Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Najlepszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najlepszy - ebook

Kochający córkę ojciec. Jej idealny narzeczony. Któremu z nich uwierzysz?

Ed jest zachwycony, gdy po raz pierwszy spotyka narzeczonego swojej dwudziestotrzyletniej córki. Ryan wydaje się idealnym przyszłym zięciem, jest człowiekiem sukcesu, inteligentnym i przystojnym. Jednak Ed zauważa w nim coś dziwnego, w oczach Ryana czai się mrok, jakby coś ukrywał. Czy tylko on to widzi?

Przerażony, że córka może być ofiarą psychopaty, ojciec postanawia zbadać przeszłość jej narzeczonego. Nikt jednak nie wierzy Edowi, a jego śledztwo zraża do niego resztę zauroczonej rodziny, przekonanej, że Ryan jest najlepszym kandydatem na męża Abbie. Ojciec wie jednak co innego. Z własnych powodów potrafi od razu poznać niebezpieczeństwo, które grozi córce.

Nowy doskonały thriller od T. M. Logana, autora bestsellerowych „Kłamstw” i „Wakacji”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-353-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Prze­kłada nóż do lewej ręki, pró­buje zna­leźć tętno. Dwa palce na dużej tęt­nicy z boku szyi._

_Nic._

_Skóra jest wciąż cie­pła, ale ciało pozo­staje nie­ru­chome. Zupeł­nie nie­ru­chome. Zga­sły ostat­nie iskierki życia._

_Teraz powi­nien zacho­wać spo­kój. Oni nie zro­zu­mieją. Sprawy wymknęły się spod kon­troli. Nie chciał tego, ale został zmu­szony. Poza tym, w pew­nym sen­sie, takie miał zada­nie. Naj­waż­niej­sze i naj­bar­dziej satys­fak­cjo­nu­jące. I było to naj­lep­sze wyj­ście: zawsze chciał tego, co będzie naj­lep­sze dla wszyst­kich. Dostrzegł zagro­że­nie, wyczuł nie­bez­pie­czeń­stwo i je zaże­gnał. Zresztą i tak nic by z tego nie wyszło. Na pewno nie na dłuż­szą metę._

_Ona w końcu się z tym pogo­dzi. Pogo­dzi się z jego stratą._

_Wyciera ostrze i chowa nóż do pochwy._

_Wrzo­so­wi­sko pokrywa szorstka, twarda, nie­ustę­pliwa darń. Gołe ręce wbi­jają się w nią tuż przy leżą­cym ciele, odsła­nia­jąc ciemną zie­mię hrab­stwa Der­by­shire. Czubki pal­ców wcho­dzą głę­biej w gli­nia­stą glebę, która po nie­daw­nym desz­czu jest miękka i wil­gotna. I ustę­puje pod naci­skiem. To dobrze._

_Łatwo będzie kopać._1

_PIĄ­TEK_

Sie­dzia­łem na tara­sie, słu­cha­jąc treli skow­ron­ków śpie­wa­ją­cych wysoko w jawo­rach tuż za naszym ogro­dem, a twarz ogrze­wały mi ostat­nie tego dnia pro­mie­nie słońca. Pią­tek w środku maja, wie­czorne powie­trze prze­sy­cone zapa­chem sko­szo­nej trawy i dymem z grilli sąsia­dów. Było dość cie­pło, byśmy po kola­cji mogli usiąść w ogro­dzie, popi­ja­jąc mocną ciemną kawę, pod­czas gdy na roz­le­głym traw­niku moja córka grała w bad­min­tona ze swoim nowym chło­pa­kiem.

Pozna­li­śmy go dopiero wtedy, choć Abbie widy­wała się z nim od sied­miu mie­sięcy. Był wysoki, dobrze zbu­do­wany i wyglą­dał jak model z kata­logu. Miał na sobie jasno­ró­żową lnianą koszulę i spodnie chi­nosy. Sznu­ro­wane moka­syny zdjął w progu, zanim zdą­ży­li­śmy go o to popro­sić. Nie poca­ło­wał w poli­czek Cla­ire, mojej żony, ani Joyce, jej matki – nawet nie cmok­nął powie­trza obok ich twa­rzy – a jedy­nie wycią­gnął dłoń na powi­ta­nie; wie­rzył w rów­no­upraw­nie­nie. Tak­towny, nie­wy­ka­zu­jący tupetu czy nad­mier­nej sztyw­no­ści. Uścisk dłoni miał zde­cy­do­wany i suchy, chwy­cił moją rękę pew­nie, z wyraźną, ale nie nad­mierną siłą.

Patrzy­łem, jak grają. Ryan wziął ogromny zamach, poka­zowo tra­cąc rów­no­wagę, prze­wró­cił się i wylą­do­wał na ple­cach, wciąż pró­bu­jąc tra­fić lotkę. Potem, zano­sząc się śmie­chem, leżał w jed­nym z dłu­gich wie­czor­nych cieni prze­ci­na­ją­cych traw­nik. Wysoki i czy­sty chi­chot wtó­ru­ją­cej mu Abbie niósł się echem po ogro­dzie.

Śmiech roz­legł się także przy stole obok mnie. Cla­ire i Joyce z rado­ścią patrzyły na tę scenę.

– Dobrze razem wyglą­dają – powie­działa Cla­ire, uno­sząc swe opa­lone ramiona nad głowę. – Prawda?

– Nie odmó­wi­ła­bym mu, gdy­bym była odro­binę młod­sza – zażar­to­wała Joyce i pochy­liła się do przodu na swym wózku inwa­lidz­kim. – Naprawdę do sie­bie pasują.

– Prawda, Ed? – Poczu­łem cie­pło pal­ców Cla­ire, gdy poło­żyła mi dłoń na przed­ra­mie­niu. – Dobrze, że wresz­cie znów jest szczę­śliwa.

– Chyba naprawdę go lubi – odpar­łem, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia.

Fak­tycz­nie tak było: już od jakie­goś czasu nie widzia­łem Abbie rów­nie rado­snej. Zabrzmi to jak banał, ale mia­łem wra­że­nie, że moja córka pro­mie­nieje. W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy ich week­en­dowy zwią­zek na odle­głość coraz bar­dziej doj­rze­wał, a my sły­sze­li­śmy tylko „Ryan to” i „Ryan tamto”.

– Wygląda na uro­czego chłopca – powie­działa Joyce.

– Ma trzy­dzie­ści trzy lata – odpar­łem. – To już chyba nie­zu­peł­nie chło­piec? Jest pra­wie o dzie­sięć lat star­szy od niej.

– Prze­cież wiesz, o co mamie cho­dzi – oznaj­miła Cla­ire. – Tylko spójrz. Widać, że mię­dzy nimi naprawdę iskrzy.

– Dopiero pozna­li­śmy tego gościa.

Żona odwró­ciła się do mnie ze zdzi­wio­nym wyra­zem twa­rzy.

– Ed?

– Co?

– Abbie naprawdę, naprawdę go lubi, więc może dał­byś mu szansę? Myślę, że nie jest taki jak inni. – Lekko ści­snęła moje ramię. – Bądź miły.

– Zawsze jestem miły – odrze­kłem cicho.

– Ależ oczy­wi­ście, kocha­nie – potwier­dziła Cla­ire z led­wie zauwa­żalną nutką sar­ka­zmu. – Oczy­wi­ście, że tak.

Ponow­nie sku­pi­łem uwagę na grze. Ryan gwał­tow­nie ściął, posy­ła­jąc lotkę w siatkę.

Abbie bie­gała po tra­wie boso, ubrana w białe dżinsy, któ­rych przed­tem nie widzia­łem, i kwie­ci­stą bluzkę na wąskich ramiącz­kach. Jej deli­katne ciemne włosy falo­wały, gdy prze­my­kała z miej­sca na miej­sce. Grała w bad­min­tona od dawna, od czasu, gdy jako maleń­kie dziecko tra­fiała w lotkę raz na dzie­sięć prób. Każ­dego lata roz­wie­sza­łem nad traw­ni­kiem siatkę i bawi­li­śmy się tak bez końca. Lubi­łem to wspo­mnie­nie; wywo­ły­wało ono jed­nak także ból.

– Rewanż? – zapro­po­no­wała Ryanowi z uśmie­chem.

– A dasz mi fory? – spy­tał, wsta­jąc z ziemi i otrze­pu­jąc źdźbła trawy ze swych jasnych spodni.

– Nie ma mowy! – Z psotną miną posłała w jego stronę kolejną petardę.

Przy­glą­da­łem mu się pod­czas tej gry. Bez wąt­pie­nia był atrak­cyjny, wyglą­dał tro­chę jak fajny chło­pak z boys­bandu. Silną szczękę pokry­wał deli­katny zarost, a w pod­bródku ryso­wał się dołek. Czę­sto odsła­niał równe białe zęby w uśmie­chu, który wyglą­dał na szczery i cie­pły. Pro­ste, mocne brwi; oczy w głę­bo­kim odcie­niu brązu, tak ciemne, że nie­mal czarne. Wyczuł mój wzrok i nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Ale nie uśmiech­nął się. Nie odwró­cił. Tylko patrzył.

I wtedy to zro­zu­mia­łem.

Krę­go­słup tuż pod czaszką prze­szył mi prąd, po ple­cach prze­bie­gły ciarki. Coś uno­siło się w powie­trzu mię­dzy nami, wibru­jąc jak potrą­cona struna.

Było to coś pier­wot­nego, wypły­wa­ją­cego z samych trzewi. Pra­dawny instynkt, który ostrze­gał pier­wot­nego łowcę przed przy­cza­jo­nym w ciem­no­ściach, goto­wym do ataku wil­kiem. Zagro­że­nie nie miało kształtu, nie wydzie­lało zapa­chu i nie wyda­wało żad­nych dźwię­ków. Ale dało się je wyczuć, gdy wło­ski na karku sta­wały czło­wie­kowi dęba.

Zazna­łem tego, patrząc Ryanowi w oczy. W tym momen­cie zda­łem sobie sprawę, że z nowym chło­pa­kiem mojej córki jest coś nie tak.

Coś kryło się w ciem­no­ściach za jego źre­ni­cami.

Coś nie­nor­mal­nego.

Coś bar­dzo, bar­dzo nie­do­brego.2

Dzba­nek z kawą syczał w eks­pre­sie. Pod­no­sząc go, usły­sza­łem, jak serce wali mi w piersi. Wzią­łem oddech, pró­bu­jąc opa­no­wać drże­nie rąk. Czy mogłem się pomy­lić? Do tej pory Ryan wyda­wał się dość miły. Wciąż jed­nak czu­łem efekt jego spoj­rze­nia; adre­na­lina na­dal buzo­wała w moich żyłach.

Było z nim coś nie w porządku – na pewno. Coś ukry­wał.

Wysze­dłem z powro­tem na taras, nala­łem Cla­ire kawy, pró­bu­jąc przy­cią­gnąć jej wzrok, ale była zbyt zajęta ukła­da­niem roz­pi­na­nego swe­tra na ramio­nach matki. Abbie dołą­czyła do nas przy stole, pada­jąc na jeden z dużych foteli ogro­do­wych. Tilly, kochana kocia sta­ruszka, ocię­żale wsko­czyła jej na kolana i zaczęła ugnia­tać nogawki dżin­sów, pozo­sta­wia­jąc na bia­łej tka­ni­nie swoją szarą sierść.

– Twoja kolej, tato.

Jej głos spra­wił, że pod­nio­słem wzrok, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

– Zawsze jestem gotów, żeby zostać twoim wor­kiem tre­nin­go­wym, Abs. – Odsta­wi­łem kawę. – Pamię­taj tylko, że czasy świet­no­ści ogro­do­wego mistrza minęły, musisz więc dać mi szansę.

– Ja odpa­dam – powie­działa, głasz­cząc za uszkiem mru­czącą i mru­żącą oczy Tilly. – Potrze­buję odpo­czynku. Możesz zagrać z Ryanem.

– Ach. Naprawdę?

Cla­ire spoj­rzała na mnie zna­cząco.

– Jasne – zgo­dzi­łem się, przej­mu­jąc podaną mi rakietę. – Czemu nie?

– Pro­szę się nie mar­twić – powie­dział Ryan, uśmie­cha­jąc się i pod­cho­dząc do nas swo­bod­nym kro­kiem. – Fatal­nie gram w kometkę.

Zrzu­ci­łem klapki i posze­dłem za Ryanem na śro­dek pro­wi­zo­rycz­nego boiska, czu­jąc łasko­ta­nie świeżo sko­szo­nej trawy. Jego woda po gole­niu pozo­sta­wiła led­wie wyczu­walny ślad: ostry cytru­sowy zapach i coś jesz­cze; sosna albo euka­lip­tus. Gdy zajął pozy­cję po dru­giej stro­nie siatki, posła­łem lotkę wyso­kim leni­wym łukiem, przy­po­mi­na­jąc sobie słowa żony: „Bądź miły”. Jed­nak Ryan, który przed­tem machał rakietą jak cepem, teraz lobo­wał i ści­nał z wprawą wytraw­nego bad­min­to­ni­sty, odbi­ja­jąc lotkę tak, bym nie mógł jej się­gnąć. Nie wywa­lał się już na trawę ku ucie­sze Abbie; był skon­cen­tro­wany i pre­cy­zyjny, prze­ska­ki­wał z miej­sca na miej­sce i prę­żył mię­śnie na przed­ra­mie­niu, dyk­tu­jąc tempo gry.

Gdy lotka powę­dro­wała wysoko, zamiast na nią spoj­rza­łem mu w twarz. Zer­k­nął na mnie i ściął tak mocno, że nawet nie zauwa­ży­łem ruchu. Poczu­łem za to ude­rze­nie w pierś, któ­remu towa­rzy­szyło gło­śne pac­nię­cie.

– Ryan! – zawo­łała Abbie ze śmie­chem. Unio­słem rękę, by poka­zać, że nic mi nie jest, choć wciąż czu­łem pie­cze­nie. Ryan też się roze­śmiał i uniósł ręce w geście prze­sad­nej skru­chy.

– Prze­pra­szam, Ed!

Ryan pro­wa­dził sie­dem do dwóch, gdy wyczu­łem, że odpusz­cza. Zaczął tra­cić punkty w sytu­acjach, w któ­rych kilka chwil wcze­śniej radził sobie z łatwo­ścią.

Mecz zakoń­czył się wyni­kiem jede­na­ście do dzie­wię­ciu dla mnie.

Sta­ną­łem, by ode­tchnąć. Koszulka polo kle­iła mi się do ple­ców od potu, mokra bawełna lepiła się do skóry.

– Dobrze się grało – powie­dział Ryan, po któ­rym prak­tycz­nie w ogóle nie było widać zmę­cze­nia. – Jesz­cze jedna rundka?

– Naj­pierw ode­tchnijmy. – Wska­za­łem na taras ze sto­łem, przy któ­rym sie­działa moja rodzina. – Muszę się napić. Na pewno nie chcesz kawy?

– Dzię­kuję, panie Col­lier, ale uni­kam kofe­iny.

Zanu­rzy­łem dłoń w dużym kuble z lodem i zwil­ży­łem sobie kark, roz­ko­szu­jąc się chło­dem wody.

– Mamy piwo i wino – zaofe­ro­wała Cla­ire – a w kuchni są też inne napoje, gdy­byś miał ochotę.

Ryan uniósł dłoń i znów nie­znacz­nie się uśmiech­nął.

– Nie, dzię­kuję. Jutro muszę wcze­śnie wyje­chać do Man­che­steru, a potem, w ponie­dzia­łek rano, wra­cam tutaj, żeby się rozej­rzeć po szko­łach, więc raczej nie powi­nie­nem.

– Ryan pełni służbę ochot­ni­czą w poli­cji – wyja­śniła Abbie.

– Och, a to ci dopiero – powie­działa Joyce, popra­wia­jąc swój roz­pi­nany swe­te­rek. – Poli­cjant? To lepiej zacho­wujmy się jak należy.

– Nie jestem peł­no­praw­nym funk­cjo­na­riu­szem – wyja­śnił Ryan. – Spra­wu­jemy raczej funk­cje pomoc­ni­cze, współ­pra­cu­jemy ze spo­łecz­no­ściami lokal­nymi, orga­ni­zu­jemy pie­sze patrole, wdra­żamy ini­cja­tywy bez­pie­czeń­stwa publicz­nego i tym podobne. W ciągu ostat­nich mie­sięcy odwie­dza­łem szkoły w związku z ata­kami przy uży­ciu ostrych narzę­dzi. Wie­dzą pań­stwo, dobrze jest się odwdzię­czyć spo­łe­czeń­stwu. Czuć, że ma się jakiś wkład.

Ponow­nie napeł­ni­łem fili­żankę i przyj­rza­łem mu się z ukosa. Nie wyglą­dał na typo­wego poli­cjanta. Był zbyt wytworny. Zbyt ide­alny. Ale z dru­giej strony po raz ostatni mia­łem do czy­nie­nia z poli­cją bar­dzo dawno temu. Od tam­tej pory upły­nęły całe wieki.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – zgo­dziła się Cla­ire. – To może colę zero? Albo wodę mine­ralną? W kuchni jest zagęsz­czony sok owo­cowy. Mamy też zwy­kły.

– Pro­szę o wodę mine­ralną, pani Col­lier.

Z wia­derka wypeł­nio­nego lodem wyjęła małą zie­loną butelkę i podała mu ją.

– Mów do mnie Cla­ire.

– Dzięki, Cla­ire.

Joyce powoli dźwi­gała się ze swo­jego wózka inwa­lidz­kiego, opie­ra­jąc drżącą dłoń na lasce.

– Sądzę, że na mnie już czas, powin­nam się na chwilkę poło­żyć.

Ryan zerwał się na równe nogi, poda­jąc Joyce ramię, by ją wes­przeć, gdy odwra­cała się do drzwi.

– Dzię­kuję, mój drogi – powie­działa Joyce z bło­gim uśmie­chem. – Jesteś bar­dzo miły.

– Nie ma za co – odparł.

– Bab­ciu? – ode­zwała się Abbie, także wsta­jąc. – Dobrze się czu­jesz?

– Nic mi nie jest, kocha­nie, ten miły młody czło­wiek się mną zajął. Muszę się tylko zdrzem­nąć przez dwa­dzie­ścia minut.

Patrzy­li­śmy, jak Ryan odpro­wa­dza ją do środka. Sie­dząca obok mnie Cla­ire wes­tchnęła i pokrę­ciła głową.

– Naj­wy­raź­niej mamie pogar­sza się z dnia na dzień – szep­nęła. – Myślisz, że te nowe leki w ogóle dzia­łają?

Chwy­ci­łem jej miękką, cie­płą dłoń i lekko ści­sną­łem.

– W ponie­dzia­łek poroz­ma­wiamy jesz­cze raz z onko­lo­giem – powie­dzia­łem. – Może zmieni jej dawkę.

Ski­nęła głową; w tej samej chwili Ryan wychy­nął z domu i usiadł przy stole. Abbie spoj­rzała swo­jemu chło­pa­kowi w oczy, bez­gło­śnie wymie­nia­jąc z nim jakąś myśl. Potem ostroż­nie posta­wiła Tilly na tara­sie i wstała, poda­jąc matce jedną z rakie­tek do bad­min­tona.

– Chodź, mamo, twoja kolej, żeby się ze mną zmie­rzyć.

– Kocha­nie, chyba musia­ła­bym się prze­brać – powie­działa Cla­ire, wska­zu­jąc swoją koper­tową sukienkę w nie­bie­skie wzorki. – A poza tym piłam wino.

– Żad­nych wymó­wek – odparła Abbie z uśmie­chem. – Ale mogę ci dać trzy punkty prze­wagi.

Cla­ire wstała nie­chęt­nie, wzięła rakietę i ruszyła za córką w stronę siatki. Znów zoba­czy­łem, jak podobne są do sie­bie: ta sama oliw­kowa kar­na­cja, ciemne włosy, szczu­pła figura – tylko że Abbie była o jakieś pięć cen­ty­me­trów wyż­sza od matki. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy z Ryanem w mil­cze­niu, patrząc, jak lotka kre­śli leniwe łuki nad siatką w łagod­nym świe­tle wie­czoru. Ich przy­ja­zne prze­ko­ma­rza­nie spra­wiało, że czu­łem się mniej nie­swojo. Cla­ire i Abbie były całym moim świa­tem, kocha­łem je tak bar­dzo, że cza­sami ta miłość ści­skała mnie bole­śnie za serce.

Usły­sza­łem roz­pacz­liwy pisk kota i odwró­ci­łem się. Tilly poło­żyła uszy po sobie, zmru­żyła oczy i zasy­czała na Ryana. _Czy on wła­śnie cofa nogę?_ Wycią­gnął rękę, żeby ją pogła­skać, ale kotka wzdry­gnęła się i znów syk­nęła, stro­sząc ogon ze zde­ner­wo­wa­nia. Poru­szała się dziw­nie, pod­no­sząc jedną z tyl­nych łap.

– Prze­pra­szam, Ryan – powie­dzia­łem. – Zazwy­czaj nie jest taka agre­sywna. Na ogół wszyst­kich lubi.

Wycią­gną­łem do niej dłoń, ale na mnie też wark­nęła i czmych­nęła w stronę garażu.

– Ma bar­dzo cha­rak­te­ry­styczny wygląd – stwier­dził Ryan.

– Jest w poło­wie syjamką, stąd ten szpi­cza­sty pysz­czek.

Potarł wierzch dłoni.

– Podra­pała cię? – spy­ta­łem, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku.

– Nie. W porządku.

Przyj­rza­łem się jego twa­rzy. Odczu­walne wcze­śniej mię­dzy nami napię­cie zni­kło. A może sobie to wmó­wi­łem? Uśmiech­nął się, nie­mal spe­szony moim spoj­rze­niem, a ja zmu­si­łem się do odwza­jem­nie­nia uśmie­chu.

– Ni­gdy dotąd nie widzia­łem, żeby tak się zacho­wy­wała – powie­dzia­łem.

– Może po pro­stu musi mnie lepiej poznać.

– Może – zgo­dzi­łem się.

Ski­nął głową.

– No tak – rzu­ci­łem, chcąc zmie­nić temat. – Abbie mówiła, że byłeś w woj­sku.

– Jakiś czas temu – potwier­dził. – Słu­ży­łem pięć lat w Pułku Royal Anglian.

– Bra­kuje ci tego?

Wzru­szył ramio­nami.

– Nie­raz tęsk­nię za chło­pa­kami. Ale dwie tury w Afga­ni­sta­nie mi wystar­czyły.

– Pew­nie było ciężko.

Usiadł wygod­niej na krze­śle. Wyglą­dał, jakby pró­bo­wał sta­ran­niej dobie­rać słowa.

– Widzia­łem wiele… rze­czy. Takich, które spra­wiły, że do wszyst­kiego innego nabiera się dystansu. – Prze­rwał, sku­pia­jąc spoj­rze­nie na Abbie. – Czło­wiek na przy­kład docho­dzi do wnio­sku, że trzeba jak naj­le­piej wyko­rzy­stać każdy dzień. _Carpe diem_.

– Chwy­taj dzień – powie­dzia­łem. – Jasne.

Zapa­dła nie­zręczna cisza.

– Chcia­łem tylko podzię­ko­wać – oznaj­mił powoli. – Za dzi­siej­sze zapro­sze­nie.

– W porządku, nie ma sprawy.

– Cie­szę się, że mamy oka­zję poroz­ma­wiać w cztery oczy.

Odwró­ci­łem się do niego, czu­jąc ści­ska­nie w piersi.

– Okej…

– Cho­dzi o to, że muszę o coś popro­sić, Ed.

Wie­dzia­łem już, co się wyda­rzy.

– O co? – spy­ta­łem.

Ryan pochy­lił się do przodu, skła­da­jąc ręce. Gło­śno prze­łknął ślinę.

– Chciał­bym popro­sić o zgodę.

Zgiełk wie­czoru ucichł – krzyki i śmie­chy towa­rzy­szące grze w bad­min­tona, świer­got pta­ków, przy­tłu­miona muzyka dobie­ga­jąca z ogrodu sąsia­dów – wszystko zga­sło, pod­czas gdy cała moja uwaga sku­piła się na poje­dyn­czym punk­cie, na twa­rzy czło­wieka sie­dzą­cego naprze­ciw mnie.

Odchrząk­ną­łem i usły­sza­łem, jak wypo­wia­dam nastę­pu­jące słowa:

– O zgodę na co?

– Chcę popro­sić Abbie, żeby za mnie wyszła.3

– Żeby za cie­bie wyszła? – powtó­rzy­łem.

Dźwięk tych słów był odle­gły niczym echo dobie­ga­jące z innego pokoju. Krew tęt­niła mi w skro­niach. Ale chyba nie już? Chyba jesz­cze nie teraz? To zbyt wcze­śnie. Jak długo się znali – od sied­miu mie­sięcy? Abbie nie miała jesz­cze nawet dwu­dzie­stu pię­ciu lat. To działo się zbyt szybko. Zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko. A ja nawet nie zdą­ży­łem się zasta­no­wić nad tym pierw­szym, nie­mi­łym wra­że­niem, jakie wywarł na mnie Ryan, nie mia­łem naj­mniej­szego poję­cia, kim naprawdę jest.

Nawet nie mru­gnął, wbi­ja­jąc we mnie spoj­rze­nie swych ciem­nych oczu.

– Abbie to naj­mil­sza, naj­życz­liw­sza, naj­wspa­nial­sza dziew­czyna, jaką kie­dy­kol­wiek zna­łem. Myślę, że twoja córka jest nie­zwy­kłą osobą, i chcę spę­dzić z nią resztę życia.

– To prawda – powie­dzia­łem, czu­jąc dziwny chłód prze­ni­ka­jący mi do krwi mimo cie­pła wie­czoru. – Jest nie­zwy­kła.

– Nie chcia­łem odgry­wać scenki rodem z osiem­na­stego wieku – wyja­śnił Ryan z ner­wo­wym gry­ma­sem. – W dzi­siej­szych cza­sach pro­sze­nie rodzi­ców o zgodę wydaje się sta­ro­modne, ale szcze­rze mówiąc, nie­zu­peł­nie wiem, jak to się robi, więc pró­buję wszyst­kiego.

– Rety, no… to dość nagłe, prawda, Ryan?

Żar­li­wie pokrę­cił głową.

– Mnie się nie wydaje nagłe. Tak naprawdę wie­dzia­łem to od chwili, gdy pozna­łem ją na tam­tej impre­zie. Chyba można powie­dzieć, że to miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Wariac­two, co nie? Ni­gdy nie sądzi­łem, że spo­tka mnie coś takiego. – Pocią­gnął łyk wody mine­ral­nej. – Prze­pra­szam, że tak się roz­ga­da­łem. To nerwy.

Zda­łem sobie sprawę, że nie panuję nad sytu­acją. Mogłem powie­dzieć „nie”, ale jak miał­bym to uza­sad­nić? I czy Abbie robi­łoby to jaką­kol­wiek róż­nicę? Ale wola­łem też nie mówić „tak”. Co ozna­czało, że mogłem zro­bić tylko jedno: prze­cią­gnąć to i grać na zwłokę.

– A… masz już pier­ścio­nek zarę­czy­nowy?

Ryan ski­nął głową.

– Wła­ści­wie to pamiątka rodzinna. Nie byłem pewien, czy Abbie wola­łaby coś nowego, czy rzecz prze­ka­zy­waną z poko­le­nia na poko­le­nie. Ni­gdy przed­tem nie byłem w takiej sytu­acji, ale chcia­łem zro­bić to jak należy.

– Jasne. Rety – powtó­rzy­łem. – Ślub.

– Wolimy tego nie odkła­dać i dla­tego chcia­łem popro­sić o zgodę, żeby­śmy mogli sfor­ma­li­zo­wać nasz zwią­zek. Wiem, to duże zasko­cze­nie, ale oboje tego pra­gniemy.

Wciąż krę­ciło mi się w gło­wie. Jesz­cze nie tak dawno szy­ko­wa­li­śmy Abbie na jej pierw­szy dzień w pod­sta­wówce – czer­wony pulo­we­rek, lśniące lakierki, włosy zwią­zane w kitki, jej rączka mocno ści­ska­jąca moją dłoń. Zda­wało się, że minęła tylko chwila, a ja już nagle roz­ma­wia­łem o miło­ści od pierw­szego wej­rze­nia i per­spek­ty­wie ślubu mojej córki z męż­czy­zną, któ­rego led­wie zna­łem.

I to nie jakimś tam męż­czy­zną. Wła­śnie tym męż­czy­zną.

– To wielki krok, ważna decy­zja – mówi­łem powoli. – Wydaje się bar­dzo nagła; nie chce­cie tro­chę pocze­kać, aż… aż bar­dziej się do sie­bie zbli­ży­cie?

Ryan potarł zarost na pod­bródku, zer­ka­jąc w stronę Abbie i Cla­ire, które szły w naszym kie­runku.

– I o tym też musimy poroz­ma­wiać.

– Tak? Ale o co cho­dzi?

Abbie pode­szła do stołu, trzy­ma­jąc mamę pod ramię. Obie się uśmie­chały. Oczy Cla­ire lśniły z pod­eks­cy­to­wa­nia. Abbie mocno poca­ło­wała Ryana w poli­czek, a potem posłała mi sze­roki uśmiech.

– I? – spy­tała, prze­no­sząc wzrok ze mnie na swoją mamę, a potem znów na mnie. – Co ty na to?

– Zarę­czyli się! – oznaj­miła Cla­ire. – Wspa­niała wia­do­mość, prawda, Ed? Aż trudno w to uwie­rzyć!

Abbie pode­szła, by się do nas przy­tu­lić, roz­ta­cza­jąc wokół łagodny zapach per­fum.

– Tato? I co myślisz?

– To wspa­niale – stwier­dzi­łem sztywno, uświa­da­mia­jąc sobie, że prośba o zgodę ze strony Ryana była wła­ści­wie tylko pustym gestem. Już zdą­żył się oświad­czyć przed dzi­siej­szym wie­czo­rem. – Gra­tu­luję wam obojgu.

Ryan wyjął z kie­szeni małe fio­le­towe pudełko i wrę­czył je Abbie.

– Chyba możesz go znów wło­żyć – powie­dział z uśmie­chem.

Abbie wzięła puz­derko, otwo­rzyła je ostroż­nie i nasu­nęła pier­ścio­nek na ser­deczny palec lewej ręki, roz­kła­da­jąc pozo­stałe, by poka­zać nam klej­not. Bry­lant był ogromny. Nie­zbyt inte­re­so­wa­łem się biżu­te­rią, ale nawet ja wie­dzia­łem, że jest wyjąt­kowy.

– Nale­żał do mojej babci – wyja­śnił Ryan. – Zawsze powta­rzała, jak to dzia­dek Arthur posta­wił całą mie­sięczną pen­sję na wierz­chowca Well To Do w goni­twie Grand Natio­nal. Nic nie wie­dział o koniach, ale spodo­bało mu się to imię i chciał się stać „zamożny”¹. Koń wygrał z kur­sem jeden do czter­na­stu, a Arthur wydał więk­szość wygra­nej wła­śnie na ten pier­ścio­nek.

Pomy­śla­łem, że to fajna histo­ria. Przy­jemna aneg­dotka. A jed­nak była w niej jakaś nuta fał­szu, brzmiała nieco zbyt gładko.

– Jesteś pewien – spy­tała Abbie z pro­mien­nym uśmie­chem – że bab­cia Hilda nie mia­łaby nic prze­ciwko?

– Byłaby zachwy­cona, Abbie. Ska­ka­łaby wokół cie­bie tak samo jak ja.

– Jest prze­cudny – powie­działa pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem. Znów wycią­gnęła rękę, usta­wia­jąc ją tak, by świa­tło padło na ważący chyba co naj­mniej karat bry­lant i zaczęło migo­tać w nie­zli­czo­nych fase­tach. – Nie mogę od niego ode­rwać oczu!

Pod­sko­czyła ze szczę­ścia, a potem znów nas objęła. Cla­ire uśmiech­nęła się i poca­ło­wała córkę w poli­czek, a ja ze zdu­mie­niem dostrze­głem napły­wa­jące jej do oczu łzy.

– Musimy to uczcić! – oznaj­miła, odwra­ca­jąc się w stronę kuchni. Nie lubiła, gdy ludzie widzieli, jak pła­cze. – Zaraz wra­cam.

Abbie usia­dła Ryanowi na kola­nach, wyjęła tele­fon i zro­biła fotkę pier­ścionka na palcu, przy­pusz­czal­nie po to, by zamie­ścić ją na Insta­gra­mie.

– Wiem, że to wydaje się dość nagłe, tato – powie­działa, kli­ka­jąc w komórkę. – Ale nie dla nas. Jest wła­śnie tak, jak ma być. Ide­al­nie.

– Rzecz w tym, Abbie, że to wszystko… no, to naprawdę wielka sprawa. A ja się dowia­duję tak nagle.

– Prze­pra­szam, tato – odparła, pod­no­sząc wzrok. Jej czoło zmarsz­czyło się w wyra­zie zatro­ska­nia. – Szkoda, że nie pozna­łeś Ryana wcze­śniej, ale ma taką pracę, mnó­stwo innych spraw i ten pro­jekt w Nowym Jorku, więc wła­ści­wie nie było kiedy. A potem się oświad­czył… i tak wyszło.

– I tak wyszło – powtó­rzy­łem.

_W dzi­siej­szych cza­sach okres zarę­czyn może trwać całe lata, a ludzie czę­sto roz­stają się, zamiast brać ślub_. Mocno uchwy­ci­łem się tej myśli. Przy­lgną­łem do niej jak tonący czło­wiek do boi ratow­ni­czej.

– Wygląda na to, że mamy dzień ogło­szeń – powie­działa. Palce mojej córki i Ryana splo­tły się ze sobą. Abbie posłała mu deli­katny uśmiech, który on natych­miast odwza­jem­nił. – Czy mój narze­czony prze­ka­zał ci już drugą wia­do­mość?

– Jest też druga?

– Prze­pro­wa­dzam się do niego – oznaj­miła Abbie.

– Co takiego? – spy­ta­łem, pró­bu­jąc narzu­cić swoim myślom jakiś porzą­dek.

– Kupił dom w Beeston. Mam stam­tąd o wiele bli­żej do szkoły, więc latem będę mogła sobie cho­dzić spa­cer­kiem. Ryanowi też bar­dziej pasuje, bo dużo jeź­dzi, a dom stoi nie­da­leko wjazdu na auto­stradę. – Wyjęła z kie­szeni bre­lo­czek i unio­sła go: mały srebrny kot na łań­cuszku z poje­dyn­czym klu­czem. – To naprawdę ładny domek w miłej oko­licy.

– Beeston – powie­dzia­łem. – Rozu­miem.

– Tylko kilka mil stąd, tato. Nie wyjeż­dżam z Not­tin­gham. Wcale nie jest daleko do cen­trum. Pomo­żesz mi prze­wieźć rze­czy?

Poczu­łem w piersi pustkę.

– Jasne – rzu­ci­łem. – Ale możesz tu zostać, jak długo chcesz, Abs. Nie musisz się spie­szyć.

– Dzięki, tato. Jesteś super.

Co kilka sekund dzwo­nek jej tele­fonu brzę­czał, zawia­da­mia­jąc, że ktoś na Insta­gra­mie albo Face­bo­oku zare­ago­wał na zdję­cie pier­ścionka zarę­czy­no­wego. Każda kolejna wia­do­mość wywo­ły­wała na jej twa­rzy uśmiech. Abbie odpo­wia­dała na wszyst­kie komen­ta­rze i poka­zy­wała je Ryanowi.

Cla­ire wyszła z kuchni z butelką szam­pana w jed­nej ręce i z czte­rema kie­lisz­kami w dru­giej. Każde z nas wzięło jeden z nich. Kiedy roz­le­wała szam­pana, pano­wało mil­cze­nie. Żona wciąż na mnie nie patrzyła, a ja przez chwilę pomy­śla­łem, że może też ma wąt­pli­wo­ści co do Ryana i ukrywa je tylko przez grzecz­ność.

– Cudowna wia­do­mość – stwier­dziła.

Ryan wyszcze­rzył zęby.

– Wznie­śmy toast! Za co wypi­jemy?

Abbie unio­sła kie­li­szek. Na powierzchni szam­pana bul­go­tały bąbelki.

– Za nowy począ­tek?

Cla­ire i Ryan także unie­śli kie­liszki.

Powoli zro­bi­łem to samo.

– Za nowy począ­tek – powtó­rzyła Cla­ire.

Stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­kami i wzię­li­śmy po łyku. Ryan odsta­wił swój kie­li­szek na drew­niany stół, lekko go odsu­wa­jąc, jakby nie zamie­rzał już wię­cej pić.

– Chcia­łem wam podzię­ko­wać – powie­dział. – Za to, że oboje tak dobrze mnie przy­ję­li­ście.

– Nie ma za co – odrze­kła Cla­ire. – Wspa­niale, że naszym naj­bliż­szym się układa, prawda, Ed?

– Tak. – Sztywno kiw­ną­łem głową. – Oczy­wi­ście.

Dostrze­gła moją minę i łagod­nie chwy­ciła mnie za dłoń, co było jej spo­so­bem na powie­dze­nie: „Wiem, rozu­miem. Póź­niej o tym poga­damy”.

– Prawdę mówiąc – ode­zwał się Ryan – cze­ka­łem na wła­ściwą osobę. A kiedy pozna­łem Abbie, nie chcia­łem tra­cić wię­cej czasu. Kiedy czło­wiek wie, to po pro­stu wie, prawda?

Wście­kło mnie to „cze­ka­łem na wła­ściwą osobę”, jakby cho­dziło o umowę na nowy samo­chód. Wyra­ża­nie tego wszyst­kiego wyłącz­nie w pierw­szej oso­bie też mi nie odpo­wia­dało. Abbie to nie jakaś tam osoba, była ważna i cudowna sama w sobie – a on na nią nie zasłu­gi­wał.

– No więc! – zawo­łała Cla­ire, któ­rej szam­pan zaru­mie­nił policzki. – Myśle­li­ście już o dacie?

– Cóż, my…

– Pew­nie tro­chę na to za wcze­śnie – cią­gnęła Cla­ire – ale chcia­łam po pro­stu wie­dzieć, co pla­nu­je­cie.

– Wła­ści­wie – powie­działa Abbie, krę­cąc pier­ścion­kiem zarę­czy­no­wym wokół palca – mamy już datę.

To wybiło Cla­ire z rytmu. Przez chwilę sie­działa z lekko otwar­tymi ustami.

– Naprawdę?

– Tak.

– Macie już datę?

– Chcemy się pobrać na początku lata, mamo. Pod koniec czerwca.

– Czerwca? Rety. – Cla­ire wes­tchnęła. Teraz uśmiech przy­cho­dził jej z tru­dem. Patrzy­łem, jak bie­rze oddech. – W czerwcu mamy trasę, sfi­na­li­zo­wa­li­śmy to w zeszłym tygo­dniu. Niech spraw­dzę. – Wstała i weszła do domu, uni­ka­jąc mojego spoj­rze­nia.

W panu­ją­cej ciszy Abbie pochy­liła się i szep­nęła coś Ryanowi do ucha. Uśmiech­nął się i ski­nął głową, patrząc jej w oczy. Wie­dzia­łem, że powi­nie­nem się ode­zwać, ale nie potra­fi­łem wykrztu­sić ani słowa. Zamiast tego gło­śno prze­łkną­łem szam­pana. Mia­łem nieco ponad rok na roz­gry­zie­nie tego gościa: dość czasu, by spraw­dzić, czy coś ukrywa, upew­nić się, czy moje prze­czu­cia są słuszne.

Cla­ire wró­ciła na taras, nio­sąc swój ter­mi­narz w okładce z nie­bie­skiej skóry. Była to nasza rodzinna Biblia zawie­ra­jąca daty wszyst­kich jej wyjaz­dów z teatrem, odwie­dzin zna­jo­mych, urlo­pów, uro­dzin i innych usta­leń, które skru­pu­lat­nie zapi­sy­wała i koor­dy­no­wała. Abbie pró­bo­wała ją nakło­nić, by prze­rzu­ciła to wszystko do tele­fonu i stwo­rzyła kalen­darz, który mogli­by­śmy syn­chro­ni­zo­wać w naszych komór­kach, ale ona się na to nie zgo­dziła. Odparła, że mając swój ter­mi­narz, wie, na czym stoi. Czu­łem jed­nak, że cho­dzi o coś wię­cej. Two­rze­nie pla­nów i ich wła­sno­ręczne zapi­sy­wa­nie było jej mecha­ni­zmem radze­nia sobie z życiem.

– No dobrze – powie­działa, otwie­ra­jąc tylną okładkę notat­nika. – Czyli… koniec czerwca. Trzeba będzie wysłać zapro­sze­nia dużo wcze­śniej, może już we wrze­śniu albo w paź­dzier­niku, żeby udało się nam wszyst­kich zła­pać, zanim sobie zabu­kują przy­szło­roczne waka­cje. Jaką datę macie?

– Dwu­dzie­sty dzie­wiąty.

Cla­ire prze­bie­gła pal­cem po stro­nie.

– Okej. Trasa _Cza­row­nic z Salem_ powinna się skoń­czyć dwu­dzie­stego trze­ciego, to dobrze, a dwu­dzie­sty dzie­wiąty to… wto­rek. – Unio­sła wzrok, marsz­cząc czoło. – Na pewno cho­dzi wam o dwu­dzie­sty dzie­wiąty, a nie dwu­dzie­sty szó­sty? To będzie ostat­nia sobota czerwca.

Abbie się zawa­hała, a kąciki ust wygiął jej ner­wowy uśmie­szek.

– Cho­dzi o to, mamo, tato… – Bawiła się rąb­kiem swej bluzki. – To nie jest wto­rek.

– Nie? – Cla­ire wbiła wzrok w swój kalen­darz. – Ale tak tu jest napi­sane.

– To ponie­dzia­łek, mamo.

Prze­nio­słem wzrok z córki na jej narze­czo­nego, ale jego nie­ska­zi­telna twarz pozo­stała bez wyrazu.

– Jak to, Abs? – spy­ta­łem cicho. – Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Ślub nie jest w przy­szłym roku – wyja­śniła, gło­śno prze­ły­ka­jąc ślinę. – Jest w przy­szłym mie­siącu.

1.

_Well-to-do_ (ang.) – zamożny .4

Bar­dzo ostroż­nie odsta­wi­łem kie­li­szek na stół i chwy­ci­łem opar­cie fotela ogro­do­wego, by się na nim wes­przeć. Czu­łem, jak drew­niana kra­wędź wrzyna mi się w dłoń.

Twarz Cla­ire zamarła, podob­nie jak dłu­go­pis w jej dłoni, zawie­szony nad otwar­tym ter­mi­na­rzem.

– Powtórz to – powie­działa wresz­cie.

– Koniec przy­szłego mie­siąca, mamo. – Głos Abbie był cichy, brzmiał nie­pew­nie. – Dwu­dzie­sty dzie­wiąty czerwca.

Pró­bo­wa­łem jakoś pojąć to, co powie­działa, prze­li­cza­jąc w gło­wie daty.

– Abbie, to… to mniej niż za sześć tygo­dni – wydu­ka­łem. – Jak to w ogóle moż­liwe?

– Zawia­do­mie­nie o ślu­bie trzeba zło­żyć co naj­mniej dwa­dzie­ścia osiem dni przed cere­mo­nią. To wszystko.

– Ale to już tak nie­długo, tak szybko – mówi­łem, sta­ra­jąc się nadać gło­sowi spo­kojny ton. – Skąd ten pośpiech? Musimy się pouma­wiać, poza­pra­szać ludzi, jest do zro­bie­nia pew­nie z milion rze­czy, wiele osób nie zdoła przy­je­chać, jeśli dostaną zapro­sze­nia tak krótko przed ślu­bem.

– Wiem, że to bar­dzo mało czasu, tato. – Zło­żyła ręce na kola­nach. – Ale zawsze powta­rza­łam, że chcę, aby była przy tym cała naj­bliż­sza rodzina.

– No jasne, Abs, ale…

– Cała. – Odwró­ciła wzrok. – Każdy, kto jest dla mnie naj­waż­niej­szy na świe­cie. A jeśli pocze­kamy do następ­nego roku albo dłu­żej…

Nie dokoń­czyła zda­nia i zaczęła pocie­rać oczy.

– Och, Abbie. Kocha­nie – powie­działa Cla­ire łagod­nym tonem.

Ostat­nie pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca zni­kły za jawo­rami. W zapa­da­ją­cym zmierz­chu zro­biło się o kilka stopni chłod­niej. Zady­go­ta­łem.

Abbie wstała z zało­żo­nymi rękami. Jej głos był teraz nie­mal tak cichy jak szept.

– Nie potra­fię sobie wyobra­zić, że babci Joyce mogłoby nie być na moim ślu­bie – oznaj­miła.

Cla­ire wstała, pode­szła do naszej córki i mocno ją objęła.

– Och, Abbie – powtó­rzyła. – Mama nie chcia­łaby, żebyś usta­lała datę spe­cjal­nie ze względu na nią. Chcia­łaby, żebyś zro­biła to, co jest naj­lep­sze dla cie­bie.

– Ale to wła­śnie jest naj­lep­sze dla mnie. A poza tym nie chcę cze­kać. – Uwol­niła się z uści­sku Cla­ire, pró­bu­jąc zdo­być się na uśmiech. – Nie chcemy cze­kać. Dosta­łam pół­tora dnia urlopu ze względu na… oko­licz­no­ści. Ten krótki ter­min.

– A twoja rodzina, Ryan? – spy­ta­łem. – Co oni na to?

Abbie sta­nęła przy krze­śle narze­czo­nego, kła­dąc rękę na jego ramie­niu.

– To był pomysł Ryana – oznaj­miła. – Kiedy powie­dzia­łam mu o babci, o jej dia­gno­zie, stwier­dził, że musimy zro­bić wszystko, by mogła wziąć udział w naszym wiel­kim dniu. Potem dowie­dział się, jak to wygląda od strony praw­nej i prak­tycz­nej, poga­dał z urzęd­ni­kiem i zna­lazł datę.

Ryan powoli poki­wał głową, uśmie­cha­jąc się do nas ostroż­nie.

– To będzie ślub cywilny w Bridg­ford Hall – wyja­śnił. – Tylko naj­bliżsi przy­ja­ciele i rodzina. Miej­sce jest nie­zbyt duże, ale pięk­nie poło­żone, tuż przy parku. A w przy­szłym roku, w lecie, urzą­dzimy wiel­kie wesele dla wszyst­kich gości.

– Nazy­wają to wese­lem żyją­cych długo i szczę­śli­wie – dodała Abbie.

Skrzy­wi­łem się, sły­sząc to okre­śle­nie.

– No tak – odrze­kła Cla­ire, pocie­ra­jąc twarz dłońmi. – Okej. Wygląda na to, że wszystko już zapla­no­wa­li­ście.

– Nie­zu­peł­nie, mamo. Trzeba jesz­cze zor­ga­ni­zo­wać mnó­stwo spraw. Myśla­łam, że może jutro zaczniemy nad tym pra­co­wać. We trójkę?

– Jasne – powie­działa Cla­ire z wymu­szo­nym uśmie­chem. – Ale naj­pierw sprawdź, czy bab­cia już się obu­dziła, żebyś mogła prze­ka­zać jej wia­do­mość.5

– Opo­wiedz nam, jak się oświad­czył – popro­siła Cla­ire.

Ryan już wyszedł; ponow­nie wymie­nił ze mną uścisk ręki na ganku i odje­chał swoim kabrio­le­tem audi. A teraz sie­dzie­li­śmy we czwórkę w salo­nie. Abbie zaj­mo­wała miej­sce na kana­pie pomię­dzy Cla­ire i Joyce. Pod­ku­liła nogi pod sie­bie i uśmiech­nęła się nie­mal wsty­dli­wie.

– W zeszły week­end zabrał mnie na nie­sa­mo­wity pik­nik w ogro­dach pałacu Chat­sworth House. Pili­śmy szam­pana, a on dał mi ten śliczny album z mnó­stwem naszych wspól­nych zdjęć. – Unio­sła go, łagod­nie prze­su­wa­jąc dło­nią po lśnią­cej bia­łej okładce. – Na ostat­niej stro­nie była foto­gra­fia atła­so­wego pudełka z pier­ścion­kiem. Kiedy pod­nio­słam znad niej wzrok, on miał to pudełko w ręku, przy­kląkł na jedno kolano, chwy­cił mnie za dłoń i popro­sił, żebym została jego żoną. Gdy zoba­czy­łam pier­ścio­nek, byłam tak zasko­czona, że wybuch­nę­łam śmie­chem.

– Biedny Ryan – powie­działa Joyce opa­tu­lona w koc w szkocką kratę. – Pew­nie poczuł się strasz­nie zaże­no­wany.

– Pew­nie, bab­ciu! Nie mam poję­cia, czemu się roze­śmia­łam. Chyba przez szok. Zdo­ło­wa­łam go tym, ale popro­sił mnie jesz­cze raz, a ja na to: „Tak! Tak! No pew­nie!”. – Wypro­sto­wała palec, by ponow­nie spoj­rzeć na pier­ścio­nek z ogrom­nym bry­lan­tem, jakby spraw­dzała, czy wciąż jest na miej­scu. – A potem zaczę­łam pła­kać, a on powie­dział, że chce was popro­sić o zgodę na dzi­siej­szym spo­tka­niu.

Cla­ire prze­krzy­wiła głowę. Zamiast szkieł kon­tak­to­wych miała teraz oku­lary w szyl­kre­to­wych opraw­kach, a na sto­pach stare bam­bo­sze z futer­kiem. Do tej pory nie zdą­ży­li­śmy poga­dać tylko we dwoje; nie byłem pewien, co o tym wszyst­kim myśli. Jeśli mar­twiła się rów­nie mocno jak ja, świet­nie to ukry­wała.

– Ten album to wspa­niały pomysł – oznaj­miła. – Prawda, Ed?

Zakrę­ci­łem kie­lisz­kiem brandy i pocią­gną­łem łyk, czu­jąc, jak napój pie­cze i dra­pie, spły­wa­jąc w dół gar­dła.

– Bar­dzo prze­my­ślany – potwier­dzi­łem.

Joyce ujęła dłoń Abbie obiema rękami.

– Cóż, sądzę, że mie­li­śmy wspa­niały wie­czór – powie­działa. – Chcesz wie­dzieć, co jesz­cze myślę?

– Oczy­wi­ście, bab­ciu.

– Myślę, że tra­fiła ci się świetna par­tia. Przy­po­mina mi two­jego dziadka, kiedy go pozna­łam.

– Dziadka Jima? – W gło­sie Abbie usły­sza­łem radość. – W jakim sen­sie, bab­ciu?

– Jest porządny, to po pro­stu widać. Jim był praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem. I twój Ryan też. Nie w sta­ro­mod­nym zna­cze­niu, tylko… jest opie­kuń­czy i dobry.

– Ooo, dzięki. Tak się cie­szę, że go polu­bi­li­ście. – Abbie ostroż­nie przy­tu­liła bab­cię. – Naprawdę mi ulżyło, bo nie wie­dzia­łam, co o nim pomy­śli­cie.

– To na pewno naj­lep­sza par­tia – oznaj­miła Joyce. – Mam rację?

– Wydaje się naprawdę uro­czy – powie­działa Cla­ire, patrząc na mnie.

– Tak, w rze­czy samej – cią­gnęła Joyce. – To naj­lep­szy chło­pak z moż­li­wych.

* * *

Opar­łem się o blat kuchenny, cze­ka­jąc, aż w czaj­niku zago­tuje się woda na her­batę rumian­kową dla Cla­ire. Prze­wi­ja­łem wia­do­mo­ści na Insta­gra­mie do chwili, aż zna­la­złem foto­gra­fię wysłaną wcze­śniej tego wie­czoru przez Abbie: pozo­wała z ręką wycią­gniętą do apa­ratu, by pochwa­lić się pier­ścion­kiem zarę­czy­no­wym z wiel­kim bry­lan­tem. Wpis pocho­dził sprzed zale­d­wie kilku godzin, ale już zebrał ponad trzy­sta laj­ków i sie­dem­dzie­siąt dwa komen­ta­rze od zna­jo­mych gra­tu­lu­ją­cych Abbie – try­ska­jące entu­zja­zmem wia­do­mo­ści pełne cału­sków i emo­ti­ko­nów z pier­ścion­kami, butel­kami szam­pana i ser­dusz­kami.

Uśmiech Abbie był tak sze­roki i szczery, że jej radość powinna tra­fić wprost do mojego serca. A jed­nak nie mogłem prze­stać patrzeć na Ryana, na jego wystu­dio­wany gry­mas, znacz­nie bled­szy niż jej. Oczy czarne jak węgiel. Jak u rekina. Czaj­nik się wyłą­czył, a ja nala­łem wody do kubka. Cla­ire weszła do kuchni, poca­ło­wała mnie prze­lot­nie w kącik ust i oparła się o bar śnia­da­niowy naprze­ciwko.

– I? – powie­działa. Patrzy­łem na nią, cze­ka­jąc, aż zdra­dzi swoje praw­dziwe uczu­cia, ale na jej twa­rzy widzia­łem tylko słaby uśmiech.

– I? – powtó­rzy­łem z waha­niem.

– Ależ to był wie­czór.

Powoli kiw­ną­łem głową.

– Tak… fak­tycz­nie. – Z roz­tar­gnie­niem mie­sza­łem her­batę pach­nącą jabł­kiem i mio­dem. – To był wie­czór.

– Dobrze się czu­jesz, Ed? Jesteś bar­dzo cichy.

– Po pro­stu pró­buję to wszystko ogar­nąć.

– To tak jak ja. – Ski­nęła głową. – Co myślisz o naszym przy­szłym zię­ciu?

Wrząca woda chlu­snęła za brzeg kubka. Upu­ści­łem łyżeczkę i potrzą­sną­łem ręką.

– Oj – powie­działa Cla­ire. – Opa­rzy­łeś się?

– Nic mi nie jest – odpar­łem, wkła­da­jąc dłoń pod kran. Lodo­wata woda znie­czu­lała skórę ponad kciu­kiem, która nabie­rała wście­kle różo­wego koloru. – Nie wiem, a jak tobie się on podoba?

– Uwa­żam, że jest prze­uro­czy. Są w sobie ewi­dent­nie zadu­rzeni.

Zdją­łem ręcz­nik z kalo­ry­fera i prze­wią­za­łem sobie nim rękę, czu­jąc pul­so­wa­nie i rwa­nie opa­rzo­nej skóry, a potem pokrę­ci­łem głową.

– Szkoda tylko, że nie mamy wię­cej czasu, by się z tym oswoić i… wię­cej się o nim dowie­dzieć.

– Mamie nie zostało wiele czasu. – Skrzy­żo­wała ramiona na piersi. – A Abbie i Ryan robią wszystko, żeby wzięła udział w ich wiel­kim dniu. Są naprawdę tro­skliwi.

– Jasne. Ale chciał­bym wie­dzieć wię­cej o tym, co się dzieje, znać wszyst­kie fakty, mieć pełen obraz…

– Ona nie jest.

– Nie jest jaka?

– Abbie nie jest w ciąży.

Gło­śno prze­łkną­łem ślinę z poczu­ciem ulgi, cie­sząc się, że ten dzień oszczę­dził mi choć jed­nego zasko­cze­nia.

– W porządku. Nie­zu­peł­nie o to mi cho­dziło, ale okej.

– Zapy­ta­łam ją o to, zanim poszła spać. Powie­dzia­łam, że nie zamie­rzamy jej oce­niać, że nie będziemy mieli żad­nych pre­ten­sji, po pro­stu chcemy wie­dzieć.

– I powie­działa ci?

– Oczy­wi­ście. Wszystko mi mówi.

Abbie zawsze chęt­niej zwie­rzała się mamie. Uwa­ża­łem to za natu­ralne. A Cla­ire za każ­dym razem słu­chała, nie komen­tu­jąc, i przed­sta­wiała mi ogólny zarys sytu­acji jakiś czas póź­niej, gdy Abbie nie było w pobliżu.

– Teraz twój ruch, Ed.

– Mój ruch?

– Powiedz coś – popro­siła, prze­krzy­wia­jąc głowę. – Co myślisz? Byłeś dzi­siaj bar­dzo poważny.

Naci­sną­łem pedał kubła i wyrzu­ci­łem saszetkę po her­ba­cie.

– Kiedy mnie pozna­łaś, podo­bało ci się, że jestem poważny.

– I dalej mi się podoba.

– Więc taki jestem.

Cla­ire unio­sła brwi. Zawa­ha­łem się. To, co naprawdę leżało mi na sercu – _Mam naprawdę złe prze­czu­cia co do narze­czo­nego naszej córki_ – brzmia­łoby jak objaw para­noi. Musia­łem wymy­ślić jakieś mniej bez­po­śred­nie podej­ście.

Poda­łem jej kubek uchem do przodu.

– Wszystko dzieje się tak szybko, znie­nacka – powie­dzia­łem. – Abbie weszła w ten zwią­zek na odle­głość z jakimś gościem, który lata po całym świe­cie, potem wraca do Anglii, prze­pro­wa­dza się do Not­tin­gham i łup, w końcu go pozna­jemy, a oni się pobie­rają. Szcze­rze mówiąc, jesz­cze nie prze­stało mi się krę­cić w gło­wie.

Wła­śnie zda­łem sobie sprawę, jak bar­dzo będzie mi bra­ko­wać obec­no­ści mojej córki, jej głosu roz­brzmie­wa­ją­cego w domu, nawy­ków i żar­tów, które ze sobą wymie­nia­li­śmy. Tego, że co roku pusz­czała kolędy zaraz po dniu Guya Faw­kesa; za każ­dym razem na to uty­ski­wa­łem, choć tak naprawdę cie­szyło mnie jej uwiel­bie­nie dla świąt Bożego Naro­dze­nia, bo świad­czyło o tym, że Cla­ire i ja, mimo paru wpa­dek, dobrze wywią­za­li­śmy się z roli rodzi­ców. Oczy­wi­ście prę­dzej czy póź­niej musiała się wypro­wa­dzić – Abbie miesz­kała z nami, oszczę­dza­jąc na wkład do wła­snego miesz­ka­nia – lecz nie spo­dzie­wa­łem się, że nastąpi to tak nagle.

– Fak­tycz­nie, to jest szok – powie­działa Cla­ire. – Dla nas obojga. Trudno mi się pogo­dzić z tym, jak szybko to nastą­piło, ale trzeba odło­żyć takie myśli na bok i po pro­stu iść dalej.

_Powiedz to_ – pomy­śla­łem. – _Powiedz coś_.

– Coś jesz­cze mi nie gra – oznaj­mi­łem w końcu. – Ale nie bar­dzo wiem co.

– W tym, że ich zwią­zek bły­ska­wicz­nie się roz­wija?

– Nie cho­dzi o ich zwią­zek. Cho­dzi o niego.

Cla­ire wes­tchnęła. Zda­łem sobie sprawę, że Ryan w ogóle jej nie nie­po­koił. Uni­kała mojego wzroku z jakie­goś innego powodu.

– O Ryana? W jakim sen­sie?

– Ma w sobie coś… Nie potra­fię tego okre­ślić.

– Już to prze­ra­bia­li­śmy, Ed, prawda?

– To coś innego.

– Okej – wes­tchnęła. – Co ci się nie podoba w Ryanie?

– Cóż… – Znów się zawa­ha­łem. Moje zastrze­że­nia brzmia­łyby tak obłą­kań­czo, tak bez­pod­staw­nie. _Jego oczy skry­wają pustkę, coś w nich się czai, coś złego. Czuję to_. – Nie wydał ci się tro­chę dziwny? Mam wra­że­nie, że coś ukrywa.

– Co ci zro­bił, że tak o nim mówisz?

– Dzi­siaj, kiedy zosta­li­śmy we dwóch na tara­sie – powie­dzia­łem, czu­jąc się tro­chę głu­pio – kop­nął Tilly.

– Co?

– Chyba ją kop­nął. Co za czło­wiek zro­biłby coś takiego?

Cla­ire pokrę­ciła głową.

– O czym ty mówisz?

– Kiedy gra­łaś z Abbie w bad­min­tona, odwró­ci­łem wzrok, aż tu nagle Tilly odsko­czyła z miau­kiem, a Ryan miał…

– Ed, nie kop­nął jej. Zro­biła się tro­chę zrzę­dliwa na stare lata, a on pew­nie nie chciał, żeby mu wła­ziła na kolana, i to wszystko.

– Odnio­słem inne wra­że­nie.

– A widzia­łeś, że ją kopie?

– Nie­zu­peł­nie. Patrzy­łem, jak gra­cie, ale…

– No tak. Wygląda na to, że na siłę szu­kasz powo­dów, żeby go nie lubić. – Zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała na trzy­many w rękach kubek. Zna­łem już to spoj­rze­nie i poczu­łem ból. Była mną roz­cza­ro­wana.

– Muszę się poło­żyć. Jest późno. Rano poroz­ma­wiamy.

Ski­ną­łem głową.

– Idziesz na górę?

– Tylko poza­my­kam drzwi i dam kotu jeść.

– Dobrze – powie­działa. Potem sta­nęła i spoj­rzała na mnie. – Ed, pro­szę, daj Ryanowi szansę. Spró­buj go poznać.

Odwró­ciła się i prze­szła kory­ta­rzem do scho­dów. Sły­sza­łem, jak zmie­rza w stronę pierw­szego pię­tra; zna­jomo zaskrzy­piał trzeci sto­pień, potem dzie­siąty.

Cicho zagwiz­da­łem na Tilly. Jej pysz­czek z siwymi wąsami wychy­nął z otwar­tych drzwi do piw­nicy. Nało­ży­łem jedze­nie do miski i patrzy­łem, jak ostroż­nie pod­cho­dzi, a potem zaczyna jeść. Idąc, wyraź­nie oszczę­dzała jedną z tyl­nych łap. Szybko pogła­ska­łem ją za uszkiem, gdy wci­nała kola­cję.

Cla­ire chciała, żebym poznał nowego narze­czo­nego naszej córki. Wła­śnie to zamie­rza­łem zro­bić. Posta­no­wi­łem, że odkryję prawdę o tym obcym czło­wieku, który zwa­lił Abbie z nóg.

Zanim będzie za późno.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: