- nowość
Na wulkanie - ebook
Na wulkanie - ebook
Opowieści składające się na zbiór „Na wulkanie” są osadzone gdzieś w Polsce, czasem na emigracji. Bernard, który dorobił się majątku w latach dziewięćdziesiątych, wycofuje się z rynku nieruchomości i zatrudnia w dostrzegalni. Zygmunt po rozstaniu z żoną wyjeżdża do Kotliny Kłodzkiej, aby rozliczyć się z przeszłością. Jill odbywa podróż służbową na Wolin, a to, czego tam niespodziewanie doświadcza, okazuje się dla niej radykalnym przełomem. Stan odwiedza przyjaciela przyjaciela mieszkającego w Szkocji, z którym poróżniło go wydarzenie sprzed lat. Eliza, po tym jak jej dominujący ojciec ulega wypadkowi w pożarze, próbuje wygospodarować dla siebie przestrzeń autonomii.
Tematem przewodnim tych mikrohistorii jest sejsmika emocji, tektonika relacji, miejsca styku, w których nachodzą i wpływają na siebie sprawy przemilczane i wyparte. Historie rodzinne, wygnanie i wysiedlenie, tożsamość, pamięć i jej zwodnicze iluzje, władza, a także choroba. Czasem niewiele potrzeba, by przemieścić życie na inne tory, zniszczyć je albo – przeciwnie – odbudować z popiołów.
Marek Bieńczyk:
Radek Kobierski stąpa w tej świetnej książce po ziemi. Uważnie, dokładnie, z wielkim wyczuciem szczegółu – materialnego i psychologicznego. Pierwsze ćwierćwiecze stulecia znalazło swoje lustro: bohaterów, zdarzenia, przedmioty, trudne doświadczenia i trudne pragnienia (zwłaszcza odejścia), słowa piękne i nasze płytkie nowe mowy. Ale ta bardzo realistyczna proza tchnie zarazem aurą, która nas unosi i niepokoi, to rozszerza oddech, to kłuje w serce. Trzeba było umieć tak napisać. Radkowi Kobierskiemu się udało.
Radosław Kobierski – poeta, prozaik, fotografik, dziennikarz i felietonista. Autor siedmiu zbiorów poetyckich i trzech tomów prozą. Nominowany do wielu nagród literackich, między innymi do Nagrody Literackiej Gdynia (za tom „Lacrimosa” i powieść „Ziemia Nod”) oraz Nagrody Literackiej Angelus. Laureat Nagrody Gwarancje Kultury przyznawanej przez TVP Kultura oraz Nagrody Prezydenta Chorzowa w dziedzinie kultury. Od ośmiu lat współpracuje z Instytucją Kultury Katowice Miasto Ogrodów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-973079-4-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od południa nadciągają chmury, ale jeszcze widać szaroniebieską pofałdowaną linię, którą tworzy pasmo Beskidów – na wprost dumnie wznosi się Pilsko, niemal idealny trójkąt równoramienny, nieco po lewej Babia Góra, głębiej asymetryczny Rozsutec. A właściwie jego fiołkowy miraż, materializujący się w skalistą realność dopiero w okularze lornetki. Widok dany raczej od święta. Nawet na trzydziestu ośmiu metrach powyżej typowego dla człowieka poziomu obserwacji. Nie da się tego widoku przewidzieć. Wyżowa pogoda z dziewiczym błękitem nieba to zaledwie warunek wstępny. Bywa, że upał mąci powietrze, zagęszcza je, niebo wówczas robi się białe od żaru, zupełnie jak surówka opuszczająca wielki piec; spada kontrast, blakną kolory, rozmywają się kontury, nie widać nawet sąsiednich wież na północy i wschodzie, z którymi Bernard komunikuje się za pomocą krótkofalówki i ustalonego kodu.
Wieża na wschodzie to jeden zero osiemdziesiąt jeden. Obsługuje ją Piotr, były urzędnik, którego przerosła biurokracja, ale miał dość zapału, żeby zrobić kurs wysokościowy. Widok z jego dostrzegalni to nic w porównaniu z pejzażami ze szczytów kominów czy wieżowców w aglomeracji. Północną Bernard wywołuje numerem jeden zero osiemdziesiąt. Jurij, czterdziestoletni Ukrainiec z Łucka, pracuje „na górze” dopiero od roku, wcześniej jeździł po całym regionie, serwisując kotły. W zasięgu trzech wież znajduje się około sześćdziesięciu kilometrów kwadratowych terenu, sześć tysięcy hektarów. Przeważnie lasy. Ale i łąki, wały przeciwpowodziowe dwóch rzek, które na południu łączą się w jedno koryto, liczne wsie i trzy duże miasta. Jurij ze swojej wieży widzi Hutę Katowice. Piotr – klasztor benedyktynów w Tyńcu i kamedułów na Bielanach, i oczywiście całe zachodnie Tatry.
Bernard nie wie, od czego dokładnie zależy krystaliczność powietrza. Dobrze jest czegoś nie wiedzieć. Być może chodzi o wiatr. Ten sam, który wymiata powierzchnię stołu w ogrodzie z liści, szypułek, pyłku bylicy, a podłogę tarasu z popiołu po papierosach, namiętnie palonych przez Martę i jej siostrę Wandę. Wiatr, który sprząta z nieba saharyjski pył, ostatnimi laty nadciągający nad polskie niebo kilka razy do roku, albo smog nad miastem w zimowych miesiącach. Jego wieża nie pracuje w zimie. Żadna wieża obserwacyjna nie pracuje w zimie. Ale smog widać już z niższej wysokości, z niewielkich wzniesień, które otaczają miasto i aglomerację: to wielka niebieskawo-pomarańczowa kopuła, pod którą wszyscy powoli się duszą. Pustynny pył jest bardziej fizyczny: osiada na oknach połaciowych i karoseriach samochodów. Słońce zaciągnięte chmurą pyłu wygląda, jakby traciło życie, gasło. Można na nie patrzeć bez przyciemnianych szkieł. To niemal tak jak w hucie, w tamtym dawnym mieście. Kiedy zamykano martenowski piec, wielki blask opuszczał halę, a hutnicy zdejmowali okulary. Przy otwartym piecu ciemne niebo rozświetlała łuna. Tworzyła łuk kopuły. Łuk przemysłowej zorzy. Nie trzeba było jeździć do Tromsø.
Zdążył już przywyknąć do widoku południa, z którego nadchodziły wielkie zmiany w pogodzie. Przebudowa pola barycznego – tak to nazywali meteorologowie. „Nad Europą następuje przebudowa baryczna, która sprowadzi na kontynent falę upałów”. Albo groźny i długotrwały niż genueński. Taki właśnie niż doprowadził do powodzi w dziewięćdziesiątym siódmym, o ile Bernard dobrze pamięta. Kupował wówczas swoją pierwszą nieruchomość pod Oławą. Cena znacznie poniżej realnej wartości, ale transakcja legalna. W każdym razie Bernard nie dociekał. Miał wiedzieć tylko tyle, ile wiedział – kupować nieruchomości i sprzedawać odpowiednio drożej. Powódź przyszła nagle, zaskoczyła go na tarasie hotelu. Nie to, że woda odcięła mu drogę powrotu, w „obronie Oławy” brał udział z empatii i przyzwoitości. Bo tak należało zrobić. Deszcz, zwłaszcza długotrwały, który topi miasta i wsie, przynosi długi odpoczynek lasom i obserwatorom lasu – takim jak Bernard. Drzewa nie muszą walczyć o każdą kroplę wilgoci w glebie pełnej splątanych korzeni i grzybni. Ludzie w dostrzegalniach nie muszą wypatrywać dymów na horyzoncie. To bardzo prosta, oczywista zależność.
Chmura szelfowa wygląda teraz jak gruby wełniany golf. Albo zrolowana wata cukrowa; za tym jaśniejszym wałem niebo ciemnieje, jest ciężkie od wody i energii, która się w nim zgromadziła. Pierwsze uderzenie powinno przyjść za dwa kwadranse, może wcześniej, oblicza. Fale uderzeniowe, jedna po drugiej, ułożą korony drzew w tym samym kierunku, cała powierzchnia lasu zafaluje jak wielki ocean. Bernard ocenia, zgodnie z doświadczeniem i dwuletnią praktyką, że odchył żelbetowej tuby, na której szczycie znajduje się kabina z nim w środku, wyniesie w jedną stronę czterdzieści centymetrów. W obie to prawie metr. Gdyby wieża nie pracowała podczas porywów wiatru, ten złamałby ją równie łatwo jak pień gospodarczej sosny. Wiadomo, jak dzisiaj wyglądają sosny. Są cieniami drzew z tamtych lat, nawet tych osłabionych rabunkowym zbiorem żywicy.
Wszystkie luźne przedmioty: termos z kawą, telefon komórkowy, lornetka SkyMaster marki Celestron, okulary do czytania, żółw z chalcedonu – prezent od syna, pełniący funkcję amuletu, a zarazem symbolu zmiany, jaka się dokonała w jego życiu – wędrują do metalowej skrzynki wyłożonej filcem i przykręconej dwiema śrubami M10 do podłogi. Tuż obok podręcznej gaśnicy i klapy do kabiny. Podczas burzy nie można opuszczać stanowiska. Lepiej też niczego nie dotykać. Kabina jest jak klatka Faradaya, poza nią wszędzie jest skrajnie niebezpiecznie. Ostatni cyklon Yulia mocniej uderzył w okolicy wieży wschodniej. Piotr wyłączył wszystkie urządzenia w kabinie i marzył o lewitacji – idealnie pośrodku, między ścianami, dachem a podestem. Powietrze było tak naelektryzowane, że pocieranie metalu o metal powodowało błękitne iskrzenie.
Po przejściu frontu będzie mógł zakończyć dyżur. O ile front nie wytworzy energii zdolnej podpalić las. Płomień pełzający po ściółce daje więcej czasu służbom ratowniczym niż ogień wędrujący koronami drzew. Bernard połączy się z leśnictwem, poda swój kod i poinformuje, że opuszcza dostrzegalnię. W dzienniku tuż obok godziny rozpoczęcia wachty i jego nazwiska są zapisane dzisiejsze parametry. Wiatr: południowo-zachodni, w porywach do piętnastu metrów na sekundę, maksymalna temperatura powietrza: dwadzieścia siedem stopni na godzinę szesnastą, wilgotność ściółki: trzydzieści osiem procent, stopień zagrożenia pożarowego: niezmienny od dwóch tygodni, w skali czterostopniowej na poziomie jeden. Zagrożenie niskie.
Dokładnie w tym samym czasie w ubiegłym roku po kilku z rzędu pomiarach wilgotności ściółki na poziomie dwunastu procent zamknięto cały obszar objęty obserwacją dla ruchu rekreacyjnego. W telefonie komórkowym Bernard oglądał krótkie relacje i zdjęcia odsłoniętych kamieni głodowych na Renie i suche koryto Loary. Właściwie nie opuszczał tarasu widokowego – przy trzydziestu stopniach na zewnątrz temperatura w środku sięgała czterdziestu pięciu. W tym samym czasie Piotr przez kilka dni z powodu rójki podziemnicy musiał dyżurować przy zamkniętych oknach. Jedynie otwarta klapa kabiny i chłodniejsze powietrze z wnętrza żelbetowej tuby pozwalały mu przetrwać najgorszy okres tamtego lata.
Bernard nie zgłaszał w PAD ani w leśnictwie faktu, że prowadzi obserwację z tarasu widokowego. Skuteczna obserwacja terenu była możliwa wyłącznie z najwyższego punktu wieży. „Skuteczna” – to słowo klucz. Taras widokowy, umieszczony nieco poniżej kabiny, ograniczał pole widzenia. Obserwacja z tego miejsca mogła opóźnić reakcję. A szybkość reagowania w tym przypadku miała pierwszorzędne znaczenie.
Zaraz na początku pracy w dostrzegalni, w pierwszym tygodniu praktyki, Bernard zgłosił dwa incydenty, oba jednak zweryfikowane negatywnie. Nie przestudiował dostatecznie topografii terenu i pył z otaczarni pomylił z zaprószeniem ognia. Jakiś czas później przytrafiła mu się podobna sytuacja, z tym że chodziło o wapnowanie pól. Przeoczył natomiast realne zagrożenie tylko dlatego, że obserwacji dokonywał z poziomu tarasu widokowego. Jurij w wieży północnej poprosił go przez krótkofalówkę o podanie namiaru kątowego. Kiedy Bernard wrócił do kabiny, przyłożył oko do lornetki, w której zobaczył idealnie pionowy, niebieskawoszarawy słup dymu na prawo od Jurija, mniej więcej w połowie drogi do wieży wschodniej, a potem ustalił kąt w kolimatorze, który powoli wypierał analogowe mapy z nitką i pinezkami, zrozumiał, ile wynosi różnica dwóch metrów dzieląca podest kabiny od podestu tarasu. Ta różnica przekłada się na minuty, czasem jest to kilkanaście długich minut, które decydują o dynamice rozprzestrzeniania się ognia i skali strat.
Dach z blachy rezonuje już od pierwszych kropli deszczu. Wciąż jednak przez granatową ciemność chmur przebija światło, liże wierzchołki drzew, błyszczy w nurcie dalekiej rzeki – na chwilę rzeka staje się srebrną nicią, która zszywa dwa nieodległe brzegi. Wygląda zupełnie jak wiązka mithrilu, myśli Bernard, wracając pamięcią do kinowej sagi, na którą dał się Mikołajowi zaciągnąć do multipleksu. Syn ma dwadzieścia dwa lata i wciąż przebywa w krainach fantasy. Jego dziewczyna również. Właśnie wyruszyli do północnej Norwegii, żeby zobaczyć zorzę polarną i przemówić do niej językiem quenya. Za czasów Bernarda za granicę wyjeżdżało się do pracy. Za czasów rodziców Bernarda za granicę wyjeżdżało się ze względów politycznych, żeby już nie wrócić. Bardzo lubi ten rodzaj światła. Lubi ten moment, gdy jego wzrok opuszcza płaszczyznę poziomą. Możliwe, że znacznie wcześniej, przed życiem w dawnym mieście, które nauczyło go innych praw, był świadomy istnienia różnych rodzajów światła i to burzowe – jak nazywało się je pospolicie – pociągało go w sposób szczególny. Z powodu kontrastów, oczywiście. Nie mógł wtedy brać pod uwagę innej właściwości tego światła, jego kruchości. Ta wiedza przyszła wiele lat później.
Kiedy obie wysiadły z bordowego benza GLC – Marta sama wybierała kolor lakieru w największym salonie w województwie – wyglądały jak Thelma i Louise przed ostatnim kursem w przepaść. Ich opalone, surowe profile oświetlało ciepłe światło złotej godziny, lekki wiatr poruszał blond lokiem Marty, którego umyślnie nie schowała pod marokańską chustą, pozwalając mu na dziewczyński taniec wokół ucha, i rozwiewał niebieskawy dym z papierosów, po które sięgnęły zaraz po wyjściu z samochodu. Chociaż Wanda z racji męskiego ubioru i fizycznego wyglądu bardziej nadawała się na Clyde’a niż na Louise. Więc może jednak Bonnie i Clyde? Bernard zastanawiał się wiele razy nad przepływem i transformacją genów – rodzice sióstr, teściowie Bernarda, nie należeli do specjalnie przystojnych, i w jakimś sensie ten fakt wpływał na ich model wychowawczy, w istocie bardzo surowy, i konserwatywny światopogląd. Wanda odziedziczyła po nich ostre, wyraźne rysy, skórę o ciemniejszym odcieniu, mówiła niskim, nieco zachrypniętym głosem. Płaska jak Równina Węgierska. Nawet kiedy wkładała ciasną koszulę pod żakiet albo kostium do kąpieli. Martę charakteryzowała agresja i przebojowość, świetnie też opanowała sztukę manipulacji, fizycznie była jednak totalnym zaprzeczeniem Wandy – niższa, ale z wyraźnym wcięciem w talii i kształtnymi łydkami, jakby wyciętymi z rozkładówek kolorowych pism dla facetów, blond fryzura w stylu retro, naturalnie długie rzęsy, rozanielone błękitne spojrzenie. Lubiła kapelusze, apaszki, broszki, świeczki zapachowe, suknie z falbankami, dzianiny z lnu. Styl retro jej odpowiadał, co jednak nie znaczy, że nie dawała sobie rady ze współczesnością. Można powiedzieć, że była bardziej nowoczesna niż ich jednorazowy syn, Mikołaj, który w pewnych kwestiach zachowywał się bardzo staromodnie, na przykład przywiązywał wielką wagę do narzeczeństwa i rozmaitych ceremoniałów. Nie przeszkodziło mu to jednak uprawiać seksu przed ślubem. Ślub, który właśnie planowali, był konsekwencją nieplanowanej ciąży.
Wanda oparła się o błotnik mercedesa i wyciągnęła drugie okulary, bardziej pasujące do wieczornej godziny. Jaśniejsze. Zaciągała się długo i głęboko, zaciskając wargi i pozostawiając jedynie szczelinę, przez którą zasysała powietrze do płuc, dym wydychała bezgłośnie przez otwarte usta. Było to dość nonszalanckie i manieryczne, ale Bernard, choć go to drażniło, nigdy nie powiedział ani słowa.
Stanęli na zakręcie lokalnej drogi pełnej nierówności i dziur, raczej niezgodnie z przepisami, blokując niemal cały lewy pas. Przed nimi leżała soczysta łąka i trochę ugoru. W zeszłym tygodniu Marta kupiła za pieniądze Bernarda tysiąc pięćset metrów działki pod zabudowę. Uzbrojonej po zęby. Wszystko – gaz, woda, prąd, kanalizacja – w granicach nieruchomości. Czterysta za metr kwadratowy. Tysiąc pięćset razy czterysta daje sześćset tysięcy.
– To gdzie mam patrzeć?
– Dokładnie na wprost. Pierwsza działka od ulicy. Z tyłu wszystko już wykupione.
– Nie za ciasno tu? – Wanda zrobiła uczoną minę. Zabrzęczały bransoletki, kiedy podnosiła rękę z papierosem do ust.
– Nic innego nie znalazłam. Nie zamierzam się pchać w remontowanie starej architektury. Zresztą sama widzisz, jak wygląda dzielnica. Same kostki. Lepiej zaczynać wszystko od fundamentów. Bernard też tak uważa.
– To prawda – potwierdził Bernard.
– A Mikołaj miał coś w tej sprawie do powiedzenia?
– Oni by woleli w mieście. Teraz wszyscy uciekają z miasta na prowincję, więc oni muszą na odwrót. Mikołaj twierdzi, że wystarczy im pięćdziesiąt metrów gdzieś w centrum, najlepiej w jakiejś modernistycznej kamienicy. Wolą wersję minimum. Ale kiedy pojawi się dziecko, będą inaczej śpiewać.
– Oczywiście.
– Zakomunikowałam więc jasno, że nie zamierzam wspierać żadnych pomysłów z miastem. Jeśli tak bardzo im zależy, niech najmą się do pracy, opłacą studia i mieszkanie. Lokale w tych kamienicach mają ze trzy metry wysokości. Weź to ogrzej w zimie. – Stanęła w rozkroku, do tego, co chciała zademonstrować, potrzebna jej była równowaga. Bernard zawsze uważał, że Marta twardo stąpa po ziemi. Nawet jeśli łączył ją z ziemią tylko wąski flek wysokiego obcasa. – Wszystko przemyślałam i obliczyłam. Bernard może potwierdzić.
– Oczywiście potwierdzam. – Na chwilę oderwał się od telefonu, którym robił zdjęcia okolicy.
– Wyłącznie parterowy, niski budynek. Dach kopertowy, ale nie zamierzam kupować tego brązowego ceramicznego szmelcu. Mówię o dachówce. Włoskiej. Chodzi mi o taki odcień czerwieni, właściwie ochry. Nie jednolity, raczej przecierany czy patynowany. W każdym razie tego rodzaju efekt. Szerokie okapy, terakota przed wejściem. Dwa wazony na stałe, koniecznie oleander. Albo rokitnik, bo przynajmniej nie jest trujący.
– Wiesz, jak uwielbiam rokitnik.
– Ale jeśli będą chcieli trzymać tu koty, oleander definitywnie odpada. Wejście od północy. Salon od północy, kuchnia i łazienka od południa plus dwa pokoje od zachodu. Dla Mikołaja i Iwony i dla dziecka. Przyszłościowo. Góra powinna być otwarta, dla przestrzeni. Ewentualnie antresola, ale lekka konstrukcja, do łatwego demontażu. Drzewo hebanowe, ewentualnie cydr.
– Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że na jednym może się nie skończyć?
– Zwariowałaś. Nawet nie chcę o tym słyszeć.
Mogłaby pracować w filharmonii i mieć wielki zespół symfoniczny. Fenomenalnie dyrygowała płotem, który jeszcze nie powstał. Obejmowała szerokim gestem całe tysiąc pięćset metrów działki, jakby chciała zaangażować do pracy wszystkie perkusje, kotły i sekcje kontrabasów, wzrokiem tylko sygnalizując pracę automatycznej ażurowej bramy. Prawa ręka jakby w takt cztery czwarte ustawiała elementy przyszłego domu: komin z granitu, wykusz (niezbyt ornamentowy), lewa dodawała jakieś niuanse: kolory, faktury, cień, stopień przejrzystości.
Bernard w tym czasie zdążył przewalutować część środków na koncie, odpowiedział na jeden tweet, w którym został nazwany boomerem tylko dlatego, że rozmówczyni o bardzo lewicowym światopoglądzie zwrócił uwagę, iż nie powinna niszczyć jakiegoś faceta na podstawie niesprawdzonych wiadomości (chodziło o podejrzenie molestowania). Uważał, że od tego są sądy, świadkowie i zebrany materiał dowodowy. Jego odpowiedź – koncyliacyjna – tylko pogorszyła sprawę. Komentariat poczuł świeżą krew. Momentalnie odpłynęły od niego dziesiątki zacumowanych łodzi. Umówił też geodetę na przyszły tydzień, ponieważ według jego obliczeń, ściśle bazujących na najnowszych mapach terenu, które pobrał z wydziału architektury, ogrodzenie sąsiadujące z kupioną nieruchomością było przesunięte względem wytyczonej granicy. Sytuacja w zasadzie okazała się dla niego korzystna, zyskiwał półmetrowy pas ziemi na odcinku stu dwudziestu metrów, co dawało mu zysk około sześćdziesięciu metrów ziemi netto, ale wolał tę sprawę uregulować, nim Marta zaplanuje tam ogród i system nawadniający, a potem okaże się, że wszystko trzeba przesadzić. Tak, był boomerem, jeśli uznać, że boomerzy wolą swoją dawną rzeczywistość, urządzoną w miarę uczciwie, stabilizację i bezpieczeństwo. Nieruchomość z nieprzepisowym obszarem – chociaż potwierdzona urzędowo – wiązała się z dużym ryzykiem.
Marta stała teraz na środku działki dokładnie w miejscu, gdzie łąka łączyła się z ugorem, a soczysta zieleń przechodziła w kolor sjeny palonej, i poprawiała chustę, którą kupiła na jednym z targów dla turystów w Rabacie i której ostatnio niemal w ogóle nie zdejmowała. Zerwał się mocniejszy wiatr. Wanda natomiast odmierzała jakąś odległość za pomocą kroków. Wzdłuż nieistniejącej jeszcze ściany. A może po przekątnej. Obie były nabuzowane, równie nadaktywne pomimo dzielących je różnic i temperamentów. Zdawało się, że Wanda, znacznie bardziej przecież zachowawcza i bierna, ulega w końcu zaborczej energii młodszej siostry i z lubością się jej poddaje. Marta wolną ręką zatoczyła łuk w powietrzu, potem wskazała coś, co miało się znajdować na poziomie ich kolan i ciągnąć kilka metrów na południe. Była zaaferowana, co chwilę sięgała po telefon i pokazywała Wandzie zdjęcia. Od czasu do czasu przed bordowym mercedesem zatrzymywał się jakiś samochód, zdezorientowani kierowcy w końcu mijali blokadę, bywało, że trąbili. Bernard rozkładał ręce i wskazywał na żonę i szwagierkę. One zaś w ogóle nie zwracały na to uwagi.
– Kochany, powiedz mi, czy mógłbyś nam wytłumaczyć, co oznacza dylatacja? We wszystkich opisach projektów ciągle natykam się na to słowo.
– Wydaje mi się, że chodzi o rodzaj izolacji akustycznej, ale mogę się mylić.
– To ma sens. Czy my mamy dylatację w naszym domu? Chyba nie, skoro słyszę, jak golisz się w łazience.
– Karol cały czas goli się brzytwą. Muszę przyznać, że jest w tym byciu retro jakiś seksapil. Nie sądzisz?
– Nie jestem wcale taka pewna. Faceci, zwłaszcza w wieku Benka i Karola, lubują się w gadżetach. To rodzaj kompensacji po peerelowskim niedostatku. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby Bernard zaczął się golić przy pomocy wi-fi.
Bernard czuł, że Marta za chwilę zbliży się, a potem po raz kolejny przekroczy granice, które sama z taką lubością i matematycznym pietyzmem ustalała w ich relacji. Gdyby nie istniał walczący feminizm, musiałaby go wymyślić. Po chwili zaczął się zastanawiać, czy jest coś takiego jak matematyczny pietyzm i co właściwie miałby on oznaczać.
– No wiesz, nasi faceci akurat w PRL-u mieli jak w bajce.
Drzwi mercedesa zamknęły się prawie bezgłośnie. Wanda oczywiście zajęła miejsce Bernarda na fotelu pasażera. Marta od razu włączyła klimatyzację, żeby zabić zapach wydychanego tytoniu. Dwa średniej wielkości pety dopalały się po obu stronach samochodu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------