. W czerwcu 1812 roku przyjechała do niej w odwiedziny siostrzenica z Kornwalii.
Maria Branwell – bo takie było jej panieńskie nazwisko – zostawiła po sobie tak nikłe ślady, że trudno wywołać jej obraz z przeszłości. Drobna, blada, o pięknych oczach, niezbyt ładna, miała w sobie wrodzoną dystynkcję, obcą zapewne w środowisku, z którego pochodził pastor.
Była córką zamożnego kupca z Penzance, w Kornwalii, a jej rodzina – wesleyańscy metodyści – cieszyła się powszechnym szacunkiem i poważaniem. Maria Branwell była sierotą, miała liczne rodzeństwo i niewielkie szanse zamążpójścia – liczyła już dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkała z dwiema siostrami, a żyła z pozostawionych jej przez rodziców testamentem pięćdziesięciu funtów rocznie. Nie była to w owych czasach i w tym środowisku sumka całkiem bez znaczenia.
Patryk Brontë poznał swoją przyszłą żonę w czerwcu 1812 roku, oświadczył się w sierpniu, a datę ślubu wyznaczono na 29 grudnia tego samego roku. W okresie narzeczeństwa Maria Branwell pisała do narzeczonego listy, z których dziewięć się zachowało. Są one jedynym bezpośrednim źródłem wiedzy o niej. Oprócz listów napisała jeszcze esej religijny pod znamiennym tytułem _Zalety biedy w przedmiocie religii_⁷, w którym dowodziła, że biedni otrzymali większą niż bogaci szansę zbawienia, ponieważ mają mniej pokus.
Listy do narzeczonego zaczynają się na ogół skromnie: „Drogi Przyjacielu”, choć ósmy, z 18 listopada 1812 roku, musi być echem jakiegoś niekonwencjonalnego wydarzenia, bo rozpoczyna się niespodziewanie od słów: „Mój Ty kochany łobuzie!”. Są pełne zapewnień o afekcie, jakim go darzy, o swojej wierze w jego zalety, proste, skromne i bezpretensjonalne, zawierają też wyznania religijne. Takie zapewne listy powinien otrzymywać pastor od narzeczonej i ów „Kochany łobuz” jest jedyną szczeliną, przez którą możemy dojrzeć inny, słoneczniejszy obraz duszy przyszłej pastorowej.
W końcu grudnia 1812 roku odbył się ich ślub. Pan młody miał lat trzydzieści pięć, panna młoda – dwadzieścia dziewięć. Byli to więc ludzie o ustalonych poglądach i upodobaniach, na tyle doświadczeni, by się od życia nie spodziewać zbyt wiele, na tyle ufni, by to życie widzieć przed sobą w długiej perspektywie. Pastorowa była drobna, blada i wątła. Rok po ślubie, w styczniu 1814, roku urodziła się ich pierwsza córka, Maria. W lutym 1815 roku przyszła na świat druga, Elżbieta. Kilka miesięcy później pastorostwo przenieśli się do Thornton, gdzie Patryk Brontë otrzymał stanowisko wikarego na dwukrotnie lepszych warunkach niż w Hartshead. Był to siedmiomilowy krok w kierunku Haworth – o tyle zmniejszyła się odległość od przyszłej dożywotniej plebanii. Stąd już można było przez wrzosowiska Oxenhope przejść piechotą do Haworth i z powrotem w ciągu jednego popołudnia.
Kościół w Thornton był, podobnie jak kościół w Haworth, kapelanią parafii Bradford i obsługiwał, oprócz malutkiego miasteczka, również rozrzucone wokół farmy i osiedla. W tym kościele w ciągu dalszych pięciu lat ochrzczona została następna, urodzona w Thornton czwórka dzieci pastorostwa: Charlotta – 21 kwietnia 1816, Branwell – 26 czerwca 1817, Emilia – 30 lipca 1818 i Anna – 17 stycznia 1820.
Pięć lat tu spędzonych upłynęło małżeństwu spokojnie i pogodnie, choć kolejne połogi musiały niszczyć zdrowie pastorowej. Nie bez znaczenia było i to, że znaleźli w Thornton życzliwą osobę, która po latach miała okazać wiele przychylności i serca ich córkom. Elżbieta Firth, osiemnastoletnia panna z najlepszej w mieście rodziny, prowadziła owdowiałemu ojcu dom, w którym często przyjmowała państwa Brontë lub zajmowała się ich dziećmi podczas kolejnych połogów pastorowej. Panna Firth została chrzestną matką małej Elżbiety i małej Anny, a tradycja rodzinna utrzymuje, że była również chrzestną matką Charlotty, choć nie ma na to dowodów.
Była to osoba uderzająco przeciętna (świadczy o tym jej systematycznie prowadzony dziennik), przy tym zacna i bogobojna, a jej praktyczna życzliwość okazywana rozrastającej się gwałtownie rodzinie ubogiego wikarego nie miała ceny. Dziennik panny Firth, w którym jednym tchem notowała rzeczy ważne i nieważne, daje niemal codzienny zapis wydarzeń w rodzinie Brontë.
„1814. 14 lutego. Dostałam walentynkę. 18. Dostałam drugą. 11 kwietnia – w Thornton pieczono barana dla upamiętnienia detronizacji Bonapartego i intronizacji Ludwika XVIII. 15. Tatuś wypadł z gigu, ale się nie bardzo potłukł – łaska Opatrzności. 28 czerwca – pan Atkinson pojechał do Cambridge, gdzie ma otrzymać stopień bakałarza. Sobota, 2 lipca. Moja nieodżałowana matka wypadła z gigu i została zabita na miejscu na skutek pęknięcia naczynia krwionośnego w głowie, w wieku 56 lat, wypadek zdarzył się na ulicy naprzeciw naszych okien kuchennych. 4 lipca. Było dochodzenie w sprawie śmierci mojej biednej mamy. Wczoraj przyjechała panna Greame i zatrzymała się u nas... 29 sierpnia. Ważę siedem kamieni⁸, a wzrostu mam pięć stóp i trzy i pół cala bez pantofli... 1815... 9 czerwca. Poznałam państwa Brontë u państwa Kay. 11. Pierwszy raz słyszałam kazanie pastora Brontë... 14. Byłam na herbacie u państwa Brontë. 15. Złożyłam wizytę państwu Brontë. 20. Mieliśmy u siebie państwa Outhwaite, Brontë i pannę M. Ibbotson na obiedzie, itd., itd.”
Te kilka lat przepracowanych w Thornton stanie się całym kapitałem szczęśliwego małżeńskiego pożycia pastora. Nieraz zapewne będzie wracał pamięcią do tych czasów, kiedy wszystko zapowiadało się tak pięknie – kiedy to składał żonie wierszowane powinszowania urodzinowe i pisał pogodną receptę na to, jak zostać bogatym i szczęśliwym. Błyska niekiedy w jego okolicznościowych wierszykach iskierka dowcipu, płomyczek ironii – coś, co zapowiada istnienie jakichś właściwości, których nie da się już dziś określić na podstawie zachowanych świadectw, ale które wzbudzają sympatię.
Trzydzieści siedem lat później tak napisze o sobie w liście do pani Gaskell, zbierającej materiał do biografii jego córki, Charlotty:
„Nie przeczę, że jestem w pewnej mierze ekscentrykiem. Gdyby mnie można było zaliczyć do statecznych, zrównoważonych, skoncentrowanych ludzi tego świata, nie byłbym zapewne taki, jaki jestem, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miałbym takich dzieci, jakie miałem”.
Taka była, pokrótce, przeszłość człowieka, którego zostawiliśmy, gdy spokojnym, miarowym krokiem prowadził swą rodzinną kawalkadę przez wrzosowiska Oxenhope do miejsca, w którym miał już pozostać na zawsze – na plebanię w Haworth.
1 Prądy religijne tej epoki miały poważny wpływ na kształtowanie osobowości bohaterów niniejszej książki – dlatego też serdecznie zachęcam czytelnika do przeczytania zamieszczonej na końcu noty o historii Kościoła anglikańskiego (przyp. aut.).
2 W. Szekspir _Miarka za miarkę_, tłum. L. Ulrich, PIW 1964, akt II, sc. 2.
3 _Cottage Poems._
4 _Cabin of Mourne._
5 _The Rural Minstrel._
6 _The Cottage in the Wood – or the Art of Becoming Rich and Happy._
7 _The Advantages of Poverty in Religious Concerns._
8 Kamień równa się 6,348 kg (przyp. aut.).