Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nie zaczęło się od ciebie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie zaczęło się od ciebie - ebook

Depresja, zaburzenia lękowe, chroniczny ból czy obsesje nie zawsze muszą być efektem wydarzeń, których doświadczyliśmy osobiście. Ich korzenie czasem sięgają czasu naszych rodziców, dziadków, a nawet pradziadków. Badania dowodzą, że traumatyczne doświadczenia mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Niniejsza książka czerpie z wniosków czołowych ekspertów zajmujących się zagadnieniem zespołu stresu pourazowego, m.in. Rachel Yehudy i Bessera van der Kolka. Nawet jeśli osoba, która doświadczyła traumy, od dawna nie żyje, albo historia tego doświadczenia została zapomniana lub przemilczana – ślady emocjonalne tego zdarzenia mogą wciąż pozostać żywe. Często są głęboko ukryte, zakodowane w genach i języku i mogą odgrywać znacznie większą rolę, niż do tej pory przypuszczano.

Mark Wolynn – terapeuta z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem. Jest pionierem w badaniach nad dziedziczoną traumą. Prowadził zajęcia na wielu prestiżowych uczelniach, m.in. na Uniwersytecie w Pittsburgu, The New York Open Center i The California Institute of Integral Studies, a także w wielu klinikach, szpitalach i ośrodkach szkoleniowych. Jego artykuły publikowane były m.in. w „Psych Central”, a wiersze w „New Yorkerze”.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-062-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Sekretny język lęku

W ciemny czas wzrok powraca…

The­odore Roethke,
tł. Sta­ni­sław Barań­czak

KSIĄŻKA TA jest owo­cem podróży, która zapro­wa­dziła mnie na koniec świata i z powro­tem do domu, do korzeni, a także dała począ­tek pracy, o jakiej nawet mi się nie śniło, kiedy wyru­sza­łem w drogę. Przez ponad dwa­dzie­ścia lat pra­co­wa­łem z oso­bami cier­pią­cymi na depre­sję, stany lękowe, cho­roby prze­wle­kłe, fobie, obse­sje, PTSD i inne zabu­rze­nia. Czę­sto tra­fiały do mnie osoby pozba­wione nadziei i zawie­dzione tym, że pomimo lat psy­cho­te­ra­pii, przyj­mo­wa­nia leków i innych inter­wen­cji nie udało się im odkryć źró­dła cier­pie­nia, ani go ukoić.

Dzięki moim doświad­cze­niom, szko­le­niom i prak­tyce kli­nicz­nej nauczy­łem się, że odpo­wie­dzi należy szu­kać nie tylko w swo­jej wła­snej histo­rii, lecz rów­nież w histo­riach rodzi­ców, dziad­ków, a nawet pradziad­ków. Naj­now­sze bada­nia naukowe, które tra­fiają dziś na pierw­sze strony gazet, także mówią o tym, że efekty traumy mogą być prze­ka­zy­wane z poko­le­nia na poko­le­nie. Spu­ści­zna ta nazy­wana jest dzie­dzi­czoną traumą rodzinną i poja­wiają się coraz to nowe dowody na ist­nie­nie tego zja­wi­ska. Ból nie zawsze prze­mija lub zmniej­sza się z cza­sem. Nawet jeśli osoba, która doświad­czyła traumy, już nie żyje, a jej histo­rię skry­wają lata mil­cze­nia, w jej potom­kach mogą na­dal żyć wspo­mnie­nia i odczu­cia, które doma­gają się prze­pra­co­wa­nia i uwol­nie­nia.

Książka ta jest syn­tezą obser­wa­cji, które poczy­ni­łem jako dyrek­tor Family Con­stel­la­tion Insti­tute w San Fran­ci­sco oraz naj­now­szych odkryć neu­ro­bio­lo­gii, epi­ge­ne­tyki i badań nad języ­kiem. Jest rów­nież wyni­kiem szko­leń, jakie odby­łem u Berta Hel­lin­gera, uzna­nego nie­miec­kiego psy­cho­te­ra­peuty, który w swoim podej­ściu do pracy tera­peu­tycz­nej z rodziną poka­zuje psy­cho­lo­giczny i fizyczny wpływ dzie­dzi­czo­nej traumy rodzin­nej na następne poko­le­nia.

Istotą mojej pracy jest zakoń­cze­nie cyklu cier­pie­nia powta­rza­ją­cego się w kolej­nych gene­ra­cjach i o tym jest ta książka. Znaczna jej część poświę­cona została roz­po­zna­wa­niu dzie­dzi­czo­nych wzor­ców – lęków, uczuć, zacho­wań – które nie­świa­do­mie prze­ję­li­śmy od swo­ich przod­ków. Dla­czego tak się dzieje? W moim prze­ko­na­niu dla­tego, że histo­ria, która potrze­buje opo­wie­dze­nia, musi zostać opo­wie­dziana. Pozwól­cie, że podzielę się wła­sną.

Nie pla­no­wa­łem stwo­rzyć metody, która pomoże wyjść z lęku i stra­chu. Wszystko zaczęło się dnia, kiedy stra­ci­łem wzrok. Wyda­rzyło się to pod­czas mojego pierw­szego ataku migreny ocznej. Nie dozna­wa­łem fizycz­nego bólu, byłem pogrą­żony w prze­ra­ża­ją­cej czar­nej otchłani, która ode­brała mi wzrok. Mia­łem trzy­dzie­ści cztery lata i poty­ka­łem się w mroku, pró­bu­jąc w swoim biu­rze zna­leźć tele­fon i samymi pal­cami wybrać na nim numer 911. Wkrótce przy­je­chała karetka.

Migrena oczna to gene­ral­nie nic poważ­nego. Pogor­sze­nie wzroku ustę­puje zwy­kle po godzi­nie. Nie zawsze jed­nak masz tego świa­do­mość, kiedy cię spo­tyka. W moim przy­padku migrena oczna była dopiero począt­kiem. W kolej­nych tygo­dniach zaczą­łem tra­cić wzrok w lewym oku. Twa­rze i znaki dro­gowe wkrótce zupeł­nie się roz­ma­zały.

Leka­rze poin­for­mo­wali mnie, że cier­pię na cen­tralną reti­no­pa­tię suro­wiczną, cho­robę, któ­rej nie można wyle­czyć, a jej przy­czyna nie jest znana. Płyn zbiera się pod siat­kówką, a potem zaczyna wycie­kać, powo­du­jąc powsta­wa­nie blizn i roz­ma­zy­wa­nie się obrazu. Zna­la­złem się wśród pię­ciu pro­cent osób, u któ­rych cho­roba przyj­muje postać chro­niczną i które w jej wyniku stracą wzrok. Powie­dziano mi, że cho­roba dotknie obu oczu. Było to tylko kwe­stią czasu.

Leka­rze nie potra­fili mi powie­dzieć ani dla­czego tracę wzrok, ani jak można to zatrzy­mać. Wszystko, czego pró­bo­wa­łem na wła­sną rękę – wita­miny, diety skła­da­jące się z samych soków, masaże medy­cyny alter­na­tyw­nej – zda­wało się tylko pogar­szać sprawę. Byłem zupeł­nie zagu­biony. Mój naj­więk­szy strach wła­śnie się mate­ria­li­zo­wał, a ja nie mogłem nic z tym zro­bić. Nie­wi­domy, pozba­wiony moż­li­wo­ści zatrosz­cze­nia się o sie­bie, zupeł­nie sam, roz­padł­bym się na kawałki. Byłby to dla mnie koniec. Czu­łem, że stracę wolę życia.

Prze­ży­wa­łem ten sce­na­riusz w gło­wie, cią­gle do niego wra­ca­łem. Im wię­cej o nim myśla­łem, tym moc­niej uczu­cie bez­rad­no­ści zako­rze­niało się w moim ciele. Toną­łem w bagnie. Za każ­dym razem, kiedy pró­bo­wa­łem się z niego wydo­być, powra­cały myśli, że będę żył samotny, bez­radny, zruj­no­wany. Nie wie­dzia­łem wtedy, że słowa „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” są wyra­zami mojego oso­bi­stego języka lęku. Nie­oswo­jone i nie­okieł­znane roz­pę­dzały się w mojej gło­wie i grze­cho­tały w ciele.

Zasta­na­wia­łem się, jak to się stało, że nada­łem myślom takiej mocy. Inni cier­pieli na trud­no­ści znacz­nie więk­sze niż moje, a jed­nak nie pod­da­wali się im cał­ko­wi­cie. Co takiego było we mnie, że strach zupeł­nie mnie pochło­nął? Dopiero wiele lat póź­niej udało mi się odpo­wie­dzieć na te pyta­nia.

Wtedy potra­fi­łem tylko odejść. Odsze­dłem ze związku, odsze­dłem od rodziny, odsze­dłem z pracy i z mia­sta, porzu­ci­łem wszystko, co zna­łem. Poszu­ki­wa­łem odpo­wie­dzi, któ­rych nie mogłem zna­leźć w świe­cie, w któ­rym żyłem, świe­cie, gdzie wielu ludzi było zagu­bio­nych i nie­szczę­śli­wych. Mia­łem tylko pyta­nia i nie­wiele chęci, żeby dalej żyć życiem, jakie zna­łem. Prze­ka­za­łem swoją firmę (dobrze pro­spe­ru­jącą firmę zaj­mu­jącą się orga­ni­za­cją even­tów) komuś, kogo dopiero co pozna­łem, i wyru­szy­łem na wschód – tak bar­dzo na wschód, jak tylko się dało – aż dotar­łem do Azji Połu­dniowo-Zachod­niej. Poszu­ki­wa­łem uzdro­wie­nia. Nie mia­łem poję­cia, jak będzie wyglą­dało.

Czy­ta­łem książki i uczy­łem się od nauczy­cieli, któ­rzy je napi­sali. Kiedy tylko usły­sza­łem o kimś, kto mógłby mi pomóc, o sta­rej kobie­cie w chatce lub roze­śmia­nym męż­czyź­nie w habi­cie, podą­ża­łem na spo­tka­nie. Dołą­cza­łem do warsz­ta­tów i śpie­wa­łem z guru. Jeden z nich powie­dział nam, że chce, by ota­czali go wyłącz­nie „ci, któ­rzy zna­leźli”. Poszu­ku­jący, powie­dział, będą zawsze tylko poszu­ki­wać.

Chcia­łem być „tym, który zna­lazł”. Codzien­nie godzi­nami medy­to­wa­łem. Odby­wa­łem kil­ku­dniowe gło­dówki. Przy­rzą­dza­łem napary z ziół i wal­czy­łem z tok­sy­nami, które, jak sobie wyobra­ża­łem, zale­gały w moich tkan­kach. Tym­cza­sem mój wzrok cały czas się pogar­szał, a depre­sja pogłę­biała.

Nie zda­wa­łem sobie wtedy sprawy, że kiedy pró­bu­jemy unik­nąć odczu­wa­nia bólu, czę­sto prze­dłu­żamy jego trwa­nie. Jest to świetna recepta na nie­koń­czące się cier­pie­nie. W samym akcie szu­ka­nia jest też coś, co odcina nas od tego, co chcie­li­by­śmy zna­leźć. Cią­głe poszu­ki­wa­nie na zewnątrz unie­moż­li­wia zorien­to­wa­nie się, że war­to­ściowy pro­ces toczy się wewnątrz nas samych, prze­ga­pimy go jed­nak, jeżeli nie skie­ru­jemy uwagi do środka.

„Czego nie chcesz zoba­czyć?” – pona­glali uzdro­wi­ciele, doma­ga­jąc się, żebym spoj­rzał głę­biej. Skąd mogłem wie­dzieć? Byłem pogrą­żony w ciem­no­ści.

Pewien guru w Indo­ne­zji tro­chę roz­ja­śnił ten mrok, gdy zapy­tał: „Za kogo się uwa­żasz, że miał­byś nie mieć pro­ble­mów z oczami?”, i cią­gnął „być może uszy Johana nie sły­szą tak dobrze jak uszy Ger­harda, a płuca Elizy nie są rów­nie silne, jak płuca Grety. Die­trich nie cho­dzi rów­nie spraw­nie jak Seba­stian” (wszy­scy uczest­nicy tego tre­ningu byli Niem­cami albo Holen­drami i zma­gali się z róż­nymi prze­wle­kłymi cho­ro­bami). Coś do mnie dotarło. Miał rację. Kim byłem, żeby nie mieć pro­ble­mów z oczami? Nie­zgoda na rze­czy­wi­stość była z mojej strony aro­gan­cją. Czy mi się to podo­bało, czy nie, na siat­kówce mia­łem bli­zny i widzia­łem nie­ostro, ale w głębi – w „ja”, które było pod tym wszyst­kim – zaczą­łem odczu­wać spo­kój. Powoli to, jak się czu­łem, prze­stało zale­żeć cał­ko­wi­cie od tego, jak czuło się moje oko.

W celu pogłę­bie­nia nauki guru kazał nam przez sie­dem­dzie­siąt dwie godziny – trzy dni i trzy noce – z zasło­nię­tymi oczami i zatka­nymi uszami medy­to­wać na małej poduszce. Każ­dego dnia dosta­wa­li­śmy nie­wielką miskę ryżu i wodę do picia. Nie wolno nam było spać, wsta­wać, kłaść się ani komu­ni­ko­wać ze sobą. Żeby pójść do łazienki, trzeba było pod­nieść rękę i było się eskor­to­wa­nym w ciem­no­ści do dziury w ziemi.

Dzięki głę­bo­kiej obser­wa­cji umy­słu mie­li­śmy dostrzec, jak jest sza­lony. Spo­strze­głem, jak mój umysł nie­ustan­nie kpi ze mnie, pod­su­wa­jąc mi naj­gor­sze moż­liwe sce­na­riu­sze oraz złu­dze­nie, że jeżeli tylko będę się wystar­cza­jąco inten­syw­nie mar­twił, uda mi się unik­nąć tego, czego naj­bar­dziej się boję.

Po tym i podob­nych doświad­cze­niach w środku zaczą­łem widzieć tro­chę jaśniej. Jed­nak stan mojego oka wcale się nie popra­wił, wycie­ka­nie płynu i bli­zno­wa­nie nie ustały. Kło­poty ze wzro­kiem są wspa­niałą meta­forą na wielu pozio­mach. W końcu zro­zu­mia­łem, że nie cho­dzi o to, co widzę, a czego nie widzę, tylko raczej o spo­sób, w jaki widzia­łem rze­czy. Ale to nie wtedy wszystko się zmie­niło.

Dopiero w trze­cim roku „poszu­ki­wa­nia wizji” dosta­łem wresz­cie to, czego szu­ka­łem. Dużo wtedy medy­to­wa­łem. Depre­sja pra­wie się skoń­czyła. Spę­dza­łem nie­zli­czone godziny na byciu ze swoim odde­chem i dozna­niami pły­ną­cymi z ciała. To było łatwe.

Któ­re­goś dnia cze­ka­łem w kolejce na _sat­sang_ – spo­tka­nie z mistrzem ducho­wym. Cze­ka­łem już kilka godzin, ubrany w białą szatę, którą nosili wszy­scy w świą­tyni. Wresz­cie nade­szła moja kolej. Ocze­ki­wa­łem, że mistrz dostrzeże moje zaan­ga­żo­wa­nie. Zamiast tego spoj­rzał głę­boko we mnie i zoba­czył to, czego sam nie widzia­łem. „Wra­caj do domu”, powie­dział, „Wra­caj do domu i zadzwoń do matki i ojca”.

Co? Byłem wście­kły. Aż zadrża­łem ze zło­ści. Naj­wy­raź­niej zupeł­nie mnie nie zro­zu­miał. Nie potrze­bo­wa­łem już prze­cież rodzi­ców. Prze­ro­słem ich. Zosta­wi­łem ich za sobą już dawno, zamie­ni­łem na lep­szych, boskich, ducho­wych rodzi­ców – nauczy­cieli, guru, mądrych męż­czyzn i kobiety, któ­rzy pro­wa­dzili mnie na dro­dze do oświe­ce­nia. W dodatku byłem prze­ko­nany, że dzięki kil­ku­let­niej tera­pii i podar­ciu kar­to­no­wych figu­rek przed­sta­wia­ją­cych moich rodzi­ców udało mi się „ule­czyć” moją rela­cję z nimi. Posta­no­wi­łem więc zigno­ro­wać radę mistrza.

A jed­nak coś we mnie utkwiło. Nie mogłem zapo­mnieć o tym, co powie­dział. Zaczą­łem wresz­cie rozu­mieć, że żadne doświad­cze­nie nie idzie na marne. Wszystko, co się nam przy­da­rza ma war­tość, nawet jeśli nie potra­fimy jej od razu doce­nić. Wszystko, co nas spo­tyka, w końcu dokądś nas pro­wa­dzi.

Chcia­łem jed­nak na­dal trwać w ilu­zji doty­czą­cej poczu­cia, kim jestem. Byłem osobą zaawan­so­waną w prak­tyce medy­ta­cji i mocno się tego trzy­ma­łem. Posta­no­wi­łem więc spo­tkać się z innym mistrzem ducho­wym, takim, który, jak sądzi­łem, będzie potra­fił wszystko napra­wić. Inspi­ro­wał setki ludzi dzien­nie swoją nie­ziem­ską miło­ścią. Byłem pewien, że zoba­czy we mnie głę­boko udu­cho­wioną osobę, za jaką się uwa­ża­łem. Znowu cze­ka­łem cały dzień, żeby wresz­cie zna­leźć się na początku kolejki. A potem stało się to samo. Znów. Raz jesz­cze usły­sza­łem dokład­nie te same słowa: „Zadzwoń do rodzi­ców. Wróć do domu i pogódź się z nimi”.

Tym razem usły­sza­łem, co zostało powie­dziane.

Wielcy nauczy­ciele wie­dzą. Wiel­kich nauczy­cieli nie obcho­dzi, czy wie­rzysz w ich naukę, czy nie. Mówią o praw­dzie, a potem zosta­wiają cię samego, żebyś odkrył wła­sną prawdę. Adam Gop­nik w książce _Thro­ugh the Chil­dren’s Gate_ pisze o róż­nicy mię­dzy guru a nauczy­cie­lami: „Guru ofia­ro­wuje nam sie­bie i swój sys­tem, nauczy­ciel daje nam lek­cję i oddaje sobie samym”.

Wielcy nauczy­ciele rozu­mieją, że to, skąd przy­cho­dzimy, wpływa na to, dokąd idziemy, i że nie­roz­wią­zane sprawy z prze­szło­ści wpły­wają na naszą przy­szłość. Wie­dzą, że rodzice są ważni, nie­za­leż­nie od tego, jakimi byli dla nas rodzi­cami. Nie da się tego obejść: histo­ria rodziny to NASZA histo­ria. Czy nam się to podoba, czy nie, nosimy ją w sobie.

Nie­za­leż­nie od histo­rii, jaką sobie o nich opo­wia­damy, nie możemy rodzi­ców wyma­zać ani wyrzu­cić z sie­bie. Są w nas, a my jeste­śmy ich czę­ścią – nawet jeżeli ni­gdy ich nie pozna­li­śmy. Odrzu­ce­nie rodzi­ców oddala nas tylko od samych sie­bie i zwięk­sza cier­pie­nie. Tych dwóch nauczy­cieli potra­fiło to zoba­czyć. Ja nie umia­łem. Moja śle­pota była jed­no­cze­śnie fak­tyczna i meta­fo­ryczna. Teraz zaczą­łem się budzić i uświa­da­miać sobie, jak wielki bała­gan zosta­wi­łem w domu.

Wiele lat byłem bar­dzo surowy w oce­nie moich rodzi­ców. Uwa­ża­łem, że jestem dużo bar­dziej ludzki i wraż­liwy od nich. Wini­łem ich za wszystko, co nie podo­bało mi się w moim życiu. Teraz musia­łem do nich wró­cić, żeby odzy­skać to, czego mi bra­ko­wało – wraż­li­wość. Zaczą­łem rozu­mieć, że moja zdol­ność przyj­mo­wa­nia miło­ści od innych ludzi jest powią­zana z moją zdol­no­ścią przyj­mo­wa­nia miło­ści od mojej matki.

Przy­ję­cie jej miło­ści nie było jed­nak łatwym zada­niem. Nasza rela­cja była bar­dzo trudna, a kiedy matka pró­bo­wała mnie objąć, czu­łem, jakby zaci­skała mnie pułapka na niedź­wie­dzie. Moje ciało zwie­rało się, pró­bu­jąc stwo­rzyć pan­cerz, któ­rego matka nie będzie w sta­nie prze­nik­nąć. Ten ból wpły­wał na każdy aspekt mojego życia, przede wszyst­kim na moją zdol­ność bycia otwar­tym w związku.

Matka i ja potra­fi­li­śmy mie­sią­cami nie roz­ma­wiać ze sobą. Kiedy już roz­ma­wia­li­śmy, zawsze uda­wało mi się sło­wami albo przez język ciała odrzu­cić cie­płe uczu­cia, które pró­bo­wała mi oka­zać. Byłem chłodny i zdy­stan­so­wany. Oskar­ża­łem ją o nie­zdol­ność widze­nia i słu­cha­nia mnie. Tkwi­li­śmy w emo­cjo­nal­nym śle­pym zaułku.

Posta­no­wiw­szy napra­wić naszą rela­cję, zare­zer­wo­wa­łem lot do domu, do Pit­ts­bur­gha. Nie widzia­łem matki od kilku mie­sięcy. Kiedy zbli­ża­łem się do celu, poczu­łem ucisk w klatce pier­sio­wej. Nie byłem prze­ko­nany, czy naszą rela­cję da się napra­wić, wypeł­niały mnie różne nowe uczu­cia. Byłem przy­go­to­wany na naj­gor­sze i odgry­wa­łem w myślach czarny sce­na­riusz: matka mnie przy­tuli, a ja, cho­ciaż pra­gną­łem poczuć się miękki w jej ramio­nach, zro­bię coś zupeł­nie odwrot­nego i zmie­nię się w kamień.

I tak się mniej wię­cej stało. Matka uści­snęła mnie, co znio­słem z tru­dem, ledwo mogłem oddy­chać. Popro­si­łem jed­nak, żeby nie prze­sta­wała mnie obej­mo­wać. Chcia­łem poznać od środka reak­cję swo­jego ciała, poczuć, gdzie zaczy­nał się opór i napię­cie, odczuć, co się ze mną dzieje, zoba­czyć, jak się zamy­kam. Były to nowe infor­ma­cje. Widzia­łem, jak to samo działo się w moich związ­kach. Ale tym razem posta­no­wi­łem nie odcho­dzić. Zamie­rza­łem ule­czyć tę ranę w miej­scu, gdzie się otwo­rzyła.

Im dłu­żej mnie obej­mo­wała, tym bar­dziej czu­łem, że eks­plo­duję. Odczu­wa­łem fizyczny ból. Po chwili zamie­nił się w odrę­twie­nie, które prze­szło z powro­tem w ból. A potem, po kilku minu­tach, coś odpu­ściło. W klatce pier­sio­wej i brzu­chu poczu­łem drże­nie. Zaczą­łem mięk­nąć i w kolej­nych tygo­dniach mię­kłem coraz bar­dziej.

Pod­czas jed­nej z wielu roz­mów, które w tam­tym cza­sie odby­li­śmy, matka opo­wie­działa mi o wyda­rze­niu, które miało miej­sce, gdy byłem mały. Z powodu ope­ra­cji pęche­rza mama musiała iść do szpi­tala na trzy tygo­dnie. Ta wia­do­mość pozwo­liła mi uło­żyć w całość frag­menty ukła­danki. W pew­nym momen­cie przed moimi dru­gimi uro­dzi­nami, kiedy matka i ja zosta­li­śmy roz­dzie­leni, w moim ciele zro­dziło się napię­cie, któ­rego nie byłem świa­domy. Kiedy wró­ciła do domu, nie ufa­łem już jej tro­sce. Zamkną­łem się na nią. Ode­pchną­łem ją wtedy i odpy­cha­łem kolej­nych trzy­dzie­ści lat.

Jesz­cze jedno wyda­rze­nie z wcze­snego dzie­ciń­stwa mogło obu­dzić strach, że moje życie może nagle zostać zruj­no­wane, strach, który stale mi towa­rzy­szył. Matka opo­wie­działa mi, że mój poród był bar­dzo trudny i lekarz musiał użyć klesz­czy. W rezul­ta­cie porodu klesz­czo­wego skóra mojej głowy była posi­nia­czona, a czaszka lekko odkształ­cona, co przy tego typu poro­dach zda­rza się czę­sto. Matka opo­wie­działa mi ze skru­chą, że przez to, jak wyglą­da­łem, z początku trudno jej było mnie przy­tu­lić. Ta histo­ria wywo­łała we mnie głę­boki oddźwięk i pomo­gła mi zro­zu­mieć uczu­cie roz­pa­czy, które tak głę­boko we mnie tkwiło. Trau­ma­tyczne wspo­mnie­nia z porodu, które zapi­sały się w moim ciele, wycho­dziły na powierzch­nię szcze­gól­nie wtedy, gdy sam musia­łem „uro­dzić” jakiś nowy pro­jekt lub wystą­pić przed publicz­no­ścią. Samo zro­zu­mie­nie tego mecha­ni­zmu prze­peł­niło mnie spo­ko­jem. Zbli­żyło mnie także z matką.

Napra­wia­jąc rela­cję z matką, zbli­ży­łem się rów­nież do ojca. Od roz­wodu rodzi­ców, kiedy mia­łem trzy­na­ście lat, ojciec miesz­kał samot­nie w małym, zruj­no­wa­nym miesz­ka­niu, któ­rego ni­gdy nie chciało mu się wyre­mon­to­wać, cho­ciaż był eme­ry­to­wa­nym sier­żan­tem mary­narki i pra­cow­ni­kiem budow­la­nym. Stare narzę­dzia, śruby, gwoź­dzie, zwoje taśm elek­trycz­nych i kle­ją­cych walały się jak zawsze po poko­jach i kory­ta­rzach. Kiedy sta­li­śmy obok sie­bie pośrodku oce­anu zardze­wia­łego metalu, powie­dzia­łem mu, jak bar­dzo za nim tęsk­ni­łem. Słowa roz­pły­nęły się w prze­strzeni. Ojciec nie miał poję­cia, co z nimi zro­bić.

Zawsze pra­gną­łem bli­skiej rela­cji z ojcem, ale żaden z nas nie potra­fił jej stwo­rzyć. Jed­nak tym razem kon­ty­nu­owa­li­śmy roz­mowę. Powie­dzia­łem mu, że go kocham i że jest dobrym ojcem. Opo­wie­dzia­łem mu o rze­czach, które dla mnie robił, kiedy byłem mały. Czu­łem, że mnie słu­cha, cho­ciaż mogłoby się wyda­wać, że jest ina­czej, ponie­waż wzru­szał ramio­nami i pró­bo­wał zmie­nić temat. Przez kilka tygo­dni mówi­łem do niego i dzie­li­łem się wspo­mnie­niami. Aż wresz­cie któ­re­goś dnia pod­czas lun­chu spoj­rzał mi pro­sto w oczy i powie­dział: „Ni­gdy nie sądzi­łem, że mnie kochasz”. Z tru­dem zła­pa­łem oddech. Jasne było, że w nas obu poja­wił się wielki ból. I nagle otwo­rzyły się nam serca. Cza­sami serce musi pęk­nąć, żeby mogło się otwo­rzyć. W końcu zaczę­li­śmy oka­zy­wać sobie miłość. Zoba­czy­łem skutki zaufa­nia nauczy­cie­lom i powrotu do domu, żeby pojed­nać się z rodzi­cami.

Po raz pierw­szy, odkąd się­ga­łem pamię­cią, pozwa­la­łem sobie na przyj­mo­wa­nie od rodzi­ców miło­ści i tro­ski – nie takich, jakie wyobra­ża­łem sobie, że powinny być, tylko takich, jakie potra­fili dawać. Byli tymi samymi rodzi­cami, co zawsze. Róż­nica była we mnie. To ja znowu czu­łem do nich miłość, taką, jaką czuć musia­łem jako dziecko, zanim zała­mała się moja rela­cja z matką.

Wcze­sne roz­sta­nie z matką w połą­cze­niu z podob­nymi trau­mami, które odzie­dzi­czy­łem wraz z histo­rią rodzinną – troje z moich dziad­ków wcze­śnie stra­ciło matki, a czwarte jako nie­mowlę stra­ciło ojca – przy­czy­niło się do powsta­nia mojego języka lęku. Słowa „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” i towa­rzy­szące im uczu­cia powoli tra­ciły nade mną moc. Dosta­łem nowe życie, któ­rego istotną czę­ścią była odmie­niona rela­cja z rodzi­cami.

Przez kolej­nych kilka mie­sięcy udało mi się odbu­do­wać pełną czu­ło­ści rela­cję z matką. Jej miłość, którą odbie­ra­łem kie­dyś jako inwa­zyjną i nie­wo­lącą, teraz przy­no­siła mi spo­kój i pokrze­pie­nie. Mia­łem rów­nież szczę­ście doświad­czyć szes­na­stu lat bli­sko­ści z ojcem, zanim zmarł. To od mojego ojca, który przez ostat­nie cztery lata życia cier­piał na demen­cję, nauczy­łem się naj­wię­cej o kru­cho­ści i miło­ści. Udało nam się spo­tkać w tym miej­scu, poza myślami, poza umy­słem, gdzie ist­nieje już tylko naj­głęb­sza miłość.

W podró­żach spo­tka­łem wielu wybit­nych nauczy­cieli. Jed­nak kiedy patrzę w prze­szłość, to moje oko – moje zmę­czone, prze­peł­nia­jące mnie prze­ra­że­niem oko – kazało mi odbyć podróż na drugi koniec świata, wró­cić stam­tąd do rodzi­ców i przez gąszcz rodzin­nych traum dotrzeć do wła­snego serca. To moje oko oka­zało się, koniec koń­ców, naj­lep­szym ze wszyst­kich nauczy­cieli.

Gdzieś po dro­dze prze­sta­łem się w ogóle zaj­mo­wać okiem i tym, czy jest z nim lepiej, czy gorzej. Prze­sta­łem ocze­ki­wać, że będę znowu wyraź­nie widział. Z jakie­goś powodu prze­stało to mieć zna­cze­nie. Nie­długo póź­niej wzrok powró­cił. Nie ocze­ki­wa­łem tego. Nawet prze­sta­łem tego potrze­bo­wać. Potra­fi­łem czuć się dobrze nie­za­leż­nie od stanu mojego oka.

Dzi­siaj mój wzrok dostaje 20 punk­tów w dwu­dzie­sto­punk­to­wej skali, cho­ciaż mój oku­li­sta zaklina się, że przy tej licz­bie blizn na siat­kówce nie powi­nie­nem wcale widzieć. Kręci głową i twier­dzi, że jakimś spo­so­bem świa­tło musi iść ryko­sze­tem i obcho­dzić dołek środ­kowy, cen­tralne miej­sce siat­kówki. Jak w wielu opo­wie­ściach o wyle­cze­niu i prze­mia­nie, to, co począt­kowo wyda­wało się wro­giem, oka­zało się osta­tecz­nie naj­więk­szym sprzy­mie­rzeń­cem. Cho­ciaż szu­ka­łem odpo­wie­dzi na naj­dal­szych krań­cach ziemi, oka­zało się, że to, co miało mnie uzdro­wić, nosi­łem w sobie.

Osta­tecz­nie, zdro­wie­nie to praca wewnętrzna. Na szczę­ście moi nauczy­ciele zapro­wa­dzili mnie z powro­tem do rodzi­ców i do sie­bie samego, do domu. Po dro­dze odkry­łem histo­rie rodzinne, które przy­nio­sły mi uko­je­nie. Wdzięcz­ność i uczu­cie bycia wol­nym spo­wo­do­wały, że posta­no­wi­łem uczy­nić swoją misją poma­ga­nie innym w odkry­wa­niu dla sie­bie tej wol­no­ści.

Do świata psy­cho­lo­gii tra­fi­łem przez język. Testy, teo­rie i modele zacho­wań nie inte­re­so­wały mnie ani na stu­diach, ani w pracy kli­nicz­nej. Zamiast tego sły­sza­łem język. Wypra­co­wa­łem spo­soby słu­cha­nia i nauczy­łem się sły­szeć, co ludzie tak naprawdę mówią, kiedy narze­kają i opo­wia­dają te same histo­rie. Nauczy­łem się poma­gać im ziden­ty­fi­ko­wać słowa, które pro­wa­dziły do źró­dła cier­pie­nia. I cho­ciaż nie­któ­rzy teo­re­tycy twier­dzą, że język zanika w cza­sie traumy, wie­lo­krot­nie widzia­łem, że nie jest stra­cony. Błąka się w pod­świa­do­mo­ści, cze­ka­jąc, aż zosta­nie z powro­tem odkryty.

Nie­przy­pad­kowo uwa­żam język za potężne narzę­dzie w lecze­niu. Odkąd się­gam pamię­cią, język był moim nauczy­cie­lem, spo­so­bem orga­ni­zo­wa­nia i rozu­mie­nia świata. Zaczą­łem pisać wier­sze, kiedy byłem nasto­lat­kiem, i jestem skłonny rzu­cić wszystko (no, pra­wie wszystko), kiedy poczuję, że jakiś nowy język potrze­buje się naro­dzić. Wiem, że dzięki mojemu odda­niu języ­kowi doświad­czy­łem wglą­dów, któ­rych ina­czej nie mógł­bym doznać. Dla mojego wła­snego pro­cesu ziden­ty­fi­ko­wa­nie słów „samotny”, „bez­radny”, „znisz­czony” było klu­czowe.

Wycho­dze­nie z traumy pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mina pisa­nie wier­sza. Obie czyn­no­ści wyma­gają wła­ści­wego momentu, odpo­wied­nich słów i obra­zów. Gdy speł­niają się wszyst­kie warunki, poja­wia się coś peł­nego zna­cze­nia, co można odczuć w ciele. Do zdro­wie­nia konieczne jest odpo­wied­nie tempo. Jeżeli zbyt szybko doj­dziemy do obrazu, możemy nie być gotowi go przy­jąć. Jeżeli za wcze­śnie usły­szymy słowa, które mają nas ukoić, możemy nie być gotowi, aby je usły­szeć. Jeżeli słowa nie są pre­cy­zyjne, możemy je zlek­ce­wa­żyć, lub nie rezo­no­wać z nimi.

W prak­tyce nauczy­ciela i pro­wa­dzą­cego warsz­taty łączę metody i narzę­dzia, któ­rych nauczy­łem się pod­czas szko­leń doty­czą­cych dzie­dzi­cze­nia traumy z wie­dzą na temat klu­czo­wej roli języka. Nazy­wam to pracą z wewnętrz­nym języ­kiem (_the core lan­gu­age appro­ach_). Za pomocą kon­kret­nych pytań poma­gam ludziom odkryć głę­boką przy­czynę gnę­bią­cych ich obja­wów fizycz­nych i emo­cjo­nal­nych. Odna­le­zie­nie wła­ści­wego języka nie tylko wydo­bywa traumę, lecz także daje narzę­dzia i obrazy potrzebne do zdro­wie­nia. Widzia­łem, jak dzięki tej meto­dzie głę­boko zako­rze­nione wzory depre­sji, lęku i pustki zmie­niały się w chwili wglądu.

W podróży pro­wa­dzi nas język, ukryty język naszych zmar­twień i lęków. Ten język może być z nami przez całe życie. Może pocho­dzić od naszych rodzi­ców lub jesz­cze wcze­śniej, od poko­leń naszych pra­dziad­ków. Nasz wewnętrzny język (_core lan­gu­age_) domaga się wysłu­cha­nia. Kiedy pój­dziemy tam, dokąd pro­wa­dzi, i wysłu­chamy jego opo­wie­ści, ujawni się jego moc roz­pra­sza­nia naszych naj­głęb­szych lęków.

Praw­do­po­dob­nie spo­tkamy po dro­dze zna­nych i niezna­nych człon­ków rodziny. Nie­któ­rzy nie żyją od lat. Z innymi nie jeste­śmy nawet spo­krew­nieni, ale ich cier­pie­nie albo okru­cień­stwo mogło zmie­nić losy naszej rodziny. Być może odkry­jemy dawno zapo­mnianą tajem­nicę, albo dwie. Jed­nak nie­za­leż­nie od tego, dokąd zapro­wa­dzą nas poszu­ki­wa­nia, z mojego doświad­cze­nia wynika, że dotrzemy do nowego miej­sca w życiu, z więk­szym poczu­ciem wol­no­ści w ciele i bar­dziej pogo­dzeni ze sobą.

W książce opie­ram się na histo­riach osób, z któ­rymi pra­co­wa­łem na warsz­ta­tach, tre­nin­gach i sesjach indy­wi­du­al­nych. Przy­padki, które opi­suję, są praw­dziwe, ale żeby chro­nić pry­wat­ność opi­sy­wa­nych osób, zmie­ni­łem ich imiona i inne szcze­góły, które pozwo­li­łyby je ziden­ty­fi­ko­wać. Jestem im głę­boko wdzięczny za umoż­li­wie­nie mi podzie­le­nia się sekret­nymi języ­kami ich lęków, za udzie­lone mi zaufa­nie i zgodę na to, bym usły­szał to, co kryje się pod ich sło­wami.Roz­dział 1

Trauma zgu­biona i odna­le­ziona

Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest nawet prze­szło­ścią

Wil­liam Faulk­ner,
_Requ­iem dla zakon­nicy_

NIEZ­DOL­NOŚĆ nazwa­nia tego, co się nam przy­tra­fiło, jest dobrze opi­saną i roz­po­znaną cechą traumy. Nie tylko nie możemy zna­leźć wła­ści­wych słów, coś dzieje się rów­nież z pamię­cią. Pod­czas trau­ma­ty­zu­ją­cego wyda­rze­nia nastę­puje roz­pro­sze­nie i dez­or­ga­ni­za­cja myśli, a to spra­wia, że nie daje się póź­niej połą­czyć wspo­mnień z tym, co naprawdę się stało. Frag­menty wspo­mnień zapi­sane w obra­zach, odczu­ciach ciała i sło­wach, zostają prze­nie­sione do pod­świa­do­mo­ści i uak­tyw­niają się pod wpły­wem cze­go­kol­wiek, co w jakiś spo­sób przy­po­mina trau­ma­ty­zu­jące wyda­rze­nie. Wtedy, tak jakby ktoś naci­snął kla­wisz „prze­wiń do tyłu”, trau­ma­tyczne doświad­cze­nie powraca w codzien­nym życiu. Pod­świa­do­mie reagu­jemy na pewne osoby, zda­rze­nia czy sytu­acje w stary, znany spo­sób, który jest echem prze­szło­ści.

Zyg­munt Freud opi­sał ten mecha­nizm ponad sto lat temu. Odtwa­rza­nie traumy lub „przy­mus powta­rza­nia”, jak nazy­wał je Freud, to czy­niona przez pod­świa­do­mość próba ponow­nego prze­ży­cia tego, co nie zostało roz­wią­zane, tak żeby wresz­cie to „napra­wić”. Ta pod­świa­doma potrzeba skut­kuje powta­rza­niem nie­prze­pra­co­wa­nych traum w kolej­nych poko­le­niach rodziny.

Carl Jung, żyjący w tym samym cza­sie co Freud, rów­nież uwa­żał, że to, co zepchnięte do pod­świa­do­mo­ści, nie znika, ale raczej powraca w naszym życiu jako prze­zna­cze­nie lub los. Innymi słowy, ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że będziemy powta­rzać nie­uświa­do­mione wzorce tak długo, aż wyjdą na powierzch­nię świa­do­mo­ści. Zarówno Freud, jak i Jung byli prze­ko­nani, że to, co jest zbyt trudne do przy­ję­cia, nie roz­pływa się, lecz prze­ciw­nie, zostaje zapi­sane w nieświa­do­mo­ści. Obser­wo­wali, jak frag­menty zablo­ko­wa­nych i wypar­tych doświad­czeń powra­cały w sło­wach, gestach i zacho­wa­niu pacjen­tów. Przez kolejne dekady tera­peuci poszu­ki­wali w prze­ję­zy­cze­niach, powra­ca­ją­cych zacho­wa­niach i snach swo­ich pacjen­tów wska­zó­wek doty­czą­cych tego, co dzieje się w tych obsza­rach ich życia, o któ­rych tak trudno mówić i myśleć.

Ostat­nie odkry­cia dia­gno­styki obra­zo­wej pozwo­liły bada­czom zoba­czyć reak­cje mózgu i ciała na szo­ku­jące wyda­rze­nia. Bes­sel van der Kolk jest duń­skim naukow­cem zna­nym ze swo­ich badań nad stre­sem post­trau­ma­tycz­nym. Wyja­śnia, że pod­czas trau­ma­tycz­nego epi­zodu ośro­dek mowy zostaje wyłą­czony, podob­nie jak frag­ment kory przed­czo­ło­wej odpo­wie­dzialny za doświad­cza­nie chwili obec­nej. Opi­suje HOR­ROR UTRATY MOWY, jako doświad­cze­nie BRAKU SŁÓW, które zda­rza się czę­sto, kiedy czę­ści mózgu odpo­wie­dzialne za pamięć zostają upo­śle­dzone w momen­cie zagro­że­nia i nie­bez­pie­czeń­stwa. „Kiedy ludzie ponow­nie prze­ży­wają trau­ma­tyczne doświad­cze­nie”, twier­dzi, „płat czo­łowy prze­staje pra­wi­dłowo dzia­łać, skut­kiem czego trudno im myśleć i mówić. Tracą umie­jęt­ność pre­cy­zyj­nego wyja­śnie­nia sobie lub innym, co dokład­nie się dzieje”¹.

Cisza nie jest jed­nak zupełna: słowa, obrazy i impulsy, które roz­pa­dają się pod wpły­wem trau­ma­tycz­nego doświad­cze­nia, prze­obra­żają się w sekretny język cier­pie­nia, który nosimy w sobie. Nic nie jest na zawsze stra­cone. Zmie­niło się tylko poło­że­nie ele­men­tów.

We współ­cze­snej psy­cho­te­ra­pii coraz czę­ściej wycho­dzi się poza indy­wi­du­alną traumę i w celu lep­szego zro­zu­mie­nia pacjenta poszu­kuje się trau­ma­tycz­nych wyda­rzeń w histo­rii rodziny lub całego spo­łe­czeń­stwa. Tra­ge­die o róż­nym cha­rak­te­rze i inten­syw­no­ści – takie jak opusz­cze­nie, samo­bój­stwo, wojna, wcze­sna śmierć dziecka, rodzica czy rodzeń­stwa – mogą wywo­ły­wać fale szoku i nie­po­koju prze­no­szące się z poko­le­nia na poko­le­nie. Naj­now­sze odkry­cia bio­lo­gii komór­ko­wej, neurobio­lo­gii, epi­ge­ne­tyki i psy­cho­lo­gii roz­wo­jo­wej dowo­dzą potrzeby się­ga­nia trzy poko­le­nia wstecz, żeby zro­zu­mieć mecha­ni­zmy rzą­dzące powta­rza­ją­cymi się trau­mami i cier­pie­niem.

Histo­ria, którą teraz opo­wiem, jest na to dosko­na­łym przy­kła­dem. Kiedy pozna­łem Jes­sego, od roku nie udało mu się prze­spać spo­koj­nie całej nocy. Po jego mocno pod­krą­żo­nych oczach od razu widać było, że cierpi na bez­sen­ność, a po pustce jego spoj­rze­nia można się było domy­ślić, że pro­blem jest głęb­szy. Dwu­dzie­sto­letni Jesse wyglą­dał na co naj­mniej dzie­sięć lat wię­cej. Padł na kanapę tak, jakby nogi nie mogły utrzy­mać go ani chwili dłu­żej.

Jesse wyja­śnił mi, że był bar­dzo dobrym stu­den­tem i uta­len­to­wa­nym spor­tow­cem, ale bez­sen­ność wpę­dziła go w roz­pacz i depre­sję. W końcu prze­stał cho­dzić do col­lege’u i musiał zre­zy­gno­wać ze sty­pen­dium koszy­kar­skiego, na które tak ciężko pra­co­wał. Chciał przy­wró­cić życie na wła­ściwe tory i roz­paczliwie poszu­ki­wał pomocy. W ciągu ostat­niego roku był u trzech leka­rzy, dwóch psy­cho­lo­gów, w kli­nice snu i u spe­cja­li­sty od neu­ro­pa­tii. Żadna z tych osób nie była w sta­nie posta­wić dia­gnozy ani pomóc. Patrząc w pod­łogę, Jesse powie­dział mi, że jest u kresu sił.

Kiedy zapy­ta­łem, czy ma jakiś pomysł, co mogło wywo­łać bez­sen­ność, zaprze­czył ruchem głowy. Ni­gdy nie miał pro­ble­mów ze snem. Aż pew­nej nocy tuż po dzie­więt­na­stych uro­dzi­nach obu­dził się nagle o 3:30. Było mu zimno, drżał, nie był w sta­nie się roz­grzać. Trzy koce i trzy godziny póź­niej na­dal był zupeł­nie roz­bu­dzony. Nie tylko czuł się strasz­nie zmar­z­nięty i zmę­czony, lecz także opa­no­wał go strach, jakiego nie doświad­czył ni­gdy wcze­śniej. Bał się, że coś potwor­nego może się stać, jeżeli zaśnie. „Jeśli usnę, ni­gdy się nie obu­dzę”. Za każ­dym razem, kiedy zaczy­nał odpły­wać, ten lęk nie pozwa­lał mu zasnąć. To samo powtó­rzyło się następ­nej nocy, a potem kolej­nej. Wkrótce bez­sen­ność stała się codzien­no­ścią. Jesse wie­dział, że jego lęk jest irra­cjo­nalny, nie potra­fił jed­nak nic z nim zro­bić.

Słu­cha­łem go uważ­nie. W jego opo­wie­ści ude­rzył mnie jeden nie­zwy­kły szcze­gół – Jesse czuł zimno, „zama­rzał”, jak się wyra­ził, tuż przed pierw­szym epi­zo­dem. Zaczą­łem się temu przy­glą­dać razem z Jes­sem i zapy­ta­łem, czy kto­kol­wiek w jego rodzi­nie doznał traumy zwią­za­nej z ZIM­NEM_,_ SNEM, lub w wieku DZIE­WIĘT­NA­STU lat.

Jesse odpo­wie­dział, że dopiero nie­dawno matka opo­wie­działa mu, jak zmarł star­szy brat ojca Jes­sego – wujek, o któ­rego ist­nie­niu nawet wcze­śniej nie wie­dział. Wujek Col­lin miał dzie­więt­na­ście lat, kiedy zamarzł na śmierć, spraw­dza­jąc linie wyso­kiego napię­cia pod­czas burzy śnież­nej na pół­nocy od Yel­lowk­nife na Tery­to­riach Pół­nocno-Zachod­nich Kanady. Ślady na śniegu wska­zy­wały, że dziel­nie wal­czył. Odna­le­ziono go leżą­cego na brzu­chu, mar­twego w wyniku hipo­ter­mii. Dla rodziny strata była tak straszna, że na zawsze prze­stali o nim mówić.

Dzi­siaj, trzy­dzie­ści lat od tam­tej histo­rii, Jesse nie­świa­do­mie odtwa­rzał jej nie­które aspekty, przede wszyst­kim prze­ra­że­nie przed utratą świa­do­mo­ści. Dla Col­lina uśnię­cie ozna­czało śmierć. Jesse prze­ży­wał coś podob­nego.

Odkry­cie tego związku oka­zało się dla Jes­sego prze­ło­mowe. Kiedy wyszło na jaw, że jego bez­sen­ność miała zwią­zek ze zda­rze­niem sprzed trzy­dzie­stu lat, potra­fił wresz­cie zro­zu­mieć lęk, któ­rym napa­wało go zaśnię­cie. Pro­ces lecze­nia mógł się roz­po­cząć. Dzięki narzę­dziom, jakie poznał w cza­sie naszej wspól­nej pracy (przed­sta­wię je w dal­szej czę­ści książki), mógł uwol­nić się od traumy i prze­ra­że­nia nie­zna­nego sobie wujka, któ­rego śmier­telny strach odzie­dzi­czył. Jesse nie tylko wydo­stał się z gęstej mgły bez­sen­no­ści, ale także umoc­nił swój zwią­zek z rodziną, z prze­szło­ścią i teraź­niej­szo­ścią.

Naukowcy szu­ka­jący wyja­śnie­nia dla przy­pad­ków takich jak Jesse potra­fią dziś przed­sta­wić dowody na prze­ka­zy­wa­nie traumy z poko­le­nia na poko­le­nie. Rachel Yehuda, pro­fe­sor psy­chia­trii i neu­ro­bio­lo­gii Mount Sinai Medi­cal School w Nowym Jorku, jest jedną z naj­waż­niej­szych bada­czek zaj­mu­ją­cych się zespo­łem stresu poura­zo­wego (PTSD) i naj­praw­dziw­szą pio­nierką w tej dzie­dzi­nie. W wielu swo­ich pra­cach Yehuda zaj­mo­wała się bada­niem neu­ro­bio­lo­gii PTSD u oca­la­łych z Holo­kau­stu i ich dzieci. Jej bada­nia nad kor­ty­zo­lem (hor­mo­nem stresu, który pomaga ciału powró­cić do nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia po trau­mie) i jego wpły­wem na funk­cjo­no­wa­nie mózgu zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały spo­sób myśle­nia i lecze­nia PTSD na całym świe­cie. (Osoby dotknięte zespo­łem stresu poura­zo­wego prze­ży­wają uczu­cia i dozna­nia zwią­zane z traumą, cho­ciaż wyda­rzyła się ona w prze­szło­ści. Wśród symp­to­mów znaj­dują się: depre­sja, lęk, otę­pie­nie, bez­sen­ność, kosz­mary, prze­ra­ża­jące myśli, ner­wo­wość, oszo­ło­mie­nie).

Yehuda i jej zespół odkryli, że dzieci osób oca­la­łych z Holo­kau­stu, cier­pią­cych na zespół stresu poura­zo­wego, rodziły się z podob­nym jak u rodzi­ców, obni­żo­nym pozio­mem kor­ty­zolu, co pre­dys­po­no­wało je do prze­ży­wa­nia obja­wów PTSD poprzed­niego poko­le­nia. Odkry­cie, że osoby, które doświad­czyły cięż­kiej traumy, mają obni­żony poziom kor­ty­zolu, wzbu­dziło kon­tro­wer­sje, ponie­waż było sprzeczne z dotych­cza­sową wie­dzą łączącą stres z pod­wyż­szo­nym pozio­mem kor­ty­zolu. Szcze­gól­nie w przy­pad­kach chro­nicz­nego PTSD mogą wystą­pić pro­blemy z pro­duk­cją kor­ty­zolu skut­ku­jące jego niskim pozio­mem u oca­lo­nych z Zagłady i ich dzieci.

Yehuda odkryła obni­żony poziom kor­ty­zolu rów­nież u wete­ra­nów wojen­nych, a także u kobiet, które będąc w ciąży, doświad­czyły PTSD w wyniku ata­ków na World Trade Cen­ter, i u ich naro­dzo­nych póź­niej dzieci. Yehuda odkryła nie tylko, że uczest­nicy jej bada­nia pro­du­kują mniej kor­ty­zolu i że cechę tę mogą dzie­dzi­czyć ich dzieci, lecz rów­nież, że nie­które pro­blemy psy­chiczne, takie jak PTSD, prze­wle­kły ból, zespół chro­nicz­nego zmę­cze­nia, są zwią­zane z obni­żonym pozio­mem kor­ty­zolu we krwi². Co cie­kawe, od pięć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent osób dotknię­tych PTSD speł­nia także kry­te­ria dia­gno­styczne cięż­kiej depre­sji lub innego zabu­rze­nia nastroju³.

Z badań Yehudy wynika, że jeżeli jedno z naszych rodzi­ców miało PTSD, jeste­śmy trzy razy bar­dziej niż reszta popu­la­cji zagro­żeni wystą­pie­niem jego symp­to­mów, a co za tym idzie jeste­śmy nara­żeni na depre­sję i stany lękowe⁴. Badaczka uważa, że ten rodzaj mię­dzy­po­ko­le­nio­wego PTSD jest wyni­kiem dzie­dzi­cze­nia, a nie bycia zanu­rzo­nym w opo­wie­ściach rodzi­ców⁵. Yehuda jako jedna z pierw­szych naukow­ców poka­zała, jak potom­ko­wie osób, które prze­szły traumę, doświad­czają fizycz­nych i psy­chicz­nych symp­to­mów traum, któ­rych sami nie prze­żyli.

Tak wła­śnie było w przy­padku Gret­chen. Choć przez lata zaży­wała leki anty­de­pre­syjne, uczest­ni­czyła w sesjach psy­cho­te­ra­pii indy­wi­du­al­nej i gru­po­wej, pró­bo­wała leczyć skutki stresu w kilku podej­ściach poznaw­czych, jej depre­sja i lęki pozo­stały nie­zmienne.

Gret­chen powie­działa mi, że nie chce się jej już żyć. Odkąd się­gała pamię­cią, zma­gała się z emo­cjami tak sil­nymi, że nie dawało się ich pomie­ścić w ciele. Kilka razy leczyła się w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, gdzie zdia­gno­zo­wano u niej cho­robę dwu­bie­gu­nową i silne stany lękowe. Przyj­mo­wa­nie leków przy­nio­sło jej pewną ulgę, ni­gdy jed­nak nie wyga­siło do końca inten­syw­nych myśli samo­bój­czych. Jako nasto­latka oka­le­czała się, przy­pa­la­jąc papie­ro­sami. Teraz Gret­chen skoń­czyła 39 lat i miała dość. Depre­sja i lęki powstrzy­mały ją przed wyj­ściem za mąż i posia­da­niem dzieci. Zaska­ku­jąco pew­nym tonem powie­działa mi, że zamie­rza popeł­nić samo­bój­stwo przed swo­imi następ­nymi uro­dzi­nami.

Kiedy słu­cha­łem Gret­chen, mia­łem wra­że­nie, że w histo­rii jej rodziny musiało dojść do sil­nej traumy. W takich przy­pad­kach kon­cen­truję się na sło­wach uży­wa­nych przez pacjenta i szu­kam w nich wska­zó­wek, które dopro­wa­dzą mnie do ukry­tego trau­ma­tycz­nego doświad­cze­nia.

Zapy­ta­łem Gret­chen, jak pla­nuje się zabić, na co odpo­wie­działa, że zamie­rza „wypa­ro­wać”. Choć dla więk­szo­ści z nas może to brzmieć nie­zro­zu­miale, dokład­nie taki był jej plan: chciała dostać się do kadzi z roz­to­pio­nym żela­zem w fabryce, w któ­rej pra­co­wał jej brat. „Moje ciało spło­nie w kilka sekund”, powie­działa, patrząc mi w oczy, „zanim zdąży dosię­gnąć dna”.

Ude­rzył mnie kom­pletny brak emo­cji w jej gło­sie. Uczu­cie, któ­rego dozna­wała, było ukryte głę­boko wewnątrz. Jed­no­cze­śnie słowa „wypa­ro­wać” i „spło­nąć” roz­brzmie­wały we mnie. Pra­cu­jąc z dziećmi i wnu­kami oca­la­łych z Zagłady, nauczy­łem się podą­żać za ich sło­wami. Chcia­łem, żeby Gret­chen opo­wie­działa mi wię­cej.

Zapy­ta­łem, czy w jej rodzi­nie byli Żydzi lub osoby dotknięte przez Holo­kaust. Gret­chen powie­działa, że nie, ale póź­niej przy­po­mniała sobie histo­rię babci. Bab­cia uro­dziła się w rodzi­nie pol­skich Żydów, jed­nak w 1946 roku, kiedy emi­gro­wała do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wzięła ślub z dziad­kiem Gret­chen, prze­szła na kato­li­cyzm. Dwa lata wcze­śniej cała rodzina babci Gret­chen spło­nęła w kre­ma­to­riach Auschwitz. Zostali zaga­zo­wani i spa­leni. Nikt w rodzi­nie Gret­chen nie roz­ma­wiał z bab­cią o woj­nie ani o tym, co spo­tkało jej rodzi­ców i rodzeń­stwo. Był to temat cał­ko­wi­cie prze­mil­czany, co zda­rza się czę­sto w przy­pad­kach tak potwor­nych traum.

Gret­chen ni­gdy nie połą­czyła tych fak­tów z wła­sną depre­sją i lękami. Było dla mnie oczy­wi­ste, że słowa, któ­rych użyła i uczu­cia, które opi­suje, nie mają początku w niej samej, ale w jej babci i człon­kach rodziny, któ­rzy zostali zamor­do­wani.

Kiedy jej to tłu­ma­czy­łem, słu­chała bar­dzo uważ­nie. Jej oczy sta­wały się coraz więk­sze, a policzki zaró­żo­wiły się. Widzia­łem, że rezo­nuje z tym, co mówię. Po raz pierw­szy w życiu Gret­chen usły­szała takie wytłu­ma­cze­nie swo­jego stanu, które miało dla niej sens.

Żeby pomóc jej pogłę­bić to doświad­cze­nie, zapro­po­no­wa­łem, aby weszła w buty babci, które repre­zen­to­wane były przez ślady stóp z gumy pian­ko­wej poło­żone na dywa­nie pośrodku mojego gabi­netu. Popro­si­łem, żeby wyobra­ziła sobie, że czuje to, co mogła czuć jej bab­cia, kiedy stra­ciła wszyst­kich naj­bliż­szych. Posze­dłem jesz­cze krok dalej i zapy­ta­łem, czy może sta­nąć na śla­dach stóp JAKO SWOJA BAB­CIA i poczuć uczu­cia babci w swoim wła­snym ciele. Gret­chen doznała obez­wład­nia­ją­cego poczu­cia straty i żalu, poczuła się samotna i odizo­lo­wana. Doświad­czyła też głę­bo­kiego poczu­cia winy, które dotyka wielu oca­la­łych – cier­pią­cych, że prze­trwali, choć ich bli­scy zgi­nęli.

Pacjen­tom pra­cu­ją­cym z traumą czę­sto pomaga bez­po­śred­nie doświad­cze­nie uczuć i odczuć, które zapi­sały się w ich cia­łach. Kiedy Gret­chen udało się do nich dotrzeć, zdała sobie sprawę, że jej życze­nie samo­uni­ce­stwie­nia było głę­boko powią­zane z zamor­do­wa­nymi człon­kami rodziny. Zro­zu­miała też, że prze­jęła jakąś część pra­gnie­nia śmierci, które czuła jej bab­cia. Kiedy przy­jęła ten wgląd i zoba­czyła histo­rię swo­jej rodziny w nowym świe­tle, jej ciało zaczęło mięk­nąć, a coś w środku, co do tej pory pozo­sta­wało zaci­śnięte, zaczęło odpusz­czać.

Podob­nie jak w przy­padku Jes­sego, zro­zu­mie­nie, że cier­pie­nie jest zwią­zane z prze­mil­czaną histo­rią rodziny, było dla Gret­chen zale­d­wie pierw­szym kro­kiem na dro­dze do wyzdro­wie­nia. Inte­lek­tu­alne zro­zu­mie­nie zazwy­czaj nie wystar­cza, by doko­nała się trwała zmiana. Bar­dzo czę­sto wie­dzy towa­rzy­szyć musi silne prze­ży­cie. W dal­szej czę­ści książki zaj­miemy się spo­so­bami na to, żeby zdro­wie­nie było naprawdę pełne, a rany prze­szłych poko­leń mogły zagoić się cał­ko­wi­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Mary S. Wylie, _The Limits of Talk: Bes­sel Van Kolk Wants to Trans­form the Tre­at­ment of Trauma_, „Psy­cho­the­rapy Networ­ker”, 16.07.2015, www.psy­cho­the­ra­py­ne­twor­ker.org/maga­zine/article/818/the-limits-of-talk.

2.

Rachel Yehuda, Jona­than Seckl, _Mini­re­view: Stress-Rela­ted Psy­chia­tric Disor­ders with Low Cor­ti­sol Levels: A Meta­bo­lic Hypo­the­sis_, „Endo­cri­no­logy”, 4.10.2011, http://press.endo­crine.org/doi/full/10.1210/en.2011-1218.

3.

Ronald C. Kes­sler i inni, _Post­trau­ma­tic Stress Disor­der in the Natio­nal Comor­bi­dity Survey_, „Archi­ves of Gene­ral Psy­chia­try”, 52(12) (1995): 1048–60, doi:10.1001/arch.psych.1995.03950240066012.

4.

Judith Shu­le­vitz, _The Science of Suf­fe­ring_, „The New Repu­blic”, 16.11.2014, www.new­re­pu­blic.com/article/120144/trauma-gene­tic-scien­ti­sts-say -parents-are-pas­sing-ptsd-kids.

5.

Josie Glau­siusz, _Sear­ching Chro­mo­so­mes for the Legacy of Trauma_, „Nature”, 11.06.2014, doi:10.1038/nature.2014.15369, www.nature.com/news/sear­ching-chro­mo­so­mes-for-the-legacy-of-trauma-1.15369.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: