- W empik go
Najskrytsza pamięć ludzi - ebook
Najskrytsza pamięć ludzi - ebook
Diégane Latyr Faye, młody senegalski pisarz natrafia w Paryżu na trudno dostępną, legendarną powieść Nieludzki labirynt, która przed laty wywołała ogromy skandal. Diégane jest zafascynowany jej autorem, T.C. Elimanem. Postanawia dowiedzieć się, dlaczego po publikacji swojego dzieła w 1938 roku Elimane zniknął. Jak się okazuje, klucza do jego tajemnicy należy szukać nie tylko we Francji, ale też w Senegalu i Argentynie… Przemierzamy więc czasy i kontynenty – jest to podróż fascynująca, straszna i pouczająca zarazem. Lecz czy dotarcie do sedna jest w ogóle możliwe?
Porywająca filozoficzna powieść pokazuje pisarską moc Sarra. Jego historia trafia do serc i umysłów. Nowy wyczekiwany literacki głos.
„Publishers Weekly”
Ta przywodząca na myśl XIX-wiecznych mistrzów powieść jest gęsta, trzymająca w napięciu i wspaniała.
„Le Temps”
Autor przenosi nas do Paryża, Dakaru, Amsterdamu i Buenos Aires, gdzie przyglądamy się apokalipsie XX wieku, spotykając Jorge Luisa Borgesa, Ernesta Sábato i Witolda Gombrowicza.
Télérama
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-19-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roberto Bolaño, _Dzicy detektywi_, przeł. Nina Pluta27 sierpnia 2018
O pisarzu i jego dziele można wiedzieć przynajmniej tyle: razem przemierzają najdoskonalszy labirynt, jaki możemy sobie wyobrazić, długą okrężną drogę, gdzie ich cel zlewa się z punktem wyjścia – drogę samotności.
Opuszczam Amsterdam. Pomimo tego, czego się tu dowiedziałem, wciąż nie wiem, czy znam Elimane’a lepiej, czy może jego tajemnica stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Mógłbym tu przywołać paradoks wszelkiego poszukiwania wiedzy: im lepiej poznajemy jakiś fragment świata, tym wyraźniej uświadamiamy sobie bezmiar nieznanego i własnej niewiedzy; lecz to równanie nadal nie tłumaczyłoby do końca uczucia, jakim darzę tego człowieka. Jego przypadek wymaga formuły bardziej radykalnej, to znaczy bardziej pesymistycznej, jeśli mamy na myśli możliwość poznania ludzkiej duszy. Ponieważ jego dusza przypomina zamrożoną gwiazdę; przyciąga i pochłania wszystko, co się do niej zbliża. Przez pewien czas pochylamy się nad jego życiem, a prostując się, poważni, zrezygnowani i starzy, może wręcz zrozpaczeni, szepczemy: o duszy ludzkiej nie można się niczego dowiedzieć, nie ma tam nic do poznania.
Elimane zagłębił się w Noc. Fascynuje mnie łatwość, z jaką rozstał się ze słońcem. Fascynuje mnie wniebowzięcie jego cienia. Tajemnica jego losu nie daje mi spokoju. Nie wiem, dlaczego zamilkł, gdy miał jeszcze tak wiele do powiedzenia. Cierpię zwłaszcza dlatego, że nie mogę go naśladować. Napotkawszy istotę milczącą, prawdziwie milczącą, zawsze zastanawiamy się nad sensem – koniecznością – naszej własnej mowy, nagle zadajemy sobie pytanie, czy nie jest to zwykłe bicie piany, językowe błoto.
Przymknę się i w tym miejscu zawieszę twoje pisanie, Dzienniku. Opowieści o Pajęczej Matce mnie wyczerpały. Amsterdam pozbawił mnie sił. Czeka mnie droga samotności.I
Afrykańskim autorom z mojego pokolenia, których wkrótce nie będzie już można nazywać młodymi, T. C. Elimane pozwolił wypruwać sobie flaki w literackich potyczkach, zaciętych i krwawych. W jego książce było coś z katedry i areny; wchodziło się tam jak do grobowca boga, a kończyło, klęcząc we własnej krwi, przelanej w hołdzie dla arcydzieła. Wystarczyła jedna jego stronica, byśmy zyskali pewność, że czytamy pisarza, że to _hapaks legomenon_, jedna z tych gwiazd, które tylko raz pojawiają się na niebie literatury.
Pamiętam jedną z wielu kolacji, podczas których towarzyszyła nam jego książka. W ferworze dyskusji Béatrice, zmysłowa i energiczna Béatrice Nanga, która – miałem nadzieję – udusi mnie kiedyś swoimi piersiami, powiedziała, gotowa skoczyć nam do oczu, że tylko dzieła prawdziwych pisarzy zasługują na to, by stawiać kwestie na ostrzu noża, że tylko one rozgrzewają krew jak dobry alkohol i gdybyśmy, schlebiając miałkim i zgniłym konsensusom, mieli unikać namiętnej konfrontacji, jakiej się domagają, byłoby to z ujmą dla literatury. Prawdziwy pisarz, dodała, wznieca mordercze debaty prawdziwych czytelników, którzy zawsze są w stanie wojny; jeśli nie jesteście gotowi wyzionąć ducha na arenie, by zdobyć jego truchło niczym w grze buzkaszi, gońcie się i konajcie w swoich ciepłych szczynach, które bierzecie za markowe piwo – jesteście wszystkim, tylko nie czytelnikami, ani tym bardziej pisarzami.
Sekundowałem Béatrice Nandze w jej płomiennej szarży. T. C. Elimane nie był klasykiem, ale pisarzem kultowym. Mit literacki to plansza do gry. Elimane usiadł na niej i wyłożył trzy najmocniejsze atuty, jakimi można było dysponować: po pierwsze wybrał sobie nazwisko z tajemniczymi inicjałami; po wtóre napisał tylko jedną książkę; wreszcie zniknął, nie pozostawiając śladów. Tak, zasługiwał na to, byśmy weszli do gry, chcąc zdobyć jego truchło.
Jeśli mogliśmy wątpić, czy rzeczywiście istniał, w pewnej epoce, człowiek nazywany T. C. Elimane’em, lub zadawać sobie pytanie, czy nie był to pseudonim wymyślony przez jakiegoś autora, by sobie zadrwić z literackiego światka albo się od niego uwolnić, nikt nie mógł przecież podawać w wątpliwość potężnej prawdy jego książki: po jej zamknięciu życie wzbierało w duszy, gwałtowne i czyste.
Pytanie, czy Homer posiadał, czy nie posiadał biograficznego istnienia, pozostaje pasjonującą kwestią. Ostatecznie nie ma ona jednak większego wpływu na zachwyt czytelnika; bo to Homerowi, kimkolwiek lub czymkolwiek by był, czytelnik ów jest wdzięczny za napisanie _Iliady_ i _Odysei_. Podobnie nie miała większego znaczenia osoba, mistyfikacja czy legenda kryjąca się za nazwiskiem „T. C. Elimane”, bo to jemu zawdzięczaliśmy dzieło, które zmieniło nasze spojrzenie na literaturę. Być może na życie. _Nieludzki labirynt_ – taki nosiła tytuł; podążaliśmy ku jej stronicom __ jak manaty, które ściągają do źródła, by tam się napić.
_Na początku była wyrocznia i był Król; i wyrocznia powiedziała Królowi, że ziemia da mu absolutną władzę, ale w zamian zażąda od niego prochów starców, na co Król się zgodził; natychmiast zaczął w swoim królestwie żywcem palić starców, potem rozrzucał ich prochy wokół swego pałacu, gdzie wkrótce wyrósł las, makabryczny las, który nazwano nieludzkim labiryntem._II
W jaki sposób spotkaliśmy się, ta książka i ja? Przypadkiem, jak wszyscy. Ale nie zapominam o tym, co powiedziała mi Pajęcza Matka: przypadek jest zawsze tylko przeznaczeniem, którego nie znamy. Po raz pierwszy przeczytałem _Nieludzki labirynt_ całkiem niedawno, niewiele ponad miesiąc temu. Stwierdzenie, że przed tą lekturą nazwisko Elimane’a nic mi nie mówiło, byłoby jednak fałszywe – znałem je już w liceum. Figurowało w _Zarysie literatur murzyńskich_, jednej z tych niezniszczalnych antologii, które od czasów epoki kolonialnej służyły za podręczniki literatury uczniom z Afryki frankofońskiej.
To było w 2008 roku, w przedostatniej klasie liceum, w wojskowej szkole z internatem w północnym Senegalu. Zaczynałem czuć pociąg do Literatury i snułem młodzieńcze marzenia o tym, że zostanę poetą; ambicja całkiem banalna, kiedy odkrywaliśmy największych z nich i żyliśmy w kraju, który wciąż nawiedzało kłopotliwe widmo Senghora; a zatem w kraju, w którym wiersz pozostawał jedną z najbardziej niepodważalnych wartości na giełdzie zalotów. Była to epoka, gdy dziewczyny podrywało się na czterowiersze, zapamiętane albo złożone samodzielnie.
Zaczynałem więc pogrążać się bez reszty w antologiach poezji, słownikach synonimów, rzadkich słów czy rymów. Popełniłem parę okropnych wierszy, kulawych jedenastozgłoskowców, pełnych „ronionych łez”, „sklepionych niebios”, „wstających jutrzenek”. Naśladowałem, parodiowałem, dopuszczałem się plagiatów. Zawzięcie wertowałem swój _Zarys literatur murzyńskich_. I właśnie tam, po raz pierwszy, obok czarnych klasyków, między Tchichellém Tchivélą i Tchicayą U Tam’sim, natknąłem się na nazwisko, nieznane, T. C. Elimane’a. Poświęcony mu komentarz był tak osobliwy, że przeczytałem go bardzo uważnie. Brzmiał tak (zachowałem swój szkolny podręcznik):
_T. C. Elimane urodził się w Senegalu. Otrzymał stypendium naukowe, przybył do Paryża, gdzie w 1938 roku opublikował_ Nieludzki labirynt, _książkę, którą spotkał wyjątkowo tragiczny los._
_Ale cóż to była za książka! Arcydzieło młodego Murzyna z Afryki! Rzecz niebywała we Francji! Wybuchł więc jeden z owych literackich sporów, których sekret i smak znają jedynie mieszkańcy tego kraju._ Nieludzki labirynt _miał tyluż obrońców, co zdeklarowanych wrogów. Lecz gdy zaczęto mówić, że autor i jego książka zasługują na prestiżową nagrodę, mroczna literacka afera podcięła im skrzydła. Dzieło spotkało się z ostracyzmem ze strony środowiska, a młody autor zniknął z literackiej sceny._
_Potem wybuchła wojna. Nikt nie wie, co działo się z T. C. Elimane’em po 1938 roku. Jego los pozostaje zagadką pomimo ciekawych hipotez (na ten temat warto przeczytać choćby niewielką książeczkę autorstwa dziennikarki B. Bollème, noszącą tytuł_ Kim naprawdę był czarnoskóry Rimbaud? Odyseja widma, _opublikowaną w 1948 roku przez Éditions de la Sonde). Na skutek gwałtownej polemiki wydawca wycofał książkę ze sprzedaży i zniszczył cały nakład._ Nieludzki labirynt _nigdy nie został wznowiony. To dzieło jest dziś nie do zdobycia._
_Powiedzmy to raz jeszcze: ów młody autor był utalentowany. Być może genialny. Jest czymś godnym ubolewania, że przedstawił świat w tak czarnych barwach – jego zbyt pesymistyczna powieść utrwalała kolonialną wizję Afryki pogrążonej w mroku, gwałtownej i barbarzyńskiej. Kontynent, który już tak wiele dotąd wycierpiał, który wciąż cierpi i będzie cierpiał w przyszłości, miał prawo oczekiwać od swoich pisarzy, że ukażą go w bardziej pozytywnym świetle._
Te linijki od razu kazały mi ruszyć pokrytym pyłem tropem Elimane’a, a raczej tropem jego widma. Przez kolejne tygodnie starałem się __ dowiedzieć czegoś więcej o jego losie, ale w internecie nie znalazłem niczego, czego wcześniej nie przeczytałbym w podręczniku. Nie istniało żadne zdjęcie Elimane’a. Na nielicznych stronach, na których o nim wspominano, czyniono to w tak aluzyjny sposób, że szybko zrozumiałem, iż nikt nie dysponuje wiedzą bogatszą od mojej. Na wszystkich albo prawie wszystkich pisano o „okrytym niesławą afrykańskim autorze z okresu międzywojennego”, nie wskazując, na czym konkretnie ta niesława miałaby polegać. Nie zdołałem też dowiedzieć się niczego więcej o dziele. Nie znalazłem żadnego świadectwa, które dotykałoby istoty rzeczy; żadnego studium czy poświęconej mu rozprawy naukowej.
Rozmawiałem o tym z przyjacielem mojego ojca, który wykładał literaturę afrykańską na uniwersytecie. Powiedział, że efemeryczne zaistnienie Elimane’a we francuskiej literaturze (wyraźnie podkreślał słowo „francuskiej”) nie pozwoliło odkryć jego dzieła w Senegalu. „To dzieło wykastrowanego boga. Czasem mówiono o _Nieludzkim labiryncie_ jako o świętej księdze. Prawda jest taka, że nigdy nie zrodził on żadnej religii. Nikt już nie wierzy w tę książkę. Być może nikt nigdy w nią nie wierzył”.
Pobyt w wojskowym internacie zagubionym w buszu ograniczał moje poszukiwania. Przerwałem je i pogodziłem się z prostą i okrutną prawdą: Elimane został wytarty z pamięci literackiej, ale także, jak się zdawało, z ludzkiej pamięci w ogóle, również z pamięci swoich rodaków (choć jak powszechnie wiadomo, rodacy zawsze jako pierwsi o was zapominają). _Nieludzki labirynt_ należał do innej historii literatury (będącej może _prawdziwą_ historią literatury): historii książek zagubionych w korytarzu czasu, nawet nie wyklętych, tylko po prostu zapomnianych, których trupami, kośćmi, samotnością usłane są posadzki więzień bez strażników, które wytyczają nieskończone i ciche lodowate szlaki.
Oderwałem się od tej smutnej historii i wróciłem do pisania miłosnych strof koślawymi wersami.
W sumie moim jedynym ważnym odkryciem było znalezione na jakimś dziwnym internetowym forum długie pierwsze zdanie _Nieludzkiego labiryntu_, jak gdyby tylko ono uniknęło zagłady przed siedemdziesięciu laty: _Na początku była wyrocznia i był Król; i wyrocznia powiedziała Królowi, że ziemia da mu absolutną władzę, ale w zamian zażąda od niego prochów starców_ i tak dalej.IV
Zatem właśnie to, moje _opus magnum_, usiłowałem pisać od miesiąca, gdy pewnej lipcowej nocy, niezdolny, by znaleźć pierwsze zdanie, zagłębiłem się w paryską ulicę. Szedłem nią, wyczekując cudu. Ukazał mi się za szybą baru, gdy rozpoznałem Marème Sigę D., sześćdziesięcioletnią senegalską pisarkę, którą skandale po każdej z jej książek zmieniły, zdaniem niektórych, w złośliwą pytię, wampirzycę czy nawet w sukkuba. Ja widziałem w niej anioła; czarnego anioła senegalskiej literatury, bez którego ta ostatnia byłaby kloaką śmiertelnej nudy, gdzie taplają się, niczym miękkie stolce, owe książki niezmiennie zaczynające się od opisów promieni wiecznego słońca, „przedzierających się przez listowie”, albo uniwersalnego powieściowego oblicza, którego kości policzkowe są „wydatne”, nos „orli” (bądź „płaski”), czoło „wypukłe” lub „szerokie”. Siga D. chroniła świeżą senegalską produkcję literacką przed mumifikacją za pomocą cuchnących frazesów i bezkrwistych zdań, pozbawionych miazgi jak stare przegniłe zęby. Opuściła Senegal, żeby gdzie indziej napisać dzieło, którego jedyna obsceniczność polegała na tym, że było radykalnie szczere. Czemu zawdzięczała uznanie w pewnych kręgach i kilka procesów, na których zawsze stawiała się bez adwokata. Często je przegrywała; ale to, co mam do powiedzenia – mówiła – jest tu, w moim życiu, więc nadal będę pisała i olewała wasze żałosne ataki.
Rozpoznałem zatem Sigę D. Wszedłem do baru i usiadłem w jej pobliżu. Oprócz nas było tam trzech czy czterech pojedynczych klientów. Reszta poszła się dotlenić na taras. Siga D. siedziała sama przy stoliku, nieruchoma. Jak lwica, która wypatruje zdobyczy, przyczajona w wysokiej trawie, rozdzierająca step na strzępy żółtymi ślepiami. Widoczny chłód kłócił się z ogniem jej dzieła, którego wspomnienie – stron olśniewających i rozbuchanych, stron z krzemienia i diamentu – kazało mi wątpić, przez chwilę, że właśnie ta kobieta, jakże beznamiętna, napisała te strony.
Dokładnie w tej chwili Siga D. poruszyła ramieniem, żeby podwinąć rękaw swojego grand boubou. I w prześwicie obszernej tuniki przez kilka sekund widziałem jej piersi. Wyłaniały się jak na końcu tunelu czy korytarza poczekalni, korytarza w poczekalni pragnienia. Siga D. napisała na ich temat kilka pamiętnych akapitów, perełek godnych najbardziej pikantnych antologii tekstów erotycznych. Miałem zatem przed sobą pierś, która przeszła do potomności. Liczne grono czytelników widziało ją oczyma wyobraźni i na jej krągłościach wielu z nich zbudowało solidne erotyczne fantazje. Odświeżyłem własne. Ramię opadło, znowu spowijając pierś tajemnicą.
Wziąłem się w garść, drugą ręką jednym gestem opróżniłem szkło, potem zbliżyłem się do Sigi D. Przedstawiłem się, Diégane Latyr Faye, wyraziłem podziw dla jej dzieła, wzruszenie, że ją widzę, fascynację jej osobą, niecierpliwość, z jaką czekam na jej kolejną książkę, słowem, była to wiązanka konwencjonalnych pochlebstw, jakimi wielbiciele musieli ją raczyć przy każdym spotkaniu; potem, ponieważ jej twarz wyrażała podrażnioną uprzejmość ludzi, którzy chcą odprawić natręta z kwitkiem, choć mu tego nie mówią, zagrałem _va banque_ i zacząłem mówić o jej piersiach, które ujrzałem przed chwilą i które z chęcią znowu bym zobaczył.
Zaskoczona zmrużyła oczy, powstała luka, w którą się zagłębiłem: Tak marzyłem o pani piersiach, pani Sigo. – Podoba ci się to, co przed chwilą widziałeś? – spytała spokojnie. – Tak, bardzo mi się podoba i chcę więcej. – Więcej? – Więcej. – Dlaczego? – Bo mi stoi. – Serio, Diéganie Latyrze Faye’u? Niewiele ci trzeba, młodzieńcze! – Tak, wiem, pani Sigo, gdyby pani wiedziała, od jak dawna pani piersi nie dają mi spokoju. – Przestań mówić do mnie per pani, przestań nazywać mnie panią Sigą, to śmieszne, i niech ci już nie stoi, wyluzuj, _mënn na la jurr_, mogłabym być twoją matką, Diéganie. – _Kone nampal ma_, więc pozwól mi ssać jak matka – odparłem jak w wieku dorastania, gdy dziewczęta odrzucały moje zaloty (lub nic nie rozumiały z moich jedenastozgłoskowców), uznając, że skoro są ode mnie o cztery–pięć lat starsze, mogłyby mnie urodzić.
Siga D. patrzyła na mnie przez chwilę i po raz pierwszy się uśmiechnęła.
– Widzę, że szanowny pan jest wygadany. Widzę, że szanowny pan ma gębę nie od parady. Chcesz possać? Bardzo dobrze. Chodź ze mną. Mój hotel jest o kilka minut stąd. _In Sha Allah_, szanowny pan sobie possie.
Już miała wstać, ale się zawahała: Chyba że wolisz, żebym cię _nampal_ tu i teraz?
Wcieliła w czyn swoją propozycję i niemal natychmiast obciągnęła dekolt obszernego boubou; a wtedy ciężka pierś, lewa, wyłoniła się spod zsuniętej tkaniny. Chcesz? – rzekła Siga D. Oto i ona. Wielki medal otoczki wybuchł brązowym odcieniem, wyspa na oceanie obfitości o jaśniejszych tonach. Siga D. patrzyła na mnie, z głową przechyloną na prawo, niewzruszona i jakby obojętna na całą resztę. Ta obsceniczna lubieżność, choć mogła kłuć w oczy i ocierać się o wulgarność, objawiała się jednak z powściąganą siłą, w której po chwili dostrzegłem nawet elegancję. Więc? Chcesz, czy nie chcesz? Ujęła pierś. Zaczęła ugniatać ją powoli. Po kilku sekundach stwierdziłem, że wolałbym ssać w hotelowym zaciszu. Szkoda – odparła z niepokojącą słodyczą i schowała cycek, po czym wstała. Woń mirry i olejku kamforowego wypełniała powietrze. Zapłaciłem. Poszedłem za nią.V
Dotarliśmy do hotelu, w którym zatrzymała się na kilka dni, uczestnicząc w Paryżu w sympozjum poświęconym jej dziełom. Ale to moja ostatnia noc tutaj – powiedziała, ściągając windę. – Jutro wracam do siebie, do Amsterdamu. Zatem ten wieczór albo nigdy, Diéganie Latyrze Faye’u.
Weszła do windy z zabójczym uśmiechem na ustach. Jazda na trzynaste piętro była dla mnie bolesnym upadkiem na dno. Ciało Sigi D. zaznało, spróbowało, zakosztowało wszystkiego: Co mogłem jej dać? Dokąd ją zabrać? Co sobie wyobrazić? W co grać? Filozofowie wychwalający nieprzebrane walory erotycznej inwencji nigdy nie mieli do czynienia z Sigą D., której sama obecność kasowała moją historię jako kochanka. Co począć? Już czwarte piętro. Ona nic nie poczuje, nie poczuje nawet, jak wchodzisz, twoje ciało rozpłynie się przy jej ciele, ścieknie i wsiąknie w pościel, w materac. Siódme. Nie dość, że w niej utoniesz – znikniesz, rozpadniesz się na kawałki, rozlecisz, ona cię z.a.to.mi.zu.je i będziesz zbaczał jak atom w teorii parenklizy antycznych materialistów, Leucypa, Demokryta z Abdery (który w dziedzinie filozofii nie miał sobie równych prócz Empedoklesa), nie zapominając o Lukrecjuszu, chwalebnym komentatorze Epikura, zacnego Sybaryty, w dziele _De rerum natura_. Dziesiąte. Śmiertelna nuda, oto co masz jej do zaoferowania.
Było gorąco, zlały mnie zimne poty i Siga D. mogła oddalić mnie jednym prztyczkiem, zdmuchnąć jak lekki kłosek. Myślałem, aby dodać sobie animuszu, o nieodległym rabelaisowskim ssaniu, o literackim torsie. Ale ten obraz, zamiast mi pomóc, pogrążył mnie w jeszcze większej niemocy: moje dłonie wydały mi się śmiesznie bezbronne i małe wobec piersi pisarki, niewydarzone dłonie niezdolne pożądać, kikuty. Co do języka, nawet nie myślałem o tym, by go użyć – mityczne sutki już go zaplombowały. Miałem przechlapane.
Trzynaste piętro. Drzwi windy się otworzyły, Siga D. wyszła, nie patrząc na mnie, skręciła w lewo i przez kilka sekund nie słyszałem odgłosu jej kroków, który chłonęła gruba wykładzina na korytarzu; potem był odgłos zamka, otwieranego w zetknięciu z kartą magnetyczną, i powróciła cisza. Zostałem w kabinie windy, gdzie w końcu uwolniłem gazy, powstrzymywane od parteru w imię osobistej godności. Wahałem się, czy nie uciec. To nie byłaby nawet ucieczka, bo wiedzieliśmy oboje, że już przegrałem, mimo że nie stoczyłem bitwy. Gdybym odszedł, byłby to tylko smutny, ale przewidywalny skutek mojej przegranej, zwieńczenie spodziewanej porażki. Ktoś ściągał windę na dół. Drzwi zaczęły się zamykać. Zatrzymałem je _in extremis_ i wyszedłem, to była nie tyle odwaga, co niejasne pragnienie, żeby doznać druzgocącej klęski.
Ruszyłem więc korytarzem. Jedne z drzwi pozostały otwarte. Były uchylone, zaproszenie lub sygnał ostrzegawczy, z wewnątrz dochodziły te same aromaty mirry i olejku kamforowego. Nie popchnąłem ich, jakby to były wrota Piekieł. Stałem tam, skołowany i nieruchomy. W końcu światło na korytarzu zgasło. Zrobiłem krok naprzód; zapaliło się; przekroczyłem próg. Przywitał mnie pokój w pastelowych barwach, luksusowy i bezosobowy. Przez wielką przeszkloną ścianę wychodzącą na balkon widziałem przez chwilę migocący Paryż. Szum wody – Siga D. brała prysznic. Odetchnąłem – chwila zwłoki przed godziną prawdy.
Rozmiary łóżka, niewiarygodnie wielkiego, uderzyły mnie jednak nie tak bardzo jak kiczowaty obraz, który zadawał szyku powyżej. Żaden artysta nie powinien pozostać przy życiu po tak powierzchownym upiększeniu, to znaczy zniekształceniu świata, pomyślałem. Potem odwróciłem wzrok, opadłem na gigantyczne łoże i pozwoliłem myślom błądzić po suficie. Przed moimi oczami rozgrywało się wiele możliwych scenariuszy, jeżeli chodzi o następstwo zdarzeń. Wszystkie kończyły się tak samo: przesadzałem poręcz balkonu i skakałem w pustkę, słysząc bezlitosny śmiech Sigi D., która nic nie poczuła. Po kwadransie wyszła spod prysznica. Biały ręcznik, sięgający ud, był zawiązany na piersiach; drugi owijał jej głowę jak turban sułtanki.
– Ach, jeszcze tu jesteś.
Z tonu jej głosu nie mogłem wywnioskować, czy było to chłodne stwierdzenie faktu, zaskoczenie odkryciem, uwaga zabarwiona jadowitą ironią, czy po prostu pytanie. W każdej z tych opcji mogły się kryć przerażające podteksty. Nic nie odpowiedziałem. Uśmiechnęła się. Patrzyłem, jak chodzi z pokoju do łazienki i z powrotem. Siga D. rzeczywiście miała ciało dojrzałej kobiety, która nigdy nie omijała z daleka rozkoszy ani cierpienia. To było piękno przemieszane z bólem; ciało bezwstydne, dręczone, potępione; ciało gładkie, którego nie przerażała jednak szorstkość świata. Wystarczyło zobaczyć je naprawdę, by je poznać. Patrzyłem na Sigę D. i odkryłem prawdę: to, co widziałem, nie było istotą ludzką, to była pajęczyca, Pajęcza Matka, w której ogromnym dziele krzyżowały się miliardy nitek, jedwabnych, ale też stalowych i być może krwistych, a ja byłem muchą, uwikłaną w tę sieć, wielką, zafascynowaną i zielonkawą muchą, wplątaną w Sigę D., w gęstwinę jej zagmatwanych żywotów.
Minęły owe długie minuty, podczas których kobiety, po wzięciu prysznica, robią tysiące rzeczy na pozór wyjątkowej wagi, choć nie bardzo wiadomo co. W końcu usiadła w fotelu przede mną, nadal okryta tylko ręcznikiem. Zsunął się, ujrzałem górę ud, potem biodra i – w końcu – wzgórek łonowy. Nie próbowałem odwracać wzroku i przez chwilę wpatrywałem się w runo. Szukałem jej Oka. Założyła nogę na nogę i wspomnienie Sharon Stone nagle zbladło w mojej pamięci.
– Założę się, że jesteś pisarzem. Albo zamierzasz nim zostać. Nie dziw się: nauczyłam się rozpoznawać ludzi twojego pokroju na pierwszy rzut oka. Patrzą na rzeczy, jakby za każdą z nich krył się głęboki sekret. Widzą kobiece krocze i kontemplują je, jakby zawierało klucz do tajemnicy. Estetyzują. Ale cipka to tylko cipka. Nie ma powodu ślinić się lirycznie czy mistycznie, zatapiając w niej wzrok. Nie można żyć chwilą i równocześnie pisać.
– Oczywiście, że tak. Można. Właśnie to znaczy być pisarzem. Czynić każdą chwilę życia chwilą zapisaną. Widzieć wszystko oczami pisarza i…
– Oto twój błąd. Oto błąd wszystkich typków podobnych do ciebie. Sądzicie, że literatura koryguje życie. Albo je uzupełnia. Czy też zastępuje. To nieprawda. Pisarze, a znałam ich wielu, zawsze byli najgorszymi kochankami, jakich miałam okazję spotkać. Wiesz dlaczego? Gdy się kochają, już myślą o scenie, jaką stanie się to przeżycie. Każda z ich pieszczot jest zmarnowana przez to, co ich wyobraźnia z niej robi, czy zrobi, każde posunięcie biodrami jest osłabione przez frazę. Kiedy mówię im coś podczas seksu, prawie słyszę to ich: „szepnęła”. Żyją rozdziałami. Ich zdania poprzedza pauza dialogowa. _Als het erop aan komt_ – to po holendersku, znaczy „koniec końców” – pisarze tacy jak ty są zanurzeni w swych fikcjach. Jesteście permanentnymi narratorami. To życie się liczy. Dzieło przychodzi potem. Te dwie rzeczy nie mieszają się ze sobą. Nigdy.
Ciekawa i dyskusyjna teoria, której już nie słuchałem. Ręcznik Sigi D. był prawie rozwiązany. Rozchyliła nogi. Ręcznik kąpielowy się otworzył, odsłaniając przede mną niemal całe jej ciało: brzuch, talię, wszystkie napisy na skórze… Tylko piersi były zakryte dwoma skrawkami materiału. Co do Oka, widziałem je teraz wyraźnie, i nie było mowy, żebym miał mrugnąć pierwszy.
– Właśnie: myślisz o zdaniach nawet w tym momencie. Zły znak. Jeżeli chcesz napisać dobrą powieść, zapomnij o niej przez chwilę. Chcesz mnie pieprzyć, prawda? Tak, chcesz. Jestem tu. Myśl tylko o tym. O mnie.
Wstała z fotela, podeszła bliżej, pochyliła twarz nad moją twarzą. Jej ręcznik rozwiązał się całkowicie; ukazała się pierś; przylgnęła nią do mojego torsu.
– A jeśli nie, wynoś się stąd i napisz kolejną gównianą książkę
Uznałem tę prowokację za trochę infantylną i przewróciłem Sigę D. na łóżko. Jej twarz wyrażała triumf, wyuzdanie, zuchwałość i ogarnęła mnie wściekła żądza. Zacząłem całować jej sutki. Przykładałem się i wydusiłem z niej kilka westchnień czy, ściślej mówiąc, protowestchnień. W każdym razie chciałem w to wierzyć. Prawdziwe czy wydumane, rozochociły mnie. Byłem blisko środka sieci, ja, mucha, bliski śmiercionośnego i mrocznego siedliska Pajęczej Matki. Próbowałem się ześliznąć w stronę Oka. Powstrzymała mnie i zepchnęła na bok jak dziecko, z upokarzającą łatwością, wybuchając śmiechem; potem wstała i zaczęła się ubierać.
W porywie gwałtownej złości chciałem wrócić i robić swoje. Ale świadomość, że w tej chwili muszę wyglądać żałośnie, mnie powstrzymała. Stuliłem dziób i nie odezwałem się słowem. Wówczas Siga D. zaczęła śpiewać powoli w języku serer. Wyciągnąłem się, żeby posłuchać, a pokój, który dotąd wyrażał tylko lodowaty komfort, zaczął nabierać życia i stawał się smutny, przesycony wspomnieniami. W piosence była mowa o starym rybaku, który szykował łódź, żeby wypłynąć w morze i rzucić wyzwanie bogini rybie.
Zamknąłem oczy. Siga D. skończyła się ubierać, nucąc ostatnią zwrotkę. Łódka przemierzała spokojny ocean, a rybak twardo, z błyskiem w oku wpatrywał się w horyzont, gotów się zmierzyć z legendarną boginią. Nie odwrócił się w stronę brzegu, skąd patrzyli na niego żona i dzieci. Na samym końcu _Sukk lé joot Kata maag, Roog soom a yooniin, Jego piroga_ _wypłynęła poza ocean i Bóg był jego jedynym towarzyszem_. W chwili, gdy Siga D. umilkła, dojmujący smutek przepełnił cały pokój.
Trwało to kilka sekund i niemal czułem jego ciężar i zapach, gdy Siga D. poprosiła, bym usiadł na balkonie, gdzie będzie nam lepiej. Przywiozła z Amsterdamu wyśmienite zioło, którym napełniła, z obojętnością wynikającą z nawyku, grubego jointa, trochę onieśmielającego, nigdy czegoś takiego nie widziałem, i wypaliliśmy go, dyskutując o rzeczach poważnych i błahych, o tysiącach życiowych masek, o smutku w sercu każdego piękna, to był naprawdę ogromny joint i pierwszorzędna trawka. Spytałem ją, czy zna dalszy ciąg historii rybaka i legendarnej bogini.
– Nie, Diéganie. Nie sądzę, by był jakiś ciąg dalszy. Jedna z moich macoch, Ta Dib, śpiewała mi ją, kiedy byłam mała. Zawsze tak to właśnie brzmiało.
Siga zrobiła krótką pauzę, potem stwierdziła, że dalszy ciąg nie jest konieczny, bo każdy z nas _als het erop aan komt_, zna finał tej historii, która może się kończyć tylko w jeden sposób. Zgadzałem się z nią, tylko jeden koniec był możliwy. W tej chwili joint przestał się skrzyć między moimi palcami. Rzadko kiedy, w całym swoim życiu, czułem się tak rozluźniony. Uniosłem oczy ku niebu, bezgwiezdnemu niebu, które było czymś przesłonięte – nie procesją chmur, nie, ale jakąś odmienną przestrzenią, bezkresną i głęboką, która przypominała cień gigantycznego stworzenia, lecącego nad Ziemią.
– To Bóg – powiedziałem. Zamilkłem na chwilę, a potem mówiłem dalej, głosem spokojnym i cichym (sądzę, że nigdy więcej nie doświadczyłem tego niezwykłego i niczym nieuzasadnionego uczucia, że oto dotykam palcem Prawdy): – To Bóg. Jest bardzo blisko w ten wieczór, myślę nawet, że od dawna nie był tak blisko nas. Ale On wie. Wie, że przyjście unicestwiłoby Go na dobre. Nie jest jeszcze dość uzbrojony, by stanąć twarzą w twarz ze swoim największym koszmarem: z nami, Ludźmi.
– Więc jesteś jednym z tych, których konsumpcja zioła zmienia w metafizycznych teologów – szepnęła Siga D.
Po kolejnej chwili milczenia powiedziała: Zaczekaj. Weszła do pokoju, zaczęła szperać w swojej torebce, potem wróciła z książką w dłoni. Usiadła, otworzyła ją na chybił trafił i rzekła: Nie możemy skończyć tego wieczoru, w ogóle nie czytając literatury, nie poświęcając kilku stron bogu poetów, po czym zaczęła czytać – trzy strony wystarczyły, bym poczuł ciarki na całym ciele.
– Wiem. To lepsze od skręta – stwierdziła, zamykając książkę.
– Co to takiego?
– _Nieludzki labirynt_.
– Niemożliwe.
– Słucham?
– To niemożliwe. _Nieludzki labirynt_ to mit. T. C. Elimane jest wykastrowanym bogiem.
– Znasz Elimane’a?
– Znam. Miałem _Zarys literatur murzyńskich_. Szukałem tej książki przez… Ja…
– Znasz historię tej książki?
– W _Zarysie_ czytałem, że…
– Zapomnij o _Zarysie_. Szukałeś samemu? Tak, musiałeś próbować. Ale nie znalazłeś. Rzecz jasna. Nikt nie może znaleźć. Ja już prawie znalazłam. Byłam blisko. Ale to kręta droga. Długa. Czasem zabójcza. Szukamy T. C. Elimane’a i nagle pod naszymi stopami otwiera się milcząca otchłań, coś jak niebo na opak. Jak bezdenna paszcza. Pode mną ta przepaść też się otworzyła. Poleciałam w dół. To był upadek… Upadek…
– Nie rozumiem nic z tego, co do mnie mówisz.
– …i przeżyłam. Życie zaczęło zmierzać w niespodziewane strony, moja nić zagubiła się w piaskach czasu i już nie miałam odwagi wyruszyć na jej poszukiwanie.
– Odnaleźć kogo? Co? A przede wszystkim, jak zdobyłaś tę książkę? Skąd pewność, że to właśnie _Nieludzki labirynt_?
– …nigdy nie mówiłam o tym, co dzięki niej przeżyłam, czy niemalże przeżyłam. Czuję, że jest to ślepy kąt, martwy punkt w moim życiu…
– Za dużo wypaliłaś.
– …ale też jego najżywszy punkt, najbardziej przenikliwy… I jeśli zdołam odnaleźć wątek tej historii, zagłębię się dalej niż kiedykolwiek dotąd w obcym kraju, który jest we mnie i w którym przebywa…
– Masz niezły odlot.
– …i zstąpię w głąb tego, co rzeczywiście powinnam napisać: swojej książki o Elimanie. Ale na razie nie jestem gotowa. Co do okoliczności, w jakich zdobyłam tę książkę… To nie jest historia, którą mogę ci opowiedzieć, Diéganie Faye’u. W każdym razie nie dzisiaj. Jeszcze nie.
Siga D. umilkła i obróciła głowę w stronę miasta, ale wydawało mi się oczywiste, że nie widzi żadnego ze świateł, które mieniły się tu i tam, jak cenna biżuteria, na ciele Paryża. Jej spojrzenie kierowało się ku niej samej, ku blaskom lub zmierzchom jej przeszłości. Nie próbowałem jej wyrwać z melancholii wspomnień. Przeciwnie, pozwoliłem jej się w niej pogrążyć, starając się oszacować, na podstawie cieni w jej oczach, jak głęboko zanurzyła się w swej pamięci. Pajęczyca, choć oddalała się w czasie, wydała mi się bardziej obecna, bliska, rzeczywista. W milczeniu przędła na kołowrotku przeszłości nieznane, zawiłe i piękne motywy ran, które wydawały się otwierać na nowo. Nagle poczułem się tak, jakby jej pamięć, jej myśli unosiły mnie ze sobą; promieniowały, tak intensywne, jakby wypływały z jej fizycznej powłoki i przenikały, pochłaniały wszelką obecność w pobliżu. Zrozumiałem, poddany przez kilka sekund tej sile ciążenia (chaotycznej i nieodpartej, niewidzialnej, ale uchwytnej: sile ciążenia skoncentrowanej myśli, której sens, może prawdę, staraliśmy się wyłowić), zrozumiałem, że uczestniczę w spektaklu odgrywanym zawsze, jak mi się dotąd zdawało, wyłącznie na wewnętrznej scenie, trzymanej w tajemnicy, zarezerwowanej dla mistycznych doznań, możliwej jedynie na symbolistycznym obrazie albo w koszmarnym śnie: _widziałem introspekcję_. Inna dusza zapraszała moją w głąb siebie, odwracała wzrok ku swoim głębinom i zamierzała dokonać bezlitosnej oceny. To była autopsja, w której biegły był równocześnie trupem; a jedynym świadkiem tej wizji, tego odczucia, które można by uznać za piękne bądź potworne, za piękne i potworne, byłem ja.
– To zjawa – rzekła nagle Siga D. i w jej głosie usłyszałem wszystkie Sigi D., z którymi zetknęła się w swoich wspomnieniach. – Nie można spotkać Elimane’a. On ci się objawia. Przenika cię. Mrozi ci kości i pali ci skórę. To żywe złudzenie. Poczułam na karku jego oddech, oddech jak gdyby zmartwychwstały.
Wtedy ja z kolei po prostu spojrzałem na uśpione miasto i kontemplując je, pomyślałem, że ta noc przypomina jednak jakiś cholerny sen. Pomyślałem, że powinienem być gotów obudzić się lada chwila na zniszczonej kanapie, w mieszkaniu dzielonym ze Stanislasem. Było to bardziej prawdopodobne niż to, że jestem tu, stoję na balkonie luksusowego hotelu, w towarzystwie wielkiej powieściopisarki, która ma _Nieludzki labirynt_.
– Trzymaj – rzekła Siga D.
Podawała mi książkę. Stłumiłem odruchowy lęk.
– Przeczytaj ją, a potem przyjedź do mnie do Amsterdamu. Dbaj o nią. Nie wiem, dlaczego robię ci taki prezent, Diéganie Latyrze Faye’u. Ledwie cię znam, a jednak daję ci to, co zapewne mam najcenniejszego. Może powinniśmy się tym podzielić. Nasze spotkanie jest niezwykłe, szliśmy na skróty, to było dziwne, ale od początku zmierzało ku jednemu: ku tej książce. Może to przypadek. Może to przeznaczenie. Jednak te dwie rzeczy niekoniecznie są ze sobą sprzeczne. Przypadek jest tylko przeznaczeniem, którego nie znamy, przeznaczeniem zapisanym niewidzialnym tuszem. Ktoś kiedyś mi tak powiedział. Może się nie mylił. Widzę w naszym spotkaniu manifestację życia. Zawsze należy podążać właśnie za nim: za życiem, jego nieprzewidzianymi drogami. Wszystkie zmierzają ku temu samemu miejscu, ku naszemu wspólnemu losowi, ale wybierają szlaki, które mogą być piękne lub straszne, usiane kwiatami albo kośćmi, nocne ścieżki, które często przemierzamy sami, gdzie jednak mamy okazję wystawić naszą duszę na próbę. Zresztą… Tak rzadko spotyka się kogoś, komu ta książka coś mówi. Dbaj o nią. Będę czekała na ciebie w Amsterdamie, napisz do mnie, kiedy się zdecydujesz, żebym mogła przygotować się na twój przyjazd. Zapiszę ci adres na obwolucie. O, tu. Proszę. Weź ją.
Wtedy pomyślałem: teraz się obudzisz, kiedy dotkniesz książki. I wyciągnąłem rękę, gotów otworzyć oczy w scenerii swojego salonu. Ale chwila trwała – trzymałem w dłoni _Nieludzki labirynt_. Miał w sobie umiar niegdysiejszych czasów: na białym tle widniały, od góry do dołu, nazwisko autora, tytuł, nazwa wydawnictwa (Gemini), otoczone antracytową obwódką. Na czwartej stronie okładki przeczytałem dwa zdania: _T. C. Elimane urodził się w kolonii Senegal._ Nieludzki labirynt _to jego pierwsza książka, pierwsze autentyczne arcydzieło Murzyna z czarnej Afryki, który odważnie i w sposób otwarty opowiada o szaleństwie i pięknie swojego kontynentu._
Trzymałem książkę w dłoniach. Kiedyś marzyłem o tej chwili i czekałem, aż wydarzy się coś jeszcze innego; ale nic się nie stało, a kiedy uniosłem głowę, Siga D. patrzyła na mnie.
– Idź, idź i czytaj. To zajmie dużo czasu. Zazdroszczę ci. Odkryjesz tę książkę. Ale jest mi też ciebie żal.
Nie kryła smutnego cienia, który przemknął w jej oczach. Nie zapytałem o sens jej ostatnich słów, nieśmiało podziękowałem i wsunąłem _Nieludzki labirynt_ do tylnej kieszeni dżinsów. Siga D. powiedziała, że nie wie, czy należy jej dziękować, czy raczej ją przekląć. Odparłem, że chyba zbytnio dramatyzuje. Cmoknęła mnie w policzek i rzekła: Sam zobaczysz.
Tak oto wielka mucha wydostała się z sieci. W domu czekała na mnie głucha cisza, którą jednak kruszył napastliwy, zdobywczy oddech – Stanislas, mój współlokator, chrapał. Tłumaczył polską literaturę i od kilku miesięcy pracował nad nową wersją _Ferdydurke_, wielkiej powieści jego słynnego rodaka Witolda Gombrowicza.
Poszedłem do swojego pokoju z prawie pustą butelką i puściłem w telefonie osobistą listę kawałków Super Diamono, mojej ulubionej grupy. Wymacałem książkę w kieszeni, wyjąłem ją, przyglądałem się jej przez chwilę. Nie mógłbym stwierdzić, że nie wierzyłem w jej istnienie: były noce, podczas których należałem do niej ciałem i duszą, i noce, kiedy recytowałem ją jednym tchem, choć nigdy jej nie widziałem; ale było też wiele innych, gdy jej istnienie zdawało się co najwyżej mityczne – sprowadzało się do projekcji, do kruchej nadziei. Cholerny _Labirynt_! I oto proszę: przedmiot obsesji, które wydawały mi się dziecinne i na zawsze martwe, wyłaniał się z okrwawionych ruin moich marzeń.
Super Diamono grało, a głos Omara Pène’a z płynnego obsydianu żeglował w stronę świtu po cichym nocnym morzu. Jego śladem płynęła _Mujjé_, spokojna i wspaniała, _memento mori_ w kształcie __ wyjątkowego klejnotu, wykutego w lawie dwunastu minut jazzu. _Da ngay xalat ñun fu ñuy mujjé_, mówił, pamiętaj o naszym kresie, pomyśl o wielkiej samotności, zważ na obietnicę zmierzchu, która w przypadku każdego zostanie dotrzymana. Przestroga budząca grozę i dotykająca istoty rzeczy, stara jak czas, choć miałem wrażenie, że po raz pierwszy w życiu dostrzegam jej przyprawiającą o zawrót głowy powagę. I właśnie w tej otchłani, otwartej przez Diamono i Pène’a, zacząłem czytać _Nieludzki labirynt_.
Było jeszcze ciemno, choć piana dnia już musowała za smugą horyzontu. Czytałem; noc wyzionęła ducha bez jednego krzyku; potem czytałem dalej, a butelka się opróżniła; zawahałem się, czy nie otworzyć drugiej, w końcu zrezygnowałem i znowu czytałem, słuchając piosenek Diamono, aż wszystkie gwiazdy zgasły w promieniu światła, który przebił okno, i rozpierzchły się wszystkie cienie i wszystkie zranione cisze, i chrapanie Stanislasa, i najstarsza melopeja tej smutnej ziemi, i wszystko, co zdawało mi się, że wiem na temat ludzi; potem, gdy od jakiegoś czasu było już widno, a moja lista muzyczna dobiegła końca (ale cisza po Pènie jest testamentem poetyckim Pène’a), zasnąłem, gotów odnaleźć we śnie deliryczną transfigurację wydarzeń tej nocy, obudzić się w świecie, który na pierwszy rzut oka wydawałby się taki sam, lecz w którym wszystko, pod powierzchnią rzeczy, pod skórą czasu, zmieniłoby się na zawsze.
Takie były, po tym wieczorze w sieci Pajęczycy, me pierwsze kroki w kręgu samotności, po którym sunęli _Nieludzki labirynt_ i T. C. Elimane.11 lipca 2018
Dzienniku, piszę cię tylko z jednego powodu: by powiedzieć, jak bardzo _Nieludzki labirynt_ mnie zubożył. Wielkie dzieła zubażają i zawsze powinny nas zubażać. Odbierają nam to, co zbędne. Po ich lekturze jesteśmy zawsze z czegoś _ogołoceni_: bogatsi, ale bogatsi dzięki stracie.
Po przebudzeniu, około trzynastej, przeczytałem ją raz jeszcze w całości, bez narkotyków i magnetyzmu Sigi D. Wstrząs był nadal tak wielki, że zostałem w pokoju, bezsilny i unicestwiony. Mniej więcej o szesnastej mój współlokator przyszedł się upewnić, że wciąż żyję. Usprawiedliwiłem swój stan otępienia bólem głowy. Stanislas, który się na tym zna (w jego żyłach płynie polska krew), wymienił całe mnóstwo sposobów na pozbycie się kaca. Nawet kaca po przeczytanej książce? Jakiej książce? Podałem mu _Nieludzki labirynt_. Właśnie to teraz czytasz? Tak. To przez nią jesteś w takim stanie? Może. Bo jest taka dobra czy taka zła? I nie czekając na moją odpowiedź, otworzył ją na chybił trafił. Dwie, trzy, cztery przeczytane strony. Zatrzymał się. Spojrzałem na niego pytająco: no i? Powiedział: Niezły język, chętnie czytałbym dalej, ale mamy dziś nasiadówkę. Powiedziałem: Anarchia dojdzie w końcu do władzy? Powiedział: Nie, obali ją. Powiedziałem: A potem? Odparł: Odda ją. Na co ja: Komu? Oświadczył: Ludowi. Spytałem: Czyli komu?
Tłumacz wyszedł, nie wyjaśniając mi, kto jest ludem. Raz jeszcze czytam książkę, do utraty tchu. Lustruje mnie, nieprzebrana, i lśni jak czaszka w cmentarnej nocy. _Nieludzki labirynt_ zamyka się, kusząc obietnicą dalszego ciągu, kontynuacji, której być może nigdy nie przeczytam.
Wystarczyłoby zadzwonić do Sigi D., żeby wszystko wyjaśnić. Nie ulegnę tej pokusie od razu. Książka sama się przede mną otworzy. Znów widzę smutne spojrzenie Pajęczej Matki, kiedy mi ją wręczała. Słyszę jej słowa: Zazdroszczę ci, ale jest mi też ciebie żal. „Zazdroszczę ci” znaczy: „Zejdziesz po schodach, których stopnie prowadzą do najgłębszych pokładów twojego człowieczeństwa”. „Jest mi ciebie żal” znaczy: „W pobliżu tajemnicy schody zgubią się w cieniu i będziesz sam, pozbawiony chęci powrotu na górę, bo marność tego, co na powierzchni, zostanie ci pokazana, i niezdolny zejść niżej, bo noc okryje stopnie, wiodące ku objawieniu”.
Zamknąłem książkę, potem zacząłem cię prowadzić, Dzienniku.12 lipca
Tego ranka rytualna rejestracja w senegalskim konsulacie, w dziale stypendiów uniwersyteckich, żeby przedłużyć moje. Będzie ważne do końca lipca. Po tej dacie trzeba będzie jakoś sobie radzić: znaleźć prawdziwą pracę albo wrócić do pisania pracy doktorskiej i ją skończyć, albo żyć na ulicy, zostać kochankiem jakiejś dzianej matrony, zakochanej w afrykańskich sekretach, w imię których zgodzi się mnie utrzymywać, albo napisać książkę o osobistej regresji, udającą poradnik osobistego rozwoju. Albo zdechnąć. Tymczasem chwała miłosiernej ojczyźnie, która zaspokaja moje podstawowe potrzeby życiowe!
Później poszedłem do biblioteki, by rzucić okiem na ważniejsze publikacje z 1938 roku. Poświadczały sukcesy pierwszoplanowych postaci na polu francuskiej literatury, poezji i filozofii: Bernanos, Alain, Sartre, Nizan, Gracq, Giono, Aymé, Troyat, Ève Curie, Saint-Exupéry, Caillois, Valéry… Ni mniej, ni więcej. Ale żadnego śladu T. C. Elimane’a czy _Nieludzkiego labiryntu_.
Kiedy wróciłem, Stanislas był już w domu i nie mogłem się powstrzymać, żeby znowu z nim o tym nie pomówić. Wtedy spytał mnie, o czym jest ta książka. Nie spodziewałem się tego pytania, którego skądinąd nienawidzę. Pomyślałem chwilę, a potem, ponieważ musiałem coś odpowiedzieć, wygłosiłem jakiś szumny frazes, parę zdań naszpikowanych słowami pisanymi wielką literą, w rodzaju: To historia pewnego człowieka, krwiożerczego Króla; ów Król pragnie Władzy i jest w stanie popełnić absolutne Zło, żeby ją posiąść, ale odkrywa, że nawet drogi absolutnego Zła przywracają go Ludzkości.
Po tej lirycznej perorze tłumacz przyglądał mi się przez kilka sekund, a potem rzekł: To nic nie znaczy. Dam ci pewną radę: Nigdy nie próbuj opowiadać, o czym jest wielka książka. Lub, jeżeli już to robisz, udziel jedynej możliwej odpowiedzi: o niczym. Wielka książka zawsze mówi wyłącznie o niczym, a mimo to jest w niej wszystko. Nigdy więcej nie daj się złapać w pułapkę i nie mów, o czym opowiada książka, gdy czujesz, że jest wielka. To pułapka, którą zastawia na ciebie opinia publiczna. Ludzie chcą, żeby książka koniecznie o czymś opowiadała. Prawda jest taka, Diéganie, że tylko słaba albo zła czy banalna książka o czymś mówi. Wielka książka nie ma tematu i nie mówi o niczym, jedynie stara się coś powiedzieć czy odkryć, ale na tym koniec, i właśnie to coś jest już wszystkim.