Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Na wulkanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Na wulkanie - ebook

Opowieści składające się na zbiór „Na wulkanie” są osadzone gdzieś w Polsce, czasem na emigracji. Bernard, który dorobił się majątku w latach dziewięćdziesiątych, wycofuje się z rynku nieruchomości i zatrudnia w dostrzegalni. Zygmunt po rozstaniu z żoną wyjeżdża do Kotliny Kłodzkiej, aby rozliczyć się z przeszłością. Jill odbywa podróż służbową na Wolin, a to, czego tam niespodziewanie doświadcza, okazuje się dla niej radykalnym przełomem. Stan odwiedza przyjaciela przyjaciela mieszkającego w Szkocji, z którym poróżniło go wydarzenie sprzed lat. Eliza, po tym jak jej dominujący ojciec ulega wypadkowi w pożarze, próbuje wygospodarować dla siebie przestrzeń autonomii.

Tematem przewodnim tych mikrohistorii jest sejsmika emocji, tektonika relacji, miejsca styku, w których nachodzą i wpływają na siebie sprawy przemilczane i wyparte. Historie rodzinne, wygnanie i wysiedlenie, tożsamość, pamięć i jej zwodnicze iluzje, władza, a także choroba. Czasem niewiele potrzeba, by przemieścić życie na inne tory, zniszczyć je albo – przeciwnie – odbudować z popiołów.

Marek Bieńczyk:

Radek Kobierski stąpa w tej świetnej książce po ziemi. Uważnie, dokładnie, z wielkim wyczuciem szczegółu – materialnego i psychologicznego. Pierwsze ćwierćwiecze stulecia znalazło swoje lustro: bohaterów, zdarzenia, przedmioty, trudne doświadczenia i trudne pragnienia (zwłaszcza odejścia), słowa piękne i nasze płytkie nowe mowy. Ale ta bardzo realistyczna proza tchnie zarazem aurą, która nas unosi i niepokoi, to rozszerza oddech, to kłuje w serce. Trzeba było umieć tak napisać. Radkowi Kobierskiemu się udało.

Radosław Kobierski – poeta, prozaik, fotografik, dziennikarz i felietonista. Autor siedmiu zbiorów poetyckich i trzech tomów prozą. Nominowany do wielu nagród literackich, między innymi do Nagrody Literackiej Gdynia (za tom „Lacrimosa” i powieść „Ziemia Nod”) oraz Nagrody Literackiej Angelus. Laureat Nagrody Gwarancje Kultury przyznawanej przez TVP Kultura oraz Nagrody Prezydenta Chorzowa w dziedzinie kultury. Od ośmiu lat współpracuje z Instytucją Kultury Katowice Miasto Ogrodów.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-973079-4-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niebo było w prze­ciw­nym kie­runku

Od po­łu­dnia nad­cią­gają chmury, ale jesz­cze wi­dać sza­ro­nie­bie­ską po­fał­do­waną li­nię, którą two­rzy pa­smo Be­ski­dów – na wprost dum­nie wznosi się Pil­sko, nie­mal ide­alny trój­kąt rów­no­ra­mienny, nieco po le­wej Ba­bia Góra, głę­biej asy­me­tryczny Roz­su­tec. A wła­ści­wie jego fioł­kowy mi­raż, ma­te­ria­li­zu­jący się w ska­li­stą re­al­ność do­piero w oku­la­rze lor­netki. Wi­dok dany ra­czej od święta. Na­wet na trzy­dzie­stu ośmiu me­trach po­wy­żej ty­po­wego dla czło­wieka po­ziomu ob­ser­wa­cji. Nie da się tego wi­doku prze­wi­dzieć. Wy­żowa po­goda z dzie­wi­czym błę­ki­tem nieba to za­le­d­wie wa­ru­nek wstępny. Bywa, że upał mąci po­wie­trze, za­gęsz­cza je, niebo wów­czas robi się białe od żaru, zu­peł­nie jak su­rówka opusz­cza­jąca wielki piec; spada kon­trast, blakną ko­lory, roz­my­wają się kon­tury, nie wi­dać na­wet są­sied­nich wież na pół­nocy i wscho­dzie, z któ­rymi Ber­nard ko­mu­ni­kuje się za po­mocą krót­ko­fa­lówki i usta­lo­nego kodu.

Wieża na wscho­dzie to je­den zero osiem­dzie­siąt je­den. Ob­słu­guje ją Piotr, były urzęd­nik, któ­rego prze­ro­sła biu­ro­kra­cja, ale miał dość za­pału, żeby zro­bić kurs wy­so­ko­ściowy. Wi­dok z jego do­strze­galni to nic w po­rów­na­niu z pej­za­żami ze szczy­tów ko­mi­nów czy wie­żow­ców w aglo­me­ra­cji. Pół­nocną Ber­nard wy­wo­łuje nu­me­rem je­den zero osiem­dzie­siąt. Ju­rij, czter­dzie­sto­letni Ukra­iniec z Łucka, pra­cuje „na gó­rze” do­piero od roku, wcze­śniej jeź­dził po ca­łym re­gio­nie, ser­wi­su­jąc ko­tły. W za­sięgu trzech wież znaj­duje się około sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych te­renu, sześć ty­sięcy hek­ta­rów. Prze­waż­nie lasy. Ale i łąki, wały prze­ciw­po­wo­dziowe dwóch rzek, które na po­łu­dniu łą­czą się w jedno ko­ryto, liczne wsie i trzy duże mia­sta. Ju­rij ze swo­jej wieży wi­dzi Hutę Ka­to­wice. Piotr – klasz­tor be­ne­dyk­ty­nów w Tyńcu i ka­me­du­łów na Bie­la­nach, i oczy­wi­ście całe za­chod­nie Ta­try.

Ber­nard nie wie, od czego do­kład­nie za­leży kry­sta­licz­ność po­wie­trza. Do­brze jest cze­goś nie wie­dzieć. Być może cho­dzi o wiatr. Ten sam, który wy­miata po­wierzch­nię stołu w ogro­dzie z li­ści, szy­pu­łek, pyłku by­licy, a pod­łogę ta­rasu z po­piołu po pa­pie­ro­sach, na­mięt­nie pa­lo­nych przez Martę i jej sio­strę Wandę. Wiatr, który sprząta z nieba sa­ha­ryj­ski pył, ostat­nimi laty nad­cią­ga­jący nad pol­skie niebo kilka razy do roku, albo smog nad mia­stem w zi­mo­wych mie­sią­cach. Jego wieża nie pra­cuje w zi­mie. Żadna wieża ob­ser­wa­cyjna nie pra­cuje w zi­mie. Ale smog wi­dać już z niż­szej wy­so­ko­ści, z nie­wiel­kich wznie­sień, które ota­czają mia­sto i aglo­me­ra­cję: to wielka nie­bie­skawo-po­ma­rań­czowa ko­puła, pod którą wszy­scy po­woli się du­szą. Pu­stynny pył jest bar­dziej fi­zyczny: osiada na oknach po­ła­cio­wych i ka­ro­se­riach sa­mo­cho­dów. Słońce za­cią­gnięte chmurą pyłu wy­gląda, jakby tra­ciło ży­cie, ga­sło. Można na nie pa­trzeć bez przy­ciem­nia­nych szkieł. To nie­mal tak jak w hu­cie, w tam­tym daw­nym mie­ście. Kiedy za­my­kano mar­te­now­ski piec, wielki blask opusz­czał halę, a hut­nicy zdej­mo­wali oku­lary. Przy otwar­tym piecu ciemne niebo roz­świe­tlała łuna. Two­rzyła łuk ko­puły. Łuk prze­my­sło­wej zo­rzy. Nie trzeba było jeź­dzić do Tromsø.

Zdą­żył już przy­wyk­nąć do wi­doku po­łu­dnia, z któ­rego nad­cho­dziły wiel­kie zmiany w po­go­dzie. Prze­bu­dowa pola ba­rycz­nego – tak to na­zy­wali me­te­oro­lo­go­wie. „Nad Eu­ropą na­stę­puje prze­bu­dowa ba­ryczna, która spro­wa­dzi na kon­ty­nent falę upa­łów”. Albo groźny i dłu­go­trwały niż ge­nu­eń­ski. Taki wła­śnie niż do­pro­wa­dził do po­wo­dzi w dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym, o ile Ber­nard do­brze pa­mięta. Ku­po­wał wów­czas swoją pierw­szą nie­ru­cho­mość pod Oławą. Cena znacz­nie po­ni­żej re­al­nej war­to­ści, ale trans­ak­cja le­galna. W każ­dym ra­zie Ber­nard nie do­cie­kał. Miał wie­dzieć tylko tyle, ile wie­dział – ku­po­wać nie­ru­cho­mo­ści i sprze­da­wać od­po­wied­nio dro­żej. Po­wódź przy­szła na­gle, za­sko­czyła go na ta­ra­sie ho­telu. Nie to, że woda od­cięła mu drogę po­wrotu, w „obro­nie Oławy” brał udział z em­pa­tii i przy­zwo­ito­ści. Bo tak na­le­żało zro­bić. Deszcz, zwłasz­cza dłu­go­trwały, który topi mia­sta i wsie, przy­nosi długi od­po­czy­nek la­som i ob­ser­wa­to­rom lasu – ta­kim jak Ber­nard. Drzewa nie mu­szą wal­czyć o każdą kro­plę wil­goci w gle­bie peł­nej splą­ta­nych ko­rzeni i grzybni. Lu­dzie w do­strze­gal­niach nie mu­szą wy­pa­try­wać dy­mów na ho­ry­zon­cie. To bar­dzo pro­sta, oczy­wi­sta za­leż­ność.

Chmura szel­fowa wy­gląda te­raz jak gruby weł­niany golf. Albo zro­lo­wana wata cu­krowa; za tym ja­śniej­szym wa­łem niebo ciem­nieje, jest cięż­kie od wody i ener­gii, która się w nim zgro­ma­dziła. Pierw­sze ude­rze­nie po­winno przyjść za dwa kwa­dranse, może wcze­śniej, ob­li­cza. Fale ude­rze­niowe, jedna po dru­giej, ułożą ko­rony drzew w tym sa­mym kie­runku, cała po­wierzch­nia lasu za­fa­luje jak wielki ocean. Ber­nard oce­nia, zgod­nie z do­świad­cze­niem i dwu­let­nią prak­tyką, że od­chył żel­be­to­wej tuby, na któ­rej szczy­cie znaj­duje się ka­bina z nim w środku, wy­nie­sie w jedną stronę czter­dzie­ści cen­ty­me­trów. W obie to pra­wie metr. Gdyby wieża nie pra­co­wała pod­czas po­ry­wów wia­tru, ten zła­małby ją rów­nie ła­two jak pień go­spo­dar­czej so­sny. Wia­domo, jak dzi­siaj wy­glą­dają so­sny. Są cie­niami drzew z tam­tych lat, na­wet tych osła­bio­nych ra­bun­ko­wym zbio­rem ży­wicy.

Wszyst­kie luźne przed­mioty: ter­mos z kawą, te­le­fon ko­mór­kowy, lor­netka Sky­Ma­ster marki Ce­le­stron, oku­lary do czy­ta­nia, żółw z chal­ce­donu – pre­zent od syna, peł­niący funk­cję amu­letu, a za­ra­zem sym­bolu zmiany, jaka się do­ko­nała w jego ży­ciu – wę­drują do me­ta­lo­wej skrzynki wy­ło­żo­nej fil­cem i przy­krę­co­nej dwiema śru­bami M10 do pod­łogi. Tuż obok pod­ręcz­nej ga­śnicy i klapy do ka­biny. Pod­czas bu­rzy nie można opusz­czać sta­no­wi­ska. Le­piej też ni­czego nie do­ty­kać. Ka­bina jest jak klatka Fa­ra­daya, poza nią wszę­dzie jest skraj­nie nie­bez­piecz­nie. Ostatni cy­klon Yulia moc­niej ude­rzył w oko­licy wieży wschod­niej. Piotr wy­łą­czył wszyst­kie urzą­dze­nia w ka­bi­nie i ma­rzył o le­wi­ta­cji – ide­al­nie po­środku, mię­dzy ścia­nami, da­chem a po­de­stem. Po­wie­trze było tak na­elek­try­zo­wane, że po­cie­ra­nie me­talu o me­tal po­wo­do­wało błę­kitne iskrze­nie.

Po przej­ściu frontu bę­dzie mógł za­koń­czyć dy­żur. O ile front nie wy­two­rzy ener­gii zdol­nej pod­pa­lić las. Pło­mień peł­za­jący po ściółce daje wię­cej czasu służ­bom ra­tow­ni­czym niż ogień wę­dru­jący ko­ro­nami drzew. Ber­nard po­łą­czy się z le­śnic­twem, poda swój kod i po­in­for­muje, że opusz­cza do­strze­gal­nię. W dzien­niku tuż obok go­dziny roz­po­czę­cia wachty i jego na­zwi­ska są za­pi­sane dzi­siej­sze pa­ra­me­try. Wiatr: po­łu­dniowo-za­chodni, w po­ry­wach do pięt­na­stu me­trów na se­kundę, mak­sy­malna tem­pe­ra­tura po­wie­trza: dwa­dzie­ścia sie­dem stopni na go­dzinę szes­na­stą, wil­got­ność ściółki: trzy­dzie­ści osiem pro­cent, sto­pień za­gro­że­nia po­ża­ro­wego: nie­zmienny od dwóch ty­go­dni, w skali czte­ro­stop­nio­wej na po­zio­mie je­den. Za­gro­że­nie ni­skie.

Do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie w ubie­głym roku po kilku z rzędu po­mia­rach wil­got­no­ści ściółki na po­zio­mie dwu­na­stu pro­cent za­mknięto cały ob­szar ob­jęty ob­ser­wa­cją dla ru­chu re­kre­acyj­nego. W te­le­fo­nie ko­mór­ko­wym Ber­nard oglą­dał krót­kie re­la­cje i zdję­cia od­sło­nię­tych ka­mieni gło­do­wych na Re­nie i su­che ko­ryto Lo­ary. Wła­ści­wie nie opusz­czał ta­rasu wi­do­ko­wego – przy trzy­dzie­stu stop­niach na ze­wnątrz tem­pe­ra­tura w środku się­gała czter­dzie­stu pię­ciu. W tym sa­mym cza­sie Piotr przez kilka dni z po­wodu rójki pod­ziem­nicy mu­siał dy­żu­ro­wać przy za­mknię­tych oknach. Je­dy­nie otwarta klapa ka­biny i chłod­niej­sze po­wie­trze z wnę­trza żel­be­to­wej tuby po­zwa­lały mu prze­trwać naj­gor­szy okres tam­tego lata.

Ber­nard nie zgła­szał w PAD ani w le­śnic­twie faktu, że pro­wa­dzi ob­ser­wa­cję z ta­rasu wi­do­ko­wego. Sku­teczna ob­ser­wa­cja te­renu była moż­liwa wy­łącz­nie z naj­wyż­szego punktu wieży. „Sku­teczna” – to słowo klucz. Ta­ras wi­do­kowy, umiesz­czony nieco po­ni­żej ka­biny, ogra­ni­czał pole wi­dze­nia. Ob­ser­wa­cja z tego miej­sca mo­gła opóź­nić re­ak­cję. A szyb­kość re­ago­wa­nia w tym przy­padku miała pierw­szo­rzędne zna­cze­nie.

Za­raz na po­czątku pracy w do­strze­galni, w pierw­szym ty­go­dniu prak­tyki, Ber­nard zgło­sił dwa in­cy­denty, oba jed­nak zwe­ry­fi­ko­wane ne­ga­tyw­nie. Nie prze­stu­dio­wał do­sta­tecz­nie to­po­gra­fii te­renu i pył z ota­czarni po­my­lił z za­pró­sze­niem ognia. Ja­kiś czas póź­niej przy­tra­fiła mu się po­dobna sy­tu­acja, z tym że cho­dziło o wap­no­wa­nie pól. Prze­oczył na­to­miast re­alne za­gro­że­nie tylko dla­tego, że ob­ser­wa­cji do­ko­ny­wał z po­ziomu ta­rasu wi­do­ko­wego. Ju­rij w wieży pół­noc­nej po­pro­sił go przez krót­ko­fa­lówkę o po­da­nie na­miaru ką­to­wego. Kiedy Ber­nard wró­cił do ka­biny, przy­ło­żył oko do lor­netki, w któ­rej zo­ba­czył ide­al­nie pio­nowy, nie­bie­ska­wo­sza­rawy słup dymu na prawo od Ju­rija, mniej wię­cej w po­ło­wie drogi do wieży wschod­niej, a po­tem usta­lił kąt w ko­li­ma­to­rze, który po­woli wy­pie­rał ana­lo­gowe mapy z nitką i pi­nez­kami, zro­zu­miał, ile wy­nosi róż­nica dwóch me­trów dzie­ląca po­dest ka­biny od po­de­stu ta­rasu. Ta róż­nica prze­kłada się na mi­nuty, cza­sem jest to kil­ka­na­ście dłu­gich mi­nut, które de­cy­dują o dy­na­mice roz­prze­strze­nia­nia się ognia i skali strat.

Dach z bla­chy re­zo­nuje już od pierw­szych kro­pli desz­czu. Wciąż jed­nak przez gra­na­tową ciem­ność chmur prze­bija świa­tło, liże wierz­chołki drzew, błysz­czy w nur­cie da­le­kiej rzeki – na chwilę rzeka staje się srebrną ni­cią, która zszywa dwa nie­od­le­głe brzegi. Wy­gląda zu­peł­nie jak wiązka mi­th­rilu, my­śli Ber­nard, wra­ca­jąc pa­mię­cią do ki­no­wej sagi, na którą dał się Mi­ko­ła­jowi za­cią­gnąć do mul­ti­pleksu. Syn ma dwa­dzie­ścia dwa lata i wciąż prze­bywa w kra­inach fan­tasy. Jego dziew­czyna rów­nież. Wła­śnie wy­ru­szyli do pół­noc­nej Nor­we­gii, żeby zo­ba­czyć zo­rzę po­larną i prze­mó­wić do niej ję­zy­kiem qu­enya. Za cza­sów Ber­narda za gra­nicę wy­jeż­dżało się do pracy. Za cza­sów ro­dzi­ców Ber­narda za gra­nicę wy­jeż­dżało się ze wzglę­dów po­li­tycz­nych, żeby już nie wró­cić. Bar­dzo lubi ten ro­dzaj świa­tła. Lubi ten mo­ment, gdy jego wzrok opusz­cza płasz­czy­znę po­ziomą. Moż­liwe, że znacz­nie wcze­śniej, przed ży­ciem w daw­nym mie­ście, które na­uczyło go in­nych praw, był świa­domy ist­nie­nia róż­nych ro­dza­jów świa­tła i to bu­rzowe – jak na­zy­wało się je po­spo­li­cie – po­cią­gało go w spo­sób szcze­gólny. Z po­wodu kon­tra­stów, oczy­wi­ście. Nie mógł wtedy brać pod uwagę in­nej wła­ści­wo­ści tego świa­tła, jego kru­cho­ści. Ta wie­dza przy­szła wiele lat póź­niej.

Kiedy obie wy­sia­dły z bor­do­wego benza GLC – Marta sama wy­bie­rała ko­lor la­kieru w naj­więk­szym sa­lo­nie w wo­je­wódz­twie – wy­glą­dały jak Thelma i Lo­uise przed ostat­nim kur­sem w prze­paść. Ich opa­lone, su­rowe pro­file oświe­tlało cie­płe świa­tło zło­tej go­dziny, lekki wiatr po­ru­szał blond lo­kiem Marty, któ­rego umyśl­nie nie scho­wała pod ma­ro­kań­ską chu­stą, po­zwa­la­jąc mu na dziew­czyń­ski ta­niec wo­kół ucha, i roz­wie­wał nie­bie­skawy dym z pa­pie­ro­sów, po które się­gnęły za­raz po wyj­ściu z sa­mo­chodu. Cho­ciaż Wanda z ra­cji mę­skiego ubioru i fi­zycz­nego wy­glądu bar­dziej nada­wała się na Clyde’a niż na Lo­uise. Więc może jed­nak Bon­nie i Clyde? Ber­nard za­sta­na­wiał się wiele razy nad prze­pły­wem i trans­for­ma­cją ge­nów – ro­dzice sióstr, te­ścio­wie Ber­narda, nie na­le­żeli do spe­cjal­nie przy­stoj­nych, i w ja­kimś sen­sie ten fakt wpły­wał na ich mo­del wy­cho­waw­czy, w isto­cie bar­dzo su­rowy, i kon­ser­wa­tywny świa­to­po­gląd. Wanda odzie­dzi­czyła po nich ostre, wy­raźne rysy, skórę o ciem­niej­szym od­cie­niu, mó­wiła ni­skim, nieco za­chryp­nię­tym gło­sem. Pła­ska jak Rów­nina Wę­gier­ska. Na­wet kiedy wkła­dała cia­sną ko­szulę pod ża­kiet albo ko­stium do ką­pieli. Martę cha­rak­te­ry­zo­wała agre­sja i prze­bo­jo­wość, świet­nie też opa­no­wała sztukę ma­ni­pu­la­cji, fi­zycz­nie była jed­nak to­tal­nym za­prze­cze­niem Wandy – niż­sza, ale z wy­raź­nym wcię­ciem w ta­lii i kształt­nymi łyd­kami, jakby wy­cię­tymi z roz­kła­dó­wek ko­lo­ro­wych pism dla fa­ce­tów, blond fry­zura w stylu re­tro, na­tu­ral­nie dłu­gie rzęsy, roz­anie­lone błę­kitne spoj­rze­nie. Lu­biła ka­pe­lu­sze, apaszki, broszki, świeczki za­pa­chowe, suk­nie z fal­ban­kami, dzia­niny z lnu. Styl re­tro jej od­po­wia­dał, co jed­nak nie zna­czy, że nie da­wała so­bie rady ze współ­cze­sno­ścią. Można po­wie­dzieć, że była bar­dziej no­wo­cze­sna niż ich jed­no­ra­zowy syn, Mi­ko­łaj, który w pew­nych kwe­stiach za­cho­wy­wał się bar­dzo sta­ro­mod­nie, na przy­kład przy­wią­zy­wał wielką wagę do na­rze­czeń­stwa i roz­ma­itych ce­re­mo­nia­łów. Nie prze­szko­dziło mu to jed­nak upra­wiać seksu przed ślu­bem. Ślub, który wła­śnie pla­no­wali, był kon­se­kwen­cją nie­pla­no­wa­nej ciąży.

Wanda oparła się o błot­nik mer­ce­desa i wy­cią­gnęła dru­gie oku­lary, bar­dziej pa­su­jące do wie­czor­nej go­dziny. Ja­śniej­sze. Za­cią­gała się długo i głę­boko, za­ci­ska­jąc wargi i po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie szcze­linę, przez którą za­sy­sała po­wie­trze do płuc, dym wy­dy­chała bez­gło­śnie przez otwarte usta. Było to dość non­sza­lanc­kie i ma­nie­ryczne, ale Ber­nard, choć go to draż­niło, ni­gdy nie po­wie­dział ani słowa.

Sta­nęli na za­krę­cie lo­kal­nej drogi peł­nej nie­rów­no­ści i dziur, ra­czej nie­zgod­nie z prze­pi­sami, blo­ku­jąc nie­mal cały lewy pas. Przed nimi le­żała so­czy­sta łąka i tro­chę ugoru. W ze­szłym ty­go­dniu Marta ku­piła za pie­nią­dze Ber­narda ty­siąc pięć­set me­trów działki pod za­bu­dowę. Uzbro­jo­nej po zęby. Wszystko – gaz, woda, prąd, ka­na­li­za­cja – w gra­ni­cach nie­ru­cho­mo­ści. Czte­ry­sta za metr kwa­dra­towy. Ty­siąc pięć­set razy czte­ry­sta daje sześć­set ty­sięcy.

– To gdzie mam pa­trzeć?

– Do­kład­nie na wprost. Pierw­sza działka od ulicy. Z tyłu wszystko już wy­ku­pione.

– Nie za cia­sno tu? – Wanda zro­biła uczoną minę. Za­brzę­czały bran­so­letki, kiedy pod­no­siła rękę z pa­pie­ro­sem do ust.

– Nic in­nego nie zna­la­złam. Nie za­mie­rzam się pchać w re­mon­to­wa­nie sta­rej ar­chi­tek­tury. Zresztą sama wi­dzisz, jak wy­gląda dziel­nica. Same kostki. Le­piej za­czy­nać wszystko od fun­da­men­tów. Ber­nard też tak uważa.

– To prawda – po­twier­dził Ber­nard.

– A Mi­ko­łaj miał coś w tej spra­wie do po­wie­dze­nia?

– Oni by wo­leli w mie­ście. Te­raz wszy­scy ucie­kają z mia­sta na pro­win­cję, więc oni mu­szą na od­wrót. Mi­ko­łaj twier­dzi, że wy­star­czy im pięć­dzie­siąt me­trów gdzieś w cen­trum, naj­le­piej w ja­kiejś mo­der­ni­stycz­nej ka­mie­nicy. Wolą wer­sję mi­ni­mum. Ale kiedy po­jawi się dziecko, będą ina­czej śpie­wać.

– Oczy­wi­ście.

– Za­ko­mu­ni­ko­wa­łam więc ja­sno, że nie za­mie­rzam wspie­rać żad­nych po­my­słów z mia­stem. Je­śli tak bar­dzo im za­leży, niech najmą się do pracy, opłacą stu­dia i miesz­ka­nie. Lo­kale w tych ka­mie­ni­cach mają ze trzy me­try wy­so­ko­ści. Weź to ogrzej w zi­mie. – Sta­nęła w roz­kroku, do tego, co chciała za­de­mon­stro­wać, po­trzebna jej była rów­no­waga. Ber­nard za­wsze uwa­żał, że Marta twardo stąpa po ziemi. Na­wet je­śli łą­czył ją z zie­mią tylko wą­ski flek wy­so­kiego ob­casa. – Wszystko prze­my­śla­łam i ob­li­czy­łam. Ber­nard może po­twier­dzić.

– Oczy­wi­ście po­twier­dzam. – Na chwilę ode­rwał się od te­le­fonu, któ­rym ro­bił zdję­cia oko­licy.

– Wy­łącz­nie par­te­rowy, ni­ski bu­dy­nek. Dach ko­per­towy, ale nie za­mie­rzam ku­po­wać tego brą­zo­wego ce­ra­micz­nego szmelcu. Mó­wię o da­chówce. Wło­skiej. Cho­dzi mi o taki od­cień czer­wieni, wła­ści­wie ochry. Nie jed­no­lity, ra­czej prze­cie­rany czy pa­ty­no­wany. W każ­dym ra­zie tego ro­dzaju efekt. Sze­ro­kie okapy, te­ra­kota przed wej­ściem. Dwa wa­zony na stałe, ko­niecz­nie ole­an­der. Albo ro­kit­nik, bo przy­naj­mniej nie jest tru­jący.

– Wiesz, jak uwiel­biam ro­kit­nik.

– Ale je­śli będą chcieli trzy­mać tu koty, ole­an­der de­fi­ni­tyw­nie od­pada. Wej­ście od pół­nocy. Sa­lon od pół­nocy, kuch­nia i ła­zienka od po­łu­dnia plus dwa po­koje od za­chodu. Dla Mi­ko­łaja i Iwony i dla dziecka. Przy­szło­ściowo. Góra po­winna być otwarta, dla prze­strzeni. Ewen­tu­al­nie an­tre­sola, ale lekka kon­struk­cja, do ła­twego de­mon­tażu. Drzewo he­ba­nowe, ewen­tu­al­nie cydr.

– Ale chyba zda­jesz so­bie sprawę, że na jed­nym może się nie skoń­czyć?

– Zwa­rio­wa­łaś. Na­wet nie chcę o tym sły­szeć.

Mo­głaby pra­co­wać w fil­har­mo­nii i mieć wielki ze­spół sym­fo­niczny. Fe­no­me­nal­nie dy­ry­go­wała pło­tem, który jesz­cze nie po­wstał. Obej­mo­wała sze­ro­kim ge­stem całe ty­siąc pięć­set me­trów działki, jakby chciała za­an­ga­żo­wać do pracy wszyst­kie per­ku­sje, ko­tły i sek­cje kon­tra­ba­sów, wzro­kiem tylko sy­gna­li­zu­jąc pracę au­to­ma­tycz­nej ażu­ro­wej bramy. Prawa ręka jakby w takt cztery czwarte usta­wiała ele­menty przy­szłego domu: ko­min z gra­nitu, wy­kusz (nie­zbyt or­na­men­towy), lewa do­da­wała ja­kieś niu­anse: ko­lory, fak­tury, cień, sto­pień przej­rzy­sto­ści.

Ber­nard w tym cza­sie zdą­żył prze­wa­lu­to­wać część środ­ków na kon­cie, od­po­wie­dział na je­den tweet, w któ­rym zo­stał na­zwany bo­ome­rem tylko dla­tego, że roz­mów­czyni o bar­dzo le­wi­co­wym świa­to­po­glą­dzie zwró­cił uwagę, iż nie po­winna nisz­czyć ja­kie­goś fa­ceta na pod­sta­wie nie­spraw­dzo­nych wia­do­mo­ści (cho­dziło o po­dej­rze­nie mo­le­sto­wa­nia). Uwa­żał, że od tego są sądy, świad­ko­wie i ze­brany ma­te­riał do­wo­dowy. Jego od­po­wiedź – kon­cy­lia­cyjna – tylko po­gor­szyła sprawę. Ko­men­ta­riat po­czuł świeżą krew. Mo­men­tal­nie od­pły­nęły od niego dzie­siątki za­cu­mo­wa­nych ło­dzi. Umó­wił też geo­detę na przy­szły ty­dzień, po­nie­waż we­dług jego ob­li­czeń, ści­śle ba­zu­ją­cych na naj­now­szych ma­pach te­renu, które po­brał z wy­działu ar­chi­tek­tury, ogro­dze­nie są­sia­du­jące z ku­pioną nie­ru­cho­mo­ścią było prze­su­nięte wzglę­dem wy­ty­czo­nej gra­nicy. Sy­tu­acja w za­sa­dzie oka­zała się dla niego ko­rzystna, zy­ski­wał pół­me­trowy pas ziemi na od­cinku stu dwu­dzie­stu me­trów, co da­wało mu zysk około sześć­dzie­się­ciu me­trów ziemi netto, ale wo­lał tę sprawę ure­gu­lo­wać, nim Marta za­pla­nuje tam ogród i sys­tem na­wad­nia­jący, a po­tem okaże się, że wszystko trzeba prze­sa­dzić. Tak, był bo­ome­rem, je­śli uznać, że bo­ome­rzy wolą swoją dawną rze­czy­wi­stość, urzą­dzoną w miarę uczci­wie, sta­bi­li­za­cję i bez­pie­czeń­stwo. Nie­ru­cho­mość z nie­prze­pi­so­wym ob­sza­rem – cho­ciaż po­twier­dzona urzę­dowo – wią­zała się z du­żym ry­zy­kiem.

Marta stała te­raz na środku działki do­kład­nie w miej­scu, gdzie łąka łą­czyła się z ugo­rem, a so­czy­sta zie­leń prze­cho­dziła w ko­lor sjeny pa­lo­nej, i po­pra­wiała chu­stę, którą ku­piła na jed­nym z tar­gów dla tu­ry­stów w Ra­ba­cie i któ­rej ostat­nio nie­mal w ogóle nie zdej­mo­wała. Ze­rwał się moc­niej­szy wiatr. Wanda na­to­miast od­mie­rzała ja­kąś od­le­głość za po­mocą kro­ków. Wzdłuż nie­ist­nie­ją­cej jesz­cze ściany. A może po prze­kąt­nej. Obie były na­bu­zo­wane, rów­nie nadak­tywne po­mimo dzie­lą­cych je róż­nic i tem­pe­ra­men­tów. Zda­wało się, że Wanda, znacz­nie bar­dziej prze­cież za­cho­waw­cza i bierna, ulega w końcu za­bor­czej ener­gii młod­szej sio­stry i z lu­bo­ścią się jej pod­daje. Marta wolną ręką za­to­czyła łuk w po­wie­trzu, po­tem wska­zała coś, co miało się znaj­do­wać na po­zio­mie ich ko­lan i cią­gnąć kilka me­trów na po­łu­dnie. Była za­afe­ro­wana, co chwilę się­gała po te­le­fon i po­ka­zy­wała Wan­dzie zdję­cia. Od czasu do czasu przed bor­do­wym mer­ce­de­sem za­trzy­my­wał się ja­kiś sa­mo­chód, zdez­o­rien­to­wani kie­rowcy w końcu mi­jali blo­kadę, by­wało, że trą­bili. Ber­nard roz­kła­dał ręce i wska­zy­wał na żonę i szwa­gierkę. One zaś w ogóle nie zwra­cały na to uwagi.

– Ko­chany, po­wiedz mi, czy mógł­byś nam wy­tłu­ma­czyć, co ozna­cza dy­la­ta­cja? We wszyst­kich opi­sach pro­jek­tów cią­gle na­ty­kam się na to słowo.

– Wy­daje mi się, że cho­dzi o ro­dzaj izo­la­cji aku­stycz­nej, ale mogę się my­lić.

– To ma sens. Czy my mamy dy­la­ta­cję w na­szym domu? Chyba nie, skoro sły­szę, jak go­lisz się w ła­zience.

– Ka­rol cały czas goli się brzy­twą. Mu­szę przy­znać, że jest w tym by­ciu re­tro ja­kiś sek­sa­pil. Nie są­dzisz?

– Nie je­stem wcale taka pewna. Fa­ceci, zwłasz­cza w wieku Benka i Ka­rola, lu­bują się w ga­dże­tach. To ro­dzaj kom­pen­sa­cji po pe­ere­low­skim nie­do­statku. Wcale nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Ber­nard za­czął się go­lić przy po­mocy wi-fi.

Ber­nard czuł, że Marta za chwilę zbliży się, a po­tem po raz ko­lejny prze­kro­czy gra­nice, które sama z taką lu­bo­ścią i ma­te­ma­tycz­nym pie­ty­zmem usta­lała w ich re­la­cji. Gdyby nie ist­niał wal­czący fe­mi­nizm, mu­sia­łaby go wy­my­ślić. Po chwili za­czął się za­sta­na­wiać, czy jest coś ta­kiego jak ma­te­ma­tyczny pie­tyzm i co wła­ści­wie miałby on ozna­czać.

– No wiesz, nasi fa­ceci aku­rat w PRL-u mieli jak w bajce.

Drzwi mer­ce­desa za­mknęły się pra­wie bez­gło­śnie. Wanda oczy­wi­ście za­jęła miej­sce Ber­narda na fo­telu pa­sa­żera. Marta od razu włą­czyła kli­ma­ty­za­cję, żeby za­bić za­pach wy­dy­cha­nego ty­to­niu. Dwa śred­niej wiel­ko­ści pety do­pa­lały się po obu stro­nach sa­mo­chodu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: