- W empik go
Nakręcana pomarańcza - ebook
Nakręcana pomarańcza - ebook
Obok "1984" Orwella, "Nowego wspaniałego świata" Huxleya, czy "My" Zamiatina - najważniejsza współczesna antyutopia. I nie to jest w niej najokropniejsze, co jej bohaterowie wyczyniają, ale to, co się przy tym dzieje w ich tylko pozornie ludzkiej świadomości.
Książka - legenda. Dodatkowo rozsławiona przez słynny film S. Kubricka.
I jeszcze: jak to jest przetłumaczone! Anthony Burgess stworzył dla tej powieści osobny język. Przekład Roberta Stillera to nie tylko brawurowy popis wynalazczości językowej. To coś przerażająco realnego: istnieje szansa, że takim językiem Polacy będą rzeczywiście mówić!
Akcja powieści toczy się w przyszłości nieokreślonej i w mieście też nie całkiem określonym. Tylko nieliczne realia wskazują, może niechcący, że to Anglia czy Stany Zjednoczone i poniekąd Londyn raczej niż Nowy Jork. W późniejszej o ćwierć wieku adaptacji scenicznej autor wyraźniej powiedział, że miejscem akcji jest "jakaś stolica w nieprzewidywalnej przyszłości", umieszczając zaś nad wejściem do baru jego rosyjską nazwę cyrylicą stwierdził, że może się to dziać również za Żelazną Kurtyną, ale od razu dodał, że ta cyrylica może być po prostu kaprysem projektanta szyldu.
Więc jakby science fiction w tej specyficznej i nadzwyczaj ważkiej odmianie zwanej dystopia: na krytyce politycznej i społecznej zbudowany, posępny, do katastrofizmu skłaniający się rodzaj utopii.
Kolejne w szeregu imponujących dzieł, jakie stworzyli nie tylko George Orwell, bo i Zamiatin, Aldous Huxley, Ayn Rand, Karin Boye i wielu innych. A teraz Anthony Burgess! Ponad 50 tysiećy egzemplarzy sprzedanych w Polsce!
Jednak niedaleka to przyszłość i pod niektórymi względami łatwo kojarząca się z dniem dzisiejszym.
Ta przerażająca dystopia czyni chwilami wrażenie prawie rozhisteryzowane. Nie bardzo wiadomo: czy ganić jej plakatowe uproszczenia? czy zachwycać się ich konstrukcją?
I jeszcze słowo o przekładzie i o tytule. Ta książka stała się też legendą wśród studentów anglistyki, Robert Stiller stworzył bowiem dwa różne przekłady tej samej powieści: pierwszy - można go nazwać kanonicznym czyli "Mechaniczna pomarańcza" z rusycyzmami - oraz ta druga wersja alternatywna czyli "Nakręcana pomarańcza" z anglicyzmami. I kto wie czy polszczyźnie nie grozi właśnie obsunięcie się w ten przerażający język bohaterów powieści Burgessa.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-382-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No i co teraz, e?
Byłem ja, to znaczy Alex, i trzech moich paluków, to znaczy Pete, Georgie i Jołop, a Jołop to znaczy niedlapucu a ryjli jołop, i siedzieliśmy w mleczarni Cow Bar zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a iwning był na dziob i mrok ziąb synowe bycz zima choć suchy. W tym Cow Barze dawali mleko z czymś, to była taka melina, a może wy już nie remember o brajdaszkowie moi, co były za meliny, bo ewryting się nowedejz tak szybko zmienia i wszyscy raz dwa forgetują, gazet się też wiele nie czyta. Więc w tym pabie serwowali mleko plus coś jeszcze. Licencji na sprytozę nie mieli, ale jeszcze nie wyszło prawo, że jest forbiden tu sejl te nowe dyngs, co je miksowali do regularnego mleka, więc mogłeś sobie w nim kazać for instens welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki drag, że miałeś od niego rozkosz i spoko na piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wszystkich Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do tego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! Albo mogłeś tu drynk mleko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, że się człowiek od niego naostrzy i jest redy na elitł tego brudnego, co dwadzieścia w jedno, więc saczlajk tankowaliśmy tego wieczora, od którego zacznę opowieść.
W poketach mieliśmy nieliche many, toteż jeśli chodzi o grabing forsy, nie było tak ryjli potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i łypać, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też machać super kuku jakiejś starej siwej babuli wjej szopie, a potem się ulatniać z rechotem i z bebechami wyprutymi z kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.
Wszyscy czterej byliśmy haj feszn jak z żurnala, to znaczy według tamtej mody, czarne wery macz obcisłe tajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroczu, pod tajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy hand), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jołop miał na odlewce taki bardzo na huzia fejs (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie wery macz chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieliśmy wcięte marynary bez klap, tylko te ogromne wypchane szołdry (po naszemu: ramiona), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może niedlapucu ryjli mieć aż takie szerokie bary. No i oprócz tego, brajdaszkowie, mieliśmy te niezupełnie białe krawaty, co wyglądały jak ugnieciucha z patejtów z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i szusy takie dżast na dziob jusful do kopania.
– No i co teraz, e?
Przy barze siedziały w kupie trzy girlaski, ale nas było czterech i mieliśmy tę zasadę, że jeden za wszystkich i wszystkie za jednego. Te trzy psiczki też były haj feszn, miały peruki na łbach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w prajsie, no, jak bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i mejkap zrobiony pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste dreski, a na nich przy cysiach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi smykami się przefukały, zanim stuknęło im czternaście lat. Łypały na nas ołdy tajm i już mi się prawie zachciało spiknąć (normalnie kącikiem ust), żeby machnąć we trzech małe abitow seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego ynaf zafundować mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i fertyk, ale to by nie było fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był fajter i brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.
– No i co teraz, e?
Ten członio koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle na haju, oczy miał zaszklone i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotrele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale tym razem jakoś mi się pomyślało, że to tchórza robota, brajdaszkowie moi. Drynknąłeś se tego mleka i leżysz, i dostajesz takie ajdyja, że wszystko, co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy widzisz eraund ju całe dyngs oł rajt, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i bojków, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co się hapnie, i edy sejm tajm jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby kiciorka. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż nic nie zostanie. Już straciłeś swoje nejm, body i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła startują ci eksploding jak bombatomba i ten but czy pazur, czy odrobina błocka na brzegu nogawki, co by nie było, zamienia się w ogromne ogromne miejsce, większe od całego świata, i w sam dżast masz się znaleźć fejs tu fejs z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, fejska ci się krzywi do bu-hu-huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nie po to nas wywalili na świat, żebyśmy się zadawali z Bogiem. Taki dyngs to może z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.
– No i co teraz, e?
Stereo było na plej on i zdawało się, że wojs tej syngierki lata po całym pabie, do silingu i bek daun od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze, ta w zielonej peruce, ołdy tajm wypuczała sztomak i wciągała go bek w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku startują mnie rypać i już byłem rajt end redy na to dwadzieścia wjedno. Więc dałem skowyt: – Aut aut aut aut! – jak psiuk i łomot tego kastomera, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on nawet nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i zrobi stamtąd kam bek.
– Aut a dokąd? – zapytał Georgie.
– A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o brajdaszkowie moi.
Więc chodu my w tę wielką zimową noc i po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy to, co nam było potrzeba, mały figiel tu open dy iwning. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w brejlach na klufie i z ryjem otwartym na zimne powietrze nocne. Miał buksy pod pachą i zafajdany parasol (czyli ambryl) i wyszedł zza korneru od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, bo wciąż not ynaf policji a my, fajniste bojki, w mieście i pod bokiem, tak że ten oldboj w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Więc my tup tup kaming do niego bardzo grzecznie i ja mówię:
– Przepraszam, brajdaszku.
On usłyszawszy to jakby się smoł abitow przefrajtnął, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i kip smajling, ale powiada: – Tak? O co chodzi? – takim ofły macz podniesionym, ticzerskim głosem, jakby starał się nam tu szoł, że nie ma pietra. A ja do niego:
– Widzę, że masz książki pod pachą, brajdaszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, brajdaszku.
– O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie! – I tak łypał in sakseszn na wszystkich czterech, znajdując się jakby prysajsli in dy midł kwadratu z samego kip smajling i uprzejmości.
– No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, brajdaszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, brajdaszku.
– Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy buksy i raz dwa je rozdał. Ponieważ nas było trzech, grabnęliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc aj did open it i powiadam: – Znakomite, po prostu świetne! – i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym wojsem: – A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.
– Ależ to – wykrztusił – to... to...
– No – odezwał się Georgie – to już jest in maj opinion zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które zaczyna się na p, i drugie na ch. – Mówiąc to luknął w buklet pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.
– O! – wciął się stary bidny Jołop, łypiąc Petowi przez szołder, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią robił, i jest obrazek i w ogóle. – No – powiedział – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.
– Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – aj sed i biorę się drzeć tę moją książkę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary ticzer na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać bek te buksy, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo ryjli stara i z czasów, kiedy różne dyngs się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało wytargać kartki i porzucać je garściami jak płatki śniegu, tylko big big duże, na tego próchniaka, co ciągle darł mordę, a później tamci machnęli dy sejm, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak jajcarz, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.
– Ty stary, obleśny dziadu, ty! – powiedziałem. I dopiero zaczęliśmy z nim figlować. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozdziawił mu japę, i wtedy Jołop wyjął mu protetiks, górną i dolną szczękę. Rzucił je na sajdłok, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak coś zagulgotał, ułch yłch ołch, więc Georgie let go to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przydziarmażył tą swoją piąchą w ryngach, to ten próchniak normalnie stęknął i od razu krew, ryjli bjutful, brajdaszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do tiszertu i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w sztomak i puściliśmy dziada. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a my w chichot, a potem wisku wisku w poketach jego łachów, tymczasem Jołop nas obtańcowywał z tym zafajdanym parasolem, ale nie było macz tu fajnd. Kilka starych listów, niektóre datowane aż w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i saczlajk sort of szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z tym ambrylem i natyrlik musiał zabrać się do czytania na ful wojs jednego listu, jakby chciał koniecznie tu pruw dla pustego strytu, że umie czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym ofły wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I lafnął na całego: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. – Dobra – powiedziałem. – Kończymy z tym, brajdaszkowie moi. – W trauzach tego próchniaka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), w sumie co najwyżej trzy golce, więc siepnęliśmy tą jego parszywą drobną monalizą normalnie in eraund, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy łup chrup ten parasol i łachy też pru fru i na dmuch wiatru, o brajdaszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym oldbojem. Ja wiem, że to nic tu konsyder za nasz wielki eczywment, ale był dżast początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z plusem już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.
Teraz pierwsza rzecz to zrobić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić abitow szmalcu i przez to mieć beter motywejszn do grabingu wjakimś tam szopie, a z drugiej kupić sobie in edwans alibi, więc chodu my do Księcia of New York na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule podrynkując tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako te dobre smyki, całe smajling do wszystkich na gud iwning w kościółku, choć te stare pomarszczone próchniaczki wpadły od razu w trembling, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my only kaflami błysk błysk błysk w uśmiechu, sit daun i na dzwonek, i czekamy na łejtera. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o derty fartuch, zamówiliśmy każdy po weteranie, czyli rum i czery, to było wtedy haj feszn, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk lajmonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:
– Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego skocza i coś na wynos. – I sypnąłem cały poket monalizy na stół i tamci trzej też, o brajdaszkowie moi. Więc te ciężko przefrajtnięte stare pudernice zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co spiknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Tenk ju, chłopcy – ale widać było, że czekają, co brudnego się teraz hapnie. Było nie było, dostały każda po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego aj did order im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na morning, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za rymejning many wykupiliśmy,o brajdaszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, pogryzaczki z serka, precelki, czipsy i batony czoklatowe, co tylko mieli w pabie, i też dla tych babulek. Po czym zapowiedzieliśmy: – Wrócimy tu bek za minutkę. – I te stare pudernice ołdy tajm powtarzały: – Tenk ju, chłopcy! – i: – God bles ju, chłopcy! – a myśmy wyszli aut bez syngiel centa w poketach.
– Aż się człowiek poczuwa dobry, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać, że nie całkiem anderstend, ale nic nie spiknął, bo miał frajt, abyśmy go znów nie przezywali tępolec i wunder kind niedomózgi. No więc skręciliśmy za korner w Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze open. Nie ruszaliśmy ich prawie trzy miesiące i cały kwartał był taki więcej spoko, więc uzbrojone gliny i patrole mało się tam nowedejz pokazywały, a bardziej na północ od rzeki. Naciągnęliśmy swoje maski, to była zupełnie świeża nowość, ryjli wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nejms) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pibi Shelley. No przebranie jak drut, włosy i ewryting, zjakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został aut na oku, choć tak ryjli powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w szopie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka ogromna kupa jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i no daut również swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop w lot obskoczył ten kontuar jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i rymnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do kastomerów i wywieszająca do nich cycki dla reklamy jakiejś tam świeżej marki rakotworów. Potem było widać już tylko jakby wielki kłąb, co się wtoczył za firankę w głąb szopu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Edy sejm tajm jego zakonna fifa, mama Slouse, jakby zamrożona stała za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jakby dać jej szansę, więc obskoczyłem żwawo ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z cycuchami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej hand na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za policją! No, to wtedy już obowiązkowo musiałem jej machnąć niedlapucu ryjli stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do roztwierania boksów, i tu się już did szoł czerwień, ta stara frendzia. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i machnęli rach ciach darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka ciut buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją rozłożoną z cycuchami aut i open pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie for lejter. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy okazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co naj best rakotworów, no i go aut, o brajdaszkowie moi.
– Ale był wielgi i ciężki, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Aj didnt lajk jego wygląd: brudny i taki zmiętoszony, jak u chłopa, co się z kimś haratał, i no daut właśnie tak było, ale człowiek szud newer na to wyglądać! Po krawacie jakby mu ktoś deptał, maskę miał zdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięliśmy go w boczny stryt i doprowadzili co nieco in order, plując w henkczyf, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem of New York raz dwa pięć i na moim zegarku to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule siedziały ołdy tajm przy czarnej z mydlinami i przy skoczach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki, to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy, God bles ju! – i my na dzwonek i łejtera, to już teraz był inny, zamówiliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam ryjli chciało pić, brajdaszkowie, i co tylko zapragnęły te stare pudernice. Potem aj sed do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu ołdy tajm, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:
– Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwilę z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.
Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim jakiś znak życia did epir ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:
– Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse’a?
– My? – aj sed niewinnie. – A co się stało?
– Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?
– Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali brajdaszkowie.
– Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.
– My się tylko pytamy – rzekł ten drugi gliniarczyk. – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. – Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli kaming aut przy wyjściu, zrobiliśmy im taki smoł koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale co mnie się dotyka, to jednak byłem ciut małe abitow rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.ROZDZIAŁ II
Kiedy wyszliśmy z Księcia of New York, w świetle padającym z długiej witryny głównego baru zobaczyliśmy starego, bełkoczącego rzęcha czyli też ochlapusa, co wyrykiwał świńskie pieśni swych ojców i przy tym odbijało mu się bbe bbe, jakby taka świńska orkiestra w tych jego śmierdzących, zgniłych bebechach. Ygzekli to, czego nigdy nie mogłem znieść. Po prostu ścierpieć aj kudnt widoku, jak felo cały derty, upaćkany i schlany i bekający zatacza się, w jakim by nie był wieku, ale yspeszli kiedy to był taki na ful drewniak, jak ten tutaj. Stał tak jakby rozpłaszczony na ścianie i jego łachy to było jedno wielkie plugastwo, wymięte i rozmemłane i całe w błocku i w łajnie i w paskudztwie. No to wzięliśmy go i przyłożyli fest parę łomotów, a ten ołdy tajm sobie śpiewał. Ta pieśń była o taka:
Owszem, wrócę do ciebie, moja miła,
Jak ty już nie będziesz żyła.
Ale kiedy Jołop mu kilka razy przyłożył piąchą w to brudne żłopackie ryło, przestał wyć i zaczął wrzeszczeć: – No, jazda, załatwcie mnie, wy tchórzliwe skurwięta, ja już i tak nie chcę żyć w takim cuchnącym świecie. – Więc kazałem Jołopowi, żeby ciut przystopował, bo zdarzało mi się tu fajnd interesting, co takie stare próchno ma do powiedzenia o życiu i o świecie. Zapytałem: – O! A co w nim tak cuchnie?
Krzyknął: – Ten świat jest śmierdzący, bo pozwala, żeby młodzi tak traktowali starych, jak wy w tej chwili, i nie ma już prawa ani porządku. – Ryczał na ful gardło i wymachiwał grabami, i ryjli co do słów to radził sobie zupełnie horror szoł, tylko mu not in tajm wychodziło to hyp hyp z kiszek, jakby coś latało w nim po orbicie, albo jak gdyby jakiś wyjątkowy chamajda wtrącał się i hałasował, więc ten stary piernik mu jakby wygrażał pięściami i wrzeszczał: – To już nie jest świat dla starego człowieka i dlatego ja się was wcale nie boję, wy pętaki, bo jestem taki zalany, że nawet nie poczuję bólu, jak mnie będziecie bić, a jeśli mnie zabijecie, to jeszcze lepiej, bo ja wolę już nie żyć. – To myśmy ryknęli ze śmiechu, a potem obszczerzaliśmy tylko zęby nie odzywając się, i on wreszcie powiedział: – Co to w ogóle za taki świat? Ludzie na Księżycu i ludzie krążą wokół Ziemi, jak te muszki koło lampy, a nie zwraca się już uwagi na ziemskie prawo i porządek. Więc róbcie sobie najgorsze, co potraficie, wy tchórzliwe i brudne chuliganięta. – I machnął nam koncert na wardze: prrr biribi bibibi! tak jak my tym młodym gliniarzom, i znów zaczął śpiewać:
Ojczyzno, w bitwie moje męstwo
Dało ci pokój i zwycięstwo.
Więc myśmy władowali mu już ryjli a niedlapucu łomot, smajling całą gębą, ale on ołdy tajm śpiewał. To się go podcięło, aż zwalił się ciężko na płask i rzygnęło z niego całym kubłem wymiocin z piwska. To było paskudne i szmucyk, więc wzięliśmy go pod szus, wszyscy in sakseszn, no i wtedy już krew czyli bladziucha, nie pieśń i nie rzygowiny, popłynęła mu z brudnego starego ryja. No i poszliśmy w swoją stronę.
Billyboy i jego pięciu kumpelków nawinęli nam się przy miejskiej elektrowni. W tych czasach, o brajdaszkowie moi, gangi łączyły się zwykle po czterech czy pięciu, jak do samochodu, bo czterech to była w gablocie dogodna liczba, a sześciu to już górny limit. Czasem gangi się kombinowały ze sobą, tworząc jakby małe armie do wielkiej nocnej wojny, ale przeważnie lepiej wychodziło prauling w niedużej liczbie. A ten Billyboy to było coś takiego, że mdliło mnie na sam widok tej tłustej a obszczerzonej mordy, i ołdy tajm czuło się od niego ten sztynk bardzo zjełczałego oleju, co się na nim w kółko i w kółko smaży, nawet kiedy był odziany w swoje najlepsze ciuchy, jak wtendżast. Przyłypali nas edy sejm moment, kiedy myśmy ich przyłypali, i zaczęło się jakby takie bardzo spokojne kapowanie jedni na drugich. To będzie ryjli niedlapucu, to będzie jak trza, to będzie nóż, czejns, brzytew, a nie jakaś tam piącha i but. Billyboy i jego kumple przystopowali to czym byli zajęci, bo właśnie się szykowali, żeby wykonać coś na młodej a płaksiwej dziuszce, którą sobie zgarnęli, nie starszej niż dziesięć lat, darła się na ful wojs, ale dreski jeszcze miała na sobie, sam Billyboy trzymał ją za jedną grabulę, ajego sajtkik Leo za drugą. Pewnie byli dżast na etapie świńskiego słowa i geting redy do następnego czyli abitow super kuku. Jak tylko nas zobaczyli z daleka, od razu puścili tę smoł girluchnę z jej bu-hu-hu, bo tam, skąd ją wzięli, jest takich ile chcąc, i zaraz uciekła, tylko jej te cienkie białe giczki migały w mroku, ciągle robiąc to: – O! o! o! – A ja odezwałem się smajling bardzo szeroko i po przyjacielsku: – No, kogo ja widzę, to ten zatłuszczony cap śmierdzący Billyboy we własnej żałobie. Jak się masz, ty glu glu butlo najtańsza zjełczałego oleju po czipsach? No to kam on i weź po dzbukach, jeśli masz w ogóle dzbuki, ty wałachu z galarety odlany, ty! – I zaczęło się.
Było nas czterech na ich sześciu, jak już zaznaczyłem, tylko że stary bidny Jołop, niezależnie od swego jołopstwa, był wart ich trzech co do zaciekłości i w brudnej robocie. Nosił takie dość horror szoł czejns albo łańcuch, owinięty dwa razy w pasie, i odwinął go i zaczął ślicznie machać po ajzach czyli oczach. Pete i Dżordżyk mieli ostre jak trza noże, a co do mnie, to posługiwałem się starą, fajną i po prostu morderczą brzytwą, którą teraz już potrafiłem operować i migać artystycznie i wręcz horror szoł. I tak żeśmy fajtowali po ciemku, stary Księżyc z ludźmi, co go obsiedli, właśnie wschodził i gwiazdy też migały ostro jak noże, którym pilno się włączyć. I udało mi się chlasnąć tą brzytwą z góry na dół, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zręcznie, nawet nie zadrasnąwszy ciała pod odzieżą. I ten paluka Billyboya nagle znalazł się w walce open niby strączek grochu, z gołym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo się zdenerwował i zaczął tak machać i wrzeszczeć, aż przestał uważać i dał wejście poczciwemu Jołopowi z jego czejnsami jak wąż: w-h-h-hiiiisz-sz! tak że Jołop go siepnął po samych patrzałkach i ten frendzio Billyboya spłynął potykając się na oślep i wyjąc, że mało sobie serca nie wypruł. Dla nas wszystko dalej szło horror szoł i już wkrótce sajtkik Billyboya walał się nam pod nogami, oślepiony przez czejns Jołopa, i czołgał się w kółko i wył jak zwierzę, ale jeszcze raz wziął fest but w czaszkę i był aut aut i aut.
Z naszej czwórki Jołop, jak zwykle, tak na wygląd wyszedł najgorzej, to znaczy miał cały fejs we krwi i ciuchy upaprane i roz ciach ciach, ale poza nim wszyscy zachowaliśmy spokój i zdrowie. A teraz ten tłusty śmierdziel Billyboy, tego ja chciałem dostać! no i tańczę wokół niego z brzytwą niby jakiś golarz na statku podczas wielkiego sztormu, i próbuję dopaść go na parę ładnych cięć w to paskudne oleiste ryło. Billyboy miał najf, taki długi sprężynowiec, tylko że był ciut za wolny i ciężki w ruchach, żeby mógł naprawdę zrobić komuś wredziochę. I ryjli z satysfakcją, brajdaszkowie, odtańczyłem ja przed nim walczyka – w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy – i ciachnąłem go w lewy i w prawy policzek, tak że dwie firanki krwi spłynęły jakby edy sejm moment z każdej strony jego tłustej, świńskiej, oleistej mordy w świetle zimowych gwiazd. Ciekła ta krew jak czerwone płachty, ale widać było, że on nawet nie poczuł, tylko pchał się na mnie jak brudny i tłusty niedźwiedź, i wciąż tylko dźgał tym nożem i dźgał.
Potem usłyszeliśmy syreny i już było wiadomo, że to gliniarze pędzą z armatami wytkniętymi przez łyndo z wozów i redy tu szut. Ta płaksiwa girluchna dała im znać, natyrlik, bo alarmowa budka stała et hand niedaleko za elektrownią. – Ja cię rychło dostanę, nie bój się! – zawołałem – ty capie śmierdzący! Utnę ci te dzbuki jak nic. – I tamci pobiegli, z wolna i zdyszani, na północ ku rzece, tylko sajtkik Leo did rymejn charcząc na ziemi, a my poszliśmy w swoją stronę. Tuż za kornerem była alejka, ciemna, empty i na obydwie strony open, więc tam odsapnęliśmy, najpierw prędko dysząc, after det coraz wolniej i w końcu normalnie. Jakbyśmy leżeli u stóp dwóch ogromnych gór, to były bloki mieszkalne, i z łyndo wszystkich flatów migotało jakby niebieskie pląsające światło. Na pewno ti wi. Dzisiaj był tak zwany program światowy, czyli każdy na świecie oglądał jedno i to samo, kto tylko zechciał, a in most kejzyz to wpychle w średnim wieku ze średnich klas. Jakiś tam fejmes wielki dżokier albo blek syngier się wygłupia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputników ti wi, brajdaszkowie moi. Odczekaliśmy dysząc i słyszeliśmy, jak te wyjące poli mili cyjniaki przelatują na wschód, więc już kej o kej. Tylko bidny stary Jołop wciąż łypał na gwiazdy i planety i Księżyc z gębą tak rozdziawioną jak bejbuś, co nigdy jeszcze nie widział tych rzeczy, i wreszcie powiada:
– Ciekawe, co tam na nich jest. Co też może być tam w górze na takich dyngsach?
Szturgnąłem go fest pod żebro i mówię: – Ech, ty skurwlu niedomózgi. Nie myśl o tym. Jest najbardziej prawdopodobnie życie identiko jak tu, że ktoś daje nożem, a drugi bierze. A na razie noc jest młoda, więc get muwing i jazda, brajdaszkowie. – Tamci na to ryknęli śmiechem, ale stary bidny Jołop tylko się na mnie tak poważnie wytrzeszczył i did lift oczy na gwiazdy i Księżyc. No i poszliśmy sobie alejką, a światowy program błękitniał z obu stron. Teraz był nam potrzebny kar, więc skręciliśmy z alejki w lewo i okazało się, że jesteśmy na Priestly Place, bo rzuciła nam się w ajz ta big wielka figura z brązu, jakiś starożytny poeta z górną wargą jak małpa i z fają wetkniętą w obwisły ryj. Kaming on na północ doszliśmy do parszywego starego Filmodromu, co się łuszczył i sypał, bo już prawie nikt tam nie zaglądał oprócz takich bojkówjak ja i kumple, a i to tylko na zgiełk i na rach ciach albo małe abitow tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oświetlonym parą upstrzonych przez muchy reflektorów, dało się wyczytać, że leci jak zwykle taki western, gdzie zastępy anielskie są po stronie szeryfa ze Stejtsów, co rąbie z sześciostrzałowca do koniokradów z piekła rodem i aby rypać, jak to edy tajm produkował na huzia nasz Film Ojczysty. Pod kinem zaparkowane bryki nie były takie znów super, przeważnie stare zafajdane gabloty, ale znalazł się jeden Durango 95 i pomyślałem, że to się nada. Georgie miał na kółku tak zwany wsiotwieracz i władowaliśmy się: Jołop i Pete na bek, jak lordowie pykając sobie z rakotworów, a ja swicz on stacyjkę i na starter i warknęło nawet zupełnie horror szoł, z tym fajnym ciepłym wibro i pomrukiem, co to czuje się w kiszkach. Potem na but i cofnęliśmy się klasycznie, i nikt nas nie przyłypał.
Poigraliśmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasząc drewniaków i babulki na przejściach, goniąc zygzakiem koty i te pe. A później szosą na west. Trafik nie był duży, więc aj did pusz girę normalnie w dechę prawie że na wylot i Durango 95 siorbał drogę jak makaron. Wkrótce były już only zimowe drzewa i mrok, brajdaszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechałem po czymś dużym i z warczącą zębatą paszczą nagle w reflektorach, potem skrzyknęło i glamznęło pod nami i stary Jołop na tyłku mało sobie łba nie odrechotał: ho ho ho! After det przyuważyliśmy jakiegoś smołysza z dziuszką pod drzewem na lib lib i stop, i wznieśliśmy okrzyk na ich cześć, a potem daliśmy obojgu wycisk, ale tak ciut i od niechcenia, tylko żeby się popłakali, i znów go ehed. Co teraz było nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To jest dopiero eksajting, to jest coś! do śmiechu i do łomotu w super gwałt. Wreszcie dotarliśmy do takiego osiedla i dżast after det był jakby taki mały osobny kantry haus z kawałkiem ogrodu. Księżyc już wzeszedł oł rajt i ten domek widać było prysajsli jak w dzień, kiedy odpuściłem gaz i po brejksach, a ci trzej chichrali się lajk med, i widzieliśmy inskrypszn na gejcie: DOMCIU... co za ponura nazwa. Wylazłem z wozu i kazałem kumplom ściszyć ten uśmiech i zachować powagę, następnie aj did open ten smoł malutki gejt i podszedłem do drzwi od frontu. Zapukałem delikatnie i nikt się nie zjawił, więc zapukałem ciut mocniej i wtedy usłyszałem kroki, after det odciąganie zasuwy, potem drzwi się abitow uchyliły, może na cal, tak że zobaczyłem oko patrzące na mnie, a drzwi były sejf na łańcuch. – Kto tam? – Wojs był jakiejś fifki, tak na ucho sądząc dość młodej dziulki, więc odezwałem się bardzo sofistykatym głosem jak prawdziwy dżentelmen:
– Bardzo panią przepraszam, jest mi tak przykro, że państwa niepokoję, ale wyszliśmy na spacer i mój przyjaciel nagle zasłabł z takimi objawami, że teraz leży na szosie nieprzytomny i rzęzi. Czy byłaby pani tak dobra pozwolić mi skorzystać ze swego telefonu i zadzwonić na pogotowie?
– U nas nie ma telefonu – powiedziała ta fifa. – Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iść do kogoś innego. – Z wnętrza tego malutkiego hołmu wciąż było słychać klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjegoś tajprajtera, after det zapadła cisza i rozległ się głos tego fela: – O co chodzi, kochanie?
– To czy byłaby pani tak dobra – powiedziałem – dać mu łyk wody? To jest chyba coś w rodzaju omdlenia. Tak wygląda, jakby stracił przytomność.
Fifka się zawahała i powiada: – Proszę zaczekać. – I odeszła, a moi trzej budkowie wysiedli z auta i przekradli się do mnie horror szoł po cichutku, wciągając maski, after det ja naciąg naciąg swoją i już było ynaf tu pusz in grabę i odhaczyć łańcuch, po tym jak udało mi się zmiękczyć tę psiochę swym dżentelmeńskim głosem, tak że nie domknęła z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myśmy byli ci nocni i nieznajomi strejndżers. I wpadliśmy z rykiem we czterech, przy czym Jołop grał jak zwykle jajcarza, podskakując i wykrzykując brudne słowa, i faktycznie był to fajniutki mały domek, muszę przyznać. Z rechotem wbiegliśmy do pokoju, gdzie się paliło światło, i ta psiczka się tamjakby kuliła w sobie, i była to fajna młoda rzeżucha z takimi niedlapucu a ryjli fajnymi cycuszkami, że horror szoł! i z nią był ten członio, ten jej zakonnik czyli ślubny, też dosyć młody w brejlach w rogowej oprawce, a na stole tajprajter i oł eraund wszędzie porozrzucane mnóstwo pejpers, ale był też jeden stosik porządnie w order ułożony, jakby to, co on już wystukał, czyli że znów taki w typie inteligenta od książek, w typie tego, cośmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko że ten tutaj był pisarz, nie czytacz. W każdym razie rzekł:
– Co to ma znaczyć? Kim jesteście? Jak śmiecie wchodzić do mojego domu bez pozwolenia? – A głos mu się tylko trząsł i grabki też. Więc powiadam:
– Nie lękaj się. Jeśli trwogę masz w sercu, bracie, oto cię zaklinam, zbądź się jej co rychlej. – Potem Georgie i Pete poszli sobie luknąć do kuchni, a Jołop stał przy mnie z rozdziawionym ryjem i czekał na rozkaz. – A to, co to jest? – zapytałem, biorąc ze stołu plik maszynopisu, a ten w rogowych brejlach mówi trzęsąc się:
– To właśnie chciałbym usłyszeć. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoście się, zanim was wyrzucę. – Więc bidny stary Jołop w masce jako Pibi Shelley tak się obśmiał, że wprost ryczał jak zwierzę.
– To jest książka – powiadam. – Piszesz tę książkę. – Tu aj did czyndż wojs na taki więcej niekulturny. – Bo ja zawsze miałem szaconek dla tych, co piszom buksy. – Luknąłem na pierwszą stronę i tam był tytuł: NAKRĘCANA POMARAŃCZA. Więc aj sed: – Co za głupi tytuł. Kto słyszał o nakręcanej pomarańczy? – I przeczytałem kawałek takim bardzo uniesionym głosem jak na kazaniu: – Próba narzucenia człowiekowi, istocie, która też rośnie i zdolna jest do słodyczy, aby się w końcowym okrążeniu rozpływał soczyście u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszę miecz mego pióra... – Na to Jołop dał koncert na wardze i ja się też musiałem roześmiać. After det zacząłem drzeć te pejpers na kawałeczki i rozrzucać po podłodze, i ten kutafon rajter jakby oszalał i rzucił się na mnie, szczerząc te żółte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chciał rozszarpać. To był sygnał dla starego Jołopa i on wszedł do akcji z uśmiechem na ryju i robiąc uch uch i a! a! a! w drygające ryło tego członia, łup łup, z lewej piąchy i znów prawą, tak że nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszędzie jednakowe, jakby zjednej wielkiej wytwórni, polało się i splamiło ten czysty, prześliczny karpet i strzępy książki, którą ja ołdy tajm darłem ryp! ryp! A tymczasem dziuszka, jego wierna i kochająca zakonnica, stała jak przymarznięta do kominka i zaczęła wreszcie tak z lekka ciut pokrzykiwać, jakby do taktu Jołopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coś tam ciamkając na całego, chociaż w maskach, to było no problem, Georgie z zimnym udkiem czegoś tam w łapie i z połową buły przykrytej bryłą masła w drugiej, a Pete z butlą piwa z pieniącym się łbem i z potężną grudą czegoś w rodzaju ciasta ze śliwkami. Zrobili ho ho ho widząc, jak stary Jołop obtańcowuje pisarza i daje z piąchy, aż się ten felo pisarz rozpłakał, jakby dzieło jego życia poszło na marne i bu-hu-huu tą wykrzywioną w prostokąt bardzo krwawą buźką, ale to było takie ho ho ho zdławione od żarcia i było widać kęsy tego, co jedli. Aj didnt lajk it, bo świńskie i szmucyk, więc powiedziałem:
– Won z tym żarciem. Wcale wam nie pozwoliłem jeść. Złapcie tego fajfusa, żeby wszystko prysajsli widział i nie mógł się wyrwać. – Więc cisnęli to tłuste żarło na stół, między fruwające oł eraund pejpers, i podyrdali do pisarza, którego rogowe brejle były już potrzask trzask, ale jeszcze się trzymały, a stary Jołop ołdy tajm obtańcowywał go i w trembling wprawiał ozdóbki na gzymsie kominka (aż je zmiotłem i już się nie mogły trząść, o nie, braj daszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Nakręcanej pomarańczy, robiąc mu cały ryj na fioletowo i ociekająco, niby jakiś bardzo szczególny rodzaj soczystego owocu. – Już dobra, Jołop – odezwałem się. – Teraz ta druga rzecz, panie Boże dopomóż. – Więc on złapał się z tyłu za dziuszkę, która ciągle ach ach achała w takim bardzo horror szoł rytmie na cztery, wykręcił jej grabki do tyłu, tymczasem ja obdzierałem z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to się okazały bardzo horror szoł i fajne cycuszki, co luknęły na mnie tymi różowymi ślipkami, o brajdaszkowie, jak ściągałem tajtki i szykowałem się, żeby jej zapchnąć. A już zapychając słyszałem okrzyki bólu i ten kurwawy pryk autor, co go trzymali Pete i Georgie, mało się im nie wyrwał, rycząc jak psych najbrudniejsze ze słów, jakie znam, i na dodatek jeszcze inne, co sam wymyślił. Jak już byłem fertyk, to przyszła kolej na Jołopa i on sobie posunął jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pibi Shelley wcale nie zwracała uwagi, a ja trzymałem. Potem czyndż, Jołop i ja żeśmy dzierżyli tego zafajdanego członia, co właściwie się już nawet nie rzucał, tylko mamlał jakieś rozlazłe słowa, jak w tym kraju milk barów z doprawką, a Dżordżyk i Pietia robili swoje. Potem się zrobiło tak raczej cicho, a nas rozsadzała jakby nienawiść, no to rozwaliliśmy, co jeszcze było do rozwalenia, tajprajter, lampę, fotele, a Jołop (to typowe dla tego Jołopa) odlał się i zgasił fajer w kominku i chciał nasrać na karpet, bo papieru było ynaf na tym pojebowisku, ale ja powiedziałem stop. I: – Aut aut aut aut! – dałem skowyt. Ten członio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, z łachani w krwi i ledwie wydający jakieś odgłosy. Ale przeżyją.
Wsiedliśmy do wozu i pozwoliłem, żeby Georgie wziął za kółko, bo sam czułem się abitow jakby wymięty, i ruszyliśmy z powrotem do miasta, rozjeżdżając po drodze jakieś dziwne i piszczące paskudztwa.