Niebezpieczna zabawa - ebook
Niebezpieczna zabawa - ebook
Nigdy nie wiesz, kto cię obserwuje...
Życie Corinne może i z zewnątrz wygląda idealnie, ale po trzech nieudanych próbach zapłodnienia in vitro to jej ostatnia szansa na dziecko. A kiedy przed drzwiami swojego mieszkania znajduje maleńki fragment domku dla lalek, czuje, że to znak.
Kiedy jednak pojawiają się kolejne elementy, Corinne uświadamia sobie, że są one aż nazbyt znajome. Ktoś wie o miniaturowym koniku na biegunach i małej lalce w czerwonej aksamitnej sukience. Ktoś był w jej domu...
Skąd nieznajomy wie tak dużo o jej życiu? Od jak dawna ją obserwuje? I na co czeka...?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-552-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Możemy już iść?
Szarpię mamę za płaszcz, wbijam palce w cienki czarny materiał, tak jakby był tratwą ratunkową. Mama nie porusza oczami, wciąż patrzy w to samo miejsce. Tak jakbym w ogóle się nie odezwała.
Mijają kolejne minuty. Zaczynam płakać; wydaję z siebie małe, ciche szlochy, którymi się dławię, na wietrze szczypią mnie policzki. Mamusia nie zwraca na to uwagi. Przyciskam dłonie do oczu, zasłaniając resztki światła w otaczającym nas cienistym ogrodzie. Ciemność wciąż zapada, ale mama nadal wpatruje się w nią szklistymi oczami. Nie pociesza mnie. Tylko się gapi. Wgryzam się w policzek, coraz mocniej i mocniej, aż czuję na języku smak krwi. Staram się być cicho, staram się nie wydawać żadnych dźwięków. Mama mówi mi, że nie powinnam narzekać, że to tylko zabawa. Ale dziś jest za zimno, a ja jestem głodna. Czekoladowy batonik, który zjadłam w szkole, wiruje mi w żołądku. Podejrzewam, że dziś już nic nie zjem, nie, jeśli wkrótce ich nie zobaczymy.
Zimą zawsze jest tak zimno, ale mama nigdy nie pozwala nam odejść. Latem jest lepiej, czasami zabawa jest prawie fajna. Ogród to najlepsza część, lubię czuć trawę pod kolanami, podoba mi się to, że dziura w ogrodzeniu jest idealnie do mnie dopasowana, tak jakby powstała specjalnie dla mnie. Idzie mi już świetnie, nawet nie zaczepiam ubraniami o ostre, wystające elementy. Jestem w tym prawie doskonała.
Teraz jednak panuje mróz, a moje ręce są czerwone i pieką, jakby się paliły. Zaciskam mocno powieki i udaję, że jest lato i że w miejscu, w którym się ukrywam, czuję na plecach promienie słońca. Latem mogę zobaczyć zwierzęta. Mają króliki w klatkach, ale ja już się do nich nie zbliżam. Pewnego razu podkradłam się do klatki i włożyłam palce przez szczelinę, dotykając mały, miękki nosek jednego z królików. Ale kiedy mamusia się zorientowała, bardzo się rozzłościła i powiedziała, że muszę siedzieć w cieniu. Mówi, że króliczki nie należą do nas. Więc już ich nie widuję, ale czasami dostrzegam małego jeża, który mieszka w pobliżu ogrodzenia, i wszystkie pełzające robaki i żuki, których, jak mówi mama, nie powinnam dotykać. Ale ja i tak dotykam. Wciskam palce w ziemię i podnoszę robaki, kładę je na dłoni i patrzę, jak się wiją. Chyba im to nie przeszkadza. Miło jest mieć rzeczy do zabawy. Zazwyczaj jestem sama.
Mama nagle pochyla się do przodu i bierze moją zmarzniętą dłoń w swoją. Czuję kości jej ręki wbijające się w moją skórę. To boli.
– Widzisz ich? – mówi, a ja otwieram oczy i mrugam raz za razem. Jest już prawie zupełnie ciemno, ale patrzę w złote okno i ich widzę. Widzę ich wszystkich. Moje serce zaczyna walić.1
Teraz, 13 stycznia 2017 roku
Londyn
Corinne
Dom jest ogromny. Stoi na środku trawnika jak roztrzaskany zamek z piasku, wygląda dziwnie nie na miejscu wśród pozostałości po budowie, porzuconych czapek i styropianowych kubków pozostawionych przez budowlańców, którzy przyjmowali zbyt dużo kofeiny. Ściskam mocno dłoń Dominica i idziemy przez trawnik. W połowie drogi stoją dwa składane krzesła, ich metalowe nogi są mokre od skroplonej pary.
– Dominic? Jesteście wcześnie! – W naszą stronę idzie jakiś mężczyzna, wyciąga dłoń. Puszczam Dominica i się cofam. Kiedy się rozdzielamy, natychmiast zalewa mnie fala niepokoju.
– Ty musisz być Warren. – Dom uśmiecha się i wyciąga rękę, by uścisnąć dłoń większego od siebie mężczyzny. – To moja dziewczyna, Corinne Hawes. – Lewą ręką lekko popycha mnie do przodu. – Ma dzisiaj wolne w pracy, więc pomyślałem, że zabiorę ją ze sobą. Ma również oko do historii, więc może się przydać!
Żadna z tych rzeczy nie jest do końca prawdą. Dominic jest dziennikarzem, łatwo mu przekręcać prawdę i zacierać granice. Jest w tym dobry.
– Dzięki, że przyszliście – mówi szybko Warren donośnym głosem. – Naprawdę przyda nam się dobra relacja. – Między jego mięsistymi wargami pojawia się ślina, obrzydliwie zwisa, aż wreszcie rozdziela się na dwie lepkie krople. Mężczyzna porusza się tak szybko, jak mówi, prowadzi nas oboje w stronę domu, podnosi rękę do budowniczych, gdy przechodzą obok nas. Im bardziej zbliżamy się do budynku, tym gorzej się czuję. Góruje nad nami, biały w zimowym słońcu. Jest w nim coś dziwnego, coś smutnego. Wygląda na zniszczony. Zapomniany.
– Więc, Dominic, Dom, mogę mówić do ciebie Dom? – ciągnie Warren, nie czekając na odpowiedź. – Dom, chodzi o to, że gdy skończymy, ten budynek będzie piękny. Tak, potrzebuje trochę uwagi, ale właśnie po to tu jesteśmy. – Nagle patrzy na mnie i puszcza do mnie oko. Wzdrygam się. Przypomina mi kolegę Doma, Andy’ego, tego, który kiedyś spędził całe przyjęcie świąteczne, gapiąc się na moją bluzkę, szukając wzrokiem szczelin między guzikami na mojej piersi. Wspomnienie to przyprawia mnie o dreszcze. Od tamtej pory ten człowiek nigdy mnie nie polubił.
– Może zacznijmy od kilku pytań, a ja powiem ci to, co musisz wiedzieć? Potem możesz zrobić kilka zdjęć, wiem, jacy jesteście wy, paparazzi! – śmieje się Warren. Chcę ściągnąć na siebie wzrok Dominica, podzielić się z nim przerażeniem wywołanym przez tego człowieka, jednak mój chłopak bazgrze w swoim notatniku, pisze małe szare zawijasy na białej kartce.
Siadamy na krzesłach, czuję, jak moje dżinsy nasiąkają wilgocią z zimnego plastiku. Słońce razi mnie w oczy i na chwilę je zamykam; czuję, że są suche, kanaliki łzowe są opróżnione.
Dom kazał mi dziś ze sobą przyjść, powiedział, że muszę wyrwać się z mieszkania. Powiedział, że tydzień to dostatecznie długo. Ma rację, wiem, że ma. Po prostu nie mogę znieść tego, że znowu nam się nie udało, że kolejne podejście do in vitro zakończyło się porażką. Czuję się pusta.
– Nasi czytelnicy uwielbiają odpowiednią przedakcję – kontynuuje Dominic, a ja znajduję odrobinę spokoju w znajomym wznoszeniu się i opadaniu jego głosu – zwłaszcza w przypadku tak pięknego budynku jak ten.
– Zobaczmy – mówi Warren. – Carlington House – oto co z niego zostało – zbudowano w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim roku. Zaprojektował go pewien facet, Robert Parler…
W moim mózgu coś się przesuwa, rozlega się dzwonek rozpoznania.
– Znam Roberta Parlera – mówię. – Cóż, oczywiście go nie poznałam. To znaczy wiem o nim; mój tata mi powiedział.
Dom uśmiecha się do mnie, jego oczy błyszczą nad notesem.
– Ojciec Corinne też był architektem – mówi Warrenowi, a gdy używa czasu przeszłego, czuję to znajome ssące uczucie i szok, jakby ktoś mnie uderzył. Zbliża się rok od śmierci taty. Tęsknię za nim każdego dnia. Brakuje mi go bardziej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jestem wdzięczna Domowi, że nie powiedział jego nazwiska – Warren bez wątpienia o nim słyszał, a ja nie chcę, żeby nagle zaczął mi się podlizywać. Ludzie tak robią, kiedy uświadamiają sobie, kim był mój ojciec – jednym z najbardziej znanych architektów w Londynie, sławnym w branży i poza nią. Ale mówienie o nim boli, a ja czuję się dziś krucha, jakbym była ze szkła, które w każdej chwili może się roztrzaskać.
– Masz mądrą panienkę, Dom! – Warren uśmiecha się szeroko. Jego zęby są za duże do jego ust; dostrzegam kawałek czegoś zielonego tkwiący przy jego dziąsłach. – No więc, Parler wykonuje świetną robotę z tym domem, który przechodzi przez ręce miejscowych właścicieli ziemskich, jednych z nielicznych, którzy byli wystarczająco zamożni. Ale potem mamy blitz i doznajemy poważnych obrażeń. W tym czasie mieszkała tu rodzina, po trzech miesiącach najmniejsze z ich dzieci zostało znalezione pod gruzami. Wyobrażacie sobie, trzy miesiące? Ogromna tragedia.
Warren kręci głową i radośnie kontynuuje. Wyobrażam sobie drobne, przypominające ptasie kostki, po wybuchu bomby.
– Rzecz w tym, że to miejsce nie miało szansy zabłysnąć aż do późniejszego okresu, czyli jakieś dwadzieścia lat temu. – Przerywa i przez chwilę wpatruje się w dom przed nami. Podążam za jego wzrokiem; następuje gwałtowny ruch, z walącego się dachu sypie się deszcz białego pyłu. Z lewego rogu wylatuje trio gawronów, wystrzeliwują w światło, a ich pajęcze łapy wloką się za nimi po popielatoszarym niebie niczym oderwane nici. Jeden z nich wydaje z siebie przelotny, krótki, ostry wrzask, który odbija się echem w mojej piersi. – W każdym razie w końcu ktoś dostrzegł jego potencjał. Zatrudnił nową ekipę budowlańców, znowu zaczął nad nim pracować. W tym czasie dom należał do rodziny de Bonnier. Wiecie, że oni mieli ogromne znaczenie w branży jubilerskiej? W tamtych czasach byli bardzo bogaci. – Warren przygryza wargę i unosi brwi w moją stronę.
Dominic, który jest w połowie pisania, przerywa i podnosi wzrok.
– Ale to nie ty pracowałeś tu dwadzieścia lat temu, prawda?
– Oczywiście, że nie, Dom, oczywiście, że nie – śmieje się Warren. – Moi ludzie pracują o wiele szybciej! Nie, de Bonnier wynajęli nową firmę i zaczęli remontować to miejsce. Zrobili pewne postępy…
– I co się wydarzyło? – Dominic pochyla się do przodu. Z jego ust wydobywa się para; patrzę, jak jej mętna biel znika w nicości.
– Zrezygnowano z tego.
– Zrezygnowano?
– Tak. Historia głosi, że między rodziną de Bonnier a firmą architektoniczną doszło do jakiegoś konfliktu. I sytuacja stała się paskudna. Z tego, co rozumiem, stracili mnóstwo pieniędzy. Do tego się to zawsze sprowadza, prawda? Pieniądze. – Macha w powietrzu wielką dłonią, która niebezpiecznie zbliża się do mojego ramienia. – W takich okolicznościach na szczęście udaje nam się wydębić umowę i dostać zielone światło dla renowacji. Jest to jedno z moich największych dotychczasowych zleceń, Dom, jestem w stanie pokryć wszystkie opłaty związane z dziećmi. Macie dzieci? W dzisiejszych czasach posiadanie dzieci oznacza cholerne zdzierstwo. Moja żona mówi, że te małe robaki nas wysysają.
Odwraca głowę w moją stronę. Gdy patrzy mi w oczy, czuję, jak moja twarz oblewa się rumieńcem. Jak on może tak mówić? Czyżby nie wiedział, jakie ma szczęście?
– Jakie problemy się pojawiły? – pyta Dominic, ocalając mnie przed koniecznością odpowiedzi na pytanie.
– Och. – Warren macha lekko ręką. – Wszystko zostało owiane tajemnicą… – Znowu puszcza do mnie oko. – Ale jestem pewien, że możemy się tego dla ciebie dowiedzieć! Jednak czy to nie jest bardziej twoja działka? – śmieje się, wyraziwszy zawoalowaną krytykę.
Dominic pochyla głowę. Wyczuwam jego irytację i moje serce zaczyna nieco szybciej bić.
– Więc kto jest teraz właścicielem domu?
– Och, właśnie jest sprzedawany – mówi Warren. – Jego właścicielka nie może sobie pozwolić na jego utrzymanie, dlatego jest w takim stanie, w jakim jest. Został porzucony na pastwę losu. Ale w końcu ktoś zgłosił się, by go kupić, pompuje w niego masę pieniędzy. Nie żeby mnie obchodziło, skąd pochodzą te pieniądze, mnie interesuje tylko, żeby przychodziły!
Dominic się krzywi.
– Prawda, prawda.
Warren szczerzy do mnie zęby.
– Jeśli chcecie, mogę pokazać wam dom. Zawsze mówię, że każdy pretekst jest dobry, żeby pochwalić się swoją pracą.
Zostajemy uraczeni kilkoma statystykami dotyczącymi ekipy budowlańców Warrena, a potem wszyscy stajemy, a Dominic robi zdjęcia. Kiedy lampa błyska, zamykam oczy – nienawidzę aparatów fotograficznych. Tata zawsze powtarzał, że też ich nie znosi – ale chyba tak nie było. Uwielbiał być w centrum uwagi i kochał blask fleszy, w jakim się znajdował za każdym razem, gdy w Londynie prezentował nowy projekt. Błysk. Błysk. Dominic widzi, że się krzywię, i dotyka moich włosów, pyta, czy wszystko w porządku, a ja zmuszam się do uśmiechu. Dom nas otacza. Mam wrażenie, że mnie obserwuje.
Warren prowadzi nas oboje na tyły, gdzie widzimy ogromną dziurę w ścianie, odsłaniającą na wpół wykończone wnętrze. Zdejmuję rękawiczkę i przesuwam dłonią po twardym kamieniu, rozkoszując się chłodem. Ma kolor złamanej bieli, chyba srebrzysty, w mojej głowie pojawia się numer farby, stary nawyk z moich pierwszych dni w galerii. W dół schodzi pająk, jego nogi poruszają się szybko jak druty podczas robótek, zmierza do miękkości mojego wyciągniętego ramienia. Na jego srebrzystej sieci lśnią krople wody.
Gdy idziemy przez ogród, wokół kruszących się ścian, czuję, jak budynek mnie otacza, dotyka swoimi czułkami, wciąga. Zimne kłęby powietrza wypełzają ku mnie z ciemnych otworów, w których powinny być okna. Wpatruję się w to na najwyższym piętrze i zastanawiam się, kto tu mieszkał, jakie tajemnice kryje ten budynek. Gdy się odwracam, widzę to – błysk w ciemności, biały ruch. Twarz. W czerni pojawia się upiornie blada twarz. Widzę ją.
Krzyczę, przyciskam dłoń do piersi i zataczam się do tyłu, moje serce wali jak szalone.
– Nie! – mówię, a słowa wyrywają się z moich ust, zanim jestem w stanie je powstrzymać. – Nie!
– Cicho, Corinne, cicho, już dobrze. – Dominic jest przy mnie, trzyma mnie, mówi, żebym się uspokoiła, że to tylko on, tylko błysk jego aparatu. Nie mogłam nic zobaczyć. Nikogo tam nie ma. Przytula mnie do swojej piersi, a ja biorę głęboki oddech, nogi mi się trzęsą, policzki się rumienią, gdy Warren nie spuszcza ze mnie wzroku. Moje serce nieprzyjemnie wali. Nie mogę tak dalej robić, żyć w takich nerwach, panikować bez powodu. Dominic nadal głaszcze mnie po włosach i mówi, że wszystko jest w porządku, i ja wiem, że ma rację, ale nie mogę się powstrzymać, wciąż to sobie wyobrażam: twarz w oknie, patrzącą na mnie, wpatrującą się prosto w moje oczy.
*
Wieczorem biorę kąpiel, a Dominic idzie po kolację. Moje porzucone buty leżą przy kaloryferze, ich wnętrze jest wypchane starymi gazetami. Zawsze mamy ich o wiele za dużo; Dominik trzyma swoje stare egzemplarze „Heralda” ułożone w stos w przedpokoju.
Siedzę na brzegu wanny, dotykam zimnymi nogami białej emalii i przewracam kartkę książki zatytułowanej Przejmij kontrolę nad swoją płodnością. Staram się nie myśleć o tym, co było wcześniej, o tym, jak spanikowałam przy remontowanym domu. Te irracjonalne wybuchy mają na mnie zły wpływ. Dom uważa, że ma to związek z moim ojcem, z szokiem po jego śmierci. Tak mi powiedział.
Odwracam książkę w dłoniach. Z tyłu znajduje się zdjęcie poważnie wyglądającej kobiety, a na wewnętrznej stronie obwoluty widzę zdjęcie dziecka w wózku. Ukrywałam tę książkę przed Dominikiem, odkąd kupiłam ją na Amazonie. Jestem tym zażenowana, ponieważ tak naprawdę nie wierzę w żadną z tych rad, nigdy nie wierzyłam.
Ale tamtego dnia zobaczyłam książkę o płodności w księgarni Waterstones i zaczęłam nad nią krążyć, rozglądając się, czy ktoś nie patrzy, jak szukam sposobu na posiadanie dzieci, tak jak inni ludzie szukają publikacji o hobby. Wzięłam książkę do ręki, zaczęłam iść z nią do lady, ale na widok okładki jakaś kobieta w kolejce spojrzała na mnie współczująco. Wyszłam więc szybko ze sklepu z płonącymi policzkami, nie mogłam znieść jej pełnego litości spojrzenia, ale tej nocy usiadłam przy komputerze, położyłam obok siebie otwartą torebkę i wpisałam dane zabezpieczeń bankowych i nasz adres.
Zapomniałam, że puściłam wodę, i wreszcie czuję mokry szlafrok przy skórze. Woda sięgnęła brzegu wanny i zaraz się wyleje. Przeklinam, sięgam do kranu i zakręcam go, a następnie wkładam rękę w mokre ciepło, by wyciągnąć korek. Książka spada z moich kolan na podłogę i ląduje z głuchym stukotem.
Kiedy woda w wannie zeszła do akceptowalnego poziomu, rozbieram się i kładę szlafrok na podłodze. Mój brzuch jest płaski, biały. Wyobrażam sobie, że jest wystający, tak jak brzuch Ashley, gdy była w ciąży z Holly, i włosy na moim ciele stają dęba na chłodnym powietrzu. Rozluźniam się dopiero, gdy wsuwam się do gorącej wody. Opieram ramiona o emalię, czuję, jak wierzchołki moich łopatek wzdrygają się pod wpływem tego wrażenia. Schylam się po książkę. Powinnam być bardziej otwarta. Może to zadziała. Bo zaczynają mi się kończyć opcje.
Woda wokół mnie staje się zimna, ja jednak zostaję w wannie, pozwalam ciału się zrelaksować. Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze wolałam brać kąpiel od prysznica. W mojej głowie wciąż pojawiają się obrazy z Carlington House; sposób, w jaki krzyczałam, ciemność okien. Muszę się opanować. Od zawsze miałam skłonność do takich zachowań. Kiedy byłam małą dziewczynką, często wydawało mi się, że w ciemności widzę twarze i duchy. A przecież nigdy nikogo tam nie było. Tata mawiał, że mam nadaktywną wyobraźnię. „Znowu widzisz duchy, Corinne?” – śmiał się i targał moje włosy. Wydawało mu się, że to jest zabawne, ale tak naprawdę mnie to przerażało. Ale teraz… Jestem już dorosła, powinnam być mądrzejsza.
Moja komórka dzwoni dwa razy, ostry tryl, po którym następuje dudniąca wibracja, odbijająca się echem w cichym mieszkaniu. Ja jednak nie chcę jeszcze wychodzić z wody. To pewnie moja siostra. Kiedy dzwonek telefonu rozlega się na nowo, poddaję się i chowam głowę pod wodę, rozkoszując się zimnym uciskiem, który mnie otacza. Moje włosy unoszą się i otaczają głowę niczym ciemna aureola.
Następną rzeczą, jaką rejestruję, jest krzyk Dominica, jego ręce pod moimi pachami, ślizgające się i przesuwające, woda wszędzie się rozpryskuje. Czuję pod stopami szczeciniastą matę łazienkową, Dom wyciera mnie szorstkim ręcznikiem. Zęby mi szczękają, a opuszki palców są pomarszczone jak suszone śliwki. Wyciągnął korek i woda spływa, tworząc strużki wokół boków krawędzi mokrej książki na dnie wanny.
– Jezu Chryste, Corinne – mówi Dominic drżącym głosem.
Mrugam, skupiam się na jego dłoniach, które owijają mnie szlafrokiem. Nie mogę zrozumieć, dlaczego jest taki zdenerwowany. Czyżbym zamknęła oczy w wannie?
Wciąż się we mnie wpatruje i kręci głową. Słyszę śmieszne sapnięcie, które, jak sobie uświadamiam, dochodzi z mojego wnętrza. Muszę coś powiedzieć.
– Kupiłeś kolację?2
13 stycznia 2017 roku
Londyn
Ashley
Ashley przekłada córkę z jednego biodra na drugie, żeby móc schylić się po leżącą na wycieraczce pocztę. Holly wydaje z siebie krzyk, krótki, ostry dźwięk, a następnie zawodzenie, pod wpływem którego mięśnie w ramionach Ashley się spinają. Boli ją każda kość. Jej dłonie przylegają do ciepłego ciała Holly; miękkie, puszyste włosy córki muskają jej klatkę piersiową, ale Ashley czuje znajomy ból w piersiach. Proszę, nie teraz.
Jest wyczerpana; w dni, w które nie pracuje w kawiarni, czuje się tak, jakby biegła po niekończącej się bieżni pieluch i napadów złości, domowych obowiązków i przywożenia i odwożenia dziecka ze szkoły. Mąż, James, nie może jej pomóc; zostaje w biurze coraz dłużej i dłużej, a każdego ranka wychodzi wcześnie, zanim dzieci zdążą wstać z łóżek. Podnosi swoją kołdrę i wstaje mniej więcej wtedy, kiedy Ashley zaczyna usypiać, po spędzeniu nocy na kołysaniu Holly, starając się uspokoić jej małe, czerwone, krzyczące ciałko. Nigdy nie widziała czegoś podobnego; jej trzecie dziecko jest zdecydowanie najbardziej niespokojne ze wszystkich. Minęło już dziewięć miesięcy, a Holly nadal nie przesypia nocy, można wręcz powiedzieć, że robi się coraz gorzej. Zdaniem Ashley to nie jest normalne. James przestał się budzić, gdy mała miała około czterech miesięcy, ostatnio śpi jak zabity. Ashley nie wie, jak daje sobie radę.
Kiedy się wczoraj obudziła, jego miejsce w łóżku było puste. Usłyszała odgłos lejącej się wody w łazience. Położyła dłoń na pustym prześcieradle i siedziała w milczeniu. Po chwili mąż wrócił z kąpieli, pocałował ją w policzek i wyszedł. Kiedy się nad nią pochylił, Ashley musiała zwalczyć chęć chwycenia go za koszulę i zmuszenia do zostania z nią. Oczywiście tego nie zrobiła, puściła go. Potem wstała, przyniosła Benjiemu szklankę soku pomarańczowego, posadziła Holly w krzesełku do karmienia, zrobiła kawę swojej nastoletniej córce Lucy. Rozpoczął się młyn kolejnego dnia.
Praca kilka razy w tygodniu w kawiarni Colours jest dla niej jedynym wytchnieniem, jedynym czasem, kiedy nie jest już zmęczoną matką czy żoną, a po prostu kelnerką. James wyśmiał ją, kiedy postanowiła zacząć pracować w małej kafejce w Barnes Common, z lodami, kasą i turystami. Był zdumiony, kiedy zdecydowała się wrócić do pracy kilka miesięcy po urodzeniu Holly, ostrożnie przypięła córkę w samochodzie i zawiozła ją przez błonia do niani.
– Kochanie, teraz nie musisz tego robić – powiedział, a następnie urządził jej małą pogadankę o najnowszych danych dotyczących sprzedaży czytników elektronicznych i o tym, jak dobrze radzi sobie jego firma. Ona wie, że nie potrzebują już jej pieniędzy. Ashley ona pracuje nie dla pieniędzy – przez większość dni zapomina nawet podnieść mały słoiczek z napiwkami, który stoi na skraju lady, ignoruje brudne metalowe monety w środku, jakby były niczym więcej niż pustymi łupinami pistacji, które Lucy układa w słone stosy po całym domu. Ashley zawsze cieszyła się, że zrezygnowała z kariery wydawniczej dla swoich dzieci, jednak tęskni za kontaktem ze światem zewnętrznym. Spokojne dni w kawiarni dają jej wgląd w życie innych ludzi, możliwość przebywania w środowisku dorosłych. Tylko kilka razy w tygodniu staje się kimś innym, kimś zwyczajnym, zostawia córkę w umiejętnych rękach June pod numerem czterdziestym trzecim i wraca do samochodu, a jej ramiona są rozkosznie lekkie, nieważkie. Tu nie chodzi o pieniądze.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy June była wybawieniem. Emerytowana nauczycielka została im polecona kilka miesięcy po narodzinach Holly. Ashley nie radziła sobie zbyt dobrze i oferta opiekunki do dziecka wydawała się złotym biletem, szansą, która może się już nigdy nie powtórzyć. Ani Benji, ani Lucy nigdy nie mieli opiekunki do dzieci. Ashley siedziała w domu całymi dniami i nocami, grając w niekończącego się berka i prowadząc życie w błędnym kole pieluch i łez. Wtedy jej to nie przeszkadzało, ale teraz, gdy jest starsza, jej myśli zaczynają błądzić, a energia jest ograniczona. Możliwość pracy w kawiarni to ogromne szczęście.
June jest bardzo miła, a Ashley jest jej niezmiernie wdzięczna za to, że kobieta pomaga jej kilka dni w tygodniu. Z tego, co wie, niania mieszka zupełnie sama, nigdy nie miała własnych dzieci. Ashley wyczuwa u niej smutek i cieszy się, że w chwili, w której podrzuca małą, kobieta promienieje z radości. Tak, June jest błogosławieństwem.
Ashley zastanawiała się, czy nie powinna poprosić o pomoc Corinne, ale siostra ma galerię, poza tym nie chciała jej denerwować. W tej chwili Corinne nie jest w stanie ukryć swoich emocji i spędzenie całego dnia na opiece nad obcym dzieckiem mogłoby źle na nią wpłynąć.
W zeszłym tygodniu podjęcie decyzji zajęło Ashley kilka sekund. Kiedy Corinne zadzwoniła z wiadomością od lekarza, Ashley od razu sięgnęła do laptopa i przelała siostrze pieniądze na ostatnią rundę in vitro, tysiące funtów przepadły za jednym kliknięciem myszki. Tak było najlepiej. Pieniądze tylko by się kurzyły na ich wspólnym koncie. Nie powiedziała jeszcze Jamesowi, nie miała ku temu okazji. Trudno jej o tym mówić o północy, kiedy próbuje przespać jedną z półgodzinnych przerw między atakami płaczu dziecka, a on zwija się w kłębek obok niej, przyciąga ją do siebie w ciemności i obejmuje ją w brzuchu. Wydaje się, że nigdy nie ma na to odpowiedniego czasu.
– Martwisz się? – zapytała ją w zeszłym tygodniu jej przyjaciółka Megan. Akurat miały przerwę i siedziały skulone z zimna przed kawiarnią Colours, przed nimi stały dwie kremowe gorące czekolady.
– Czy ja się martwię? – Ashley powtórzyła na głos to pytanie, a słowa utworzyły mgłę w styczniowym powietrzu.
Megan skinęła głową, zatknęła włosy w kolorze truskawkowego blondu za uszy i schowała ich końce pod fioletową wełnianą czapkę.
– Czym? – Ashley wiedziała, o co chodzi przyjaciółce, choć udawała, że nie ma pojęcia.
– No wiesz. – Megan miała w sobie tyle przyzwoitości, że wyglądała na lekko zakłopotaną. – Jak myślisz, dlaczego on tak często zostaje do późna w pracy?
– Bo pracuje, Megan – odparła Ashley i w milczeniu dokończyły napoje, wypijając je zbyt szybko, czekolada poparzyła górną wargę Ashley i kubki smakowe na języku. Później Megan przeprosiła, objęła Ashley, gdy stały za ladą.
– Ignoruj mnie – powiedziała. – Odkąd Simon odszedł, nie ma we mnie żadnej wiary w mężczyzn. James jest jednym z tych dobrych. Nie martw się.
Ashley odwzajemniła uścisk przyjaciółki i pozwoliła sobie na ciepłą falę ulgi. Jednak to uczucie nie trwało długo. Wciąż czując na języku gęstą słodycz gorącej czekolady, spojrzała na siebie ze wstydem i poczuła wypukłość swojego brzucha, sposób, w jaki wrzynały się w niego dżinsy od czasu, gdy urodziła Holly. Nigdy tak nie było.
W kuchni Ashley wkłada Holly do krzesełka do karmienia, nuci jej piosenkę do czasu, aż dziecko zaczyna się uspokajać. Pulchne rączki córki sięgają po drewnianą łyżkę leżącą na blacie roboczym i Ashley ją jej podaje, nie zwracając uwagi na odgłos codziennego walenia w bęben, czyli walenia łyżką w stół. Zaczyna przeglądać pocztę, kaleczy palec krawędzią jednej z kopert i na chwilę zamyka oczy, gdy pojawia się kropla krwi. Jest taka zmęczona; ściska swoją dłoń i przez chwilę myśli, jak miło byłoby paść na kanapę i o wszystkim zapomnieć tylko na godzinę, tylko na pięć minut. Troje dzieci kompletnie pozbawiło wiatru jej żagle. Przypomina sobie siebie jako dziecko i zastanawia się, jakim cudem została tak dobrze wychowana. Ona i Corinne były złotymi dziećmi, godzinami siedziały po turecku przed wielkim domkiem dla lalek, który zrobił ich tata, i bawiły się w dom w świetle padającym z wielkich francuskich okien wychodzących na ogród, wielką zieloną dżunglę, przez tyle lat będącą ich domem.
Piętnastoletnia Ashley nigdy nie odezwałaby się do swojego ojca w sposób, w jaki Lucy czasami rozmawia z Jamesem. Nigdy nie chciałaby go zawieść – rozczarowanie w jego oczach, gdy wracała do domu z gorszą oceną, zawsze łamało jej serce, choć zawsze ją przytulał i mówił, że to nie ma znaczenia. Natomiast Lucy potrafi być tak bezczelna, że ostre słowa wylatują z jej ust jak pociski. Oczywiście z reguły przeprasza. Ashley widziała, jak w różowych skarpetkach w świnki, żeby znowu wyglądać jak dziesięciolatka, skuliła się obok Jamesa i oparła głowę o jego ramię. Przy Ashley jest zamknięta w sobie, czujna. Może to tylko taki etap. Córka jej przyjaciółki Aoife wróciła poprzedniej nocy do domu bez jednego buta, wymiotując wódką podczas okropnych skurczów żołądka. Przynajmniej Lucy nie dotarła jeszcze do tego etapu.
Ashley zerka na zegarek. Dochodzi piąta po południu. Patrzy w oczy Holly, tak jakby córka miała do niej przemówić, dać jakąś radę. Zamiast tego jej duże okrągłe policzki rozciągają się w uśmiechu, pod wpływem którego serce Ashley się topi. Żadna z nich nie mruga, chwila się przeciąga i przez sekundę Ashley czuje przypływ miłości, energii, którą kiedyś miała. To wszystko jest warte tego zmęczenia. Takie chwile są tego warte. Potem powieki Holly opadają, zakrywają jej oczy i chwila mija, przepada. W kuchni jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Ashley musi odebrać Lucy ze szkolnego autobusu za dziesięć minut, co daje jej około czterdziestu pięciu sekund na wsypanie do ust granulek kawy rozpuszczalnej. Nie zawraca już sobie głowy rytuałem z czajnikiem i wodą, nigdy nie ma na to czasu. Mimo to nigdy nie zjadłaby kawy przy Jamesie; wstydzi się tego jak jakiegoś brudnego sekretu. Gdy odkręca słoik z kawą, zaczyna dzwonić telefon. Ashley sięga po niego automatycznym gestem, drugą dłonią zanurzając łyżeczkę w brązowych granulkach.
– Halo? – Po drugiej stronie słuchawki jest głucha cisza. Ashley wytęża słuch. Bycie matką zawsze nadaje rozmowom telefonicznym nowy poziom niepokoju: dzieci, dzieci, dzieci. – Z tej strony Ashley – próbuje ponownie, ale nadal odpowiada jej cisza, słyszy jedynie jednostajne dźwięki własnego domu, choć przyciska słuchawkę do ucha. Siedząca za nią Holly zaczyna gaworzyć, słychać odgłos upadającej na podłogę łyżeczki. Ashley myśli o swoim mężu, zastanawia się, gdzie on jest, z kim jest, co w tej chwili robi. Kiedyś jedynym miejscem, w którym chciał być, było miejsce tuż obok niej. Rozłącza się i rozgryza kawę. Czuje w ustach gorzki smak.3
Londyn
Corinne
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – woła Dominic z kuchni. Stoi przy zlewie i je śliwkę na śniadanie. Sok ścieka mu po palcach, żółte strużki spływają do srebrnego zlewu. Sięgam po krem do rąk, wcieram go w popękaną skórę na dłoniach, wdycham jego delikatny, słodki zapach.
– Tak. Tak, Dom, oczywiście.
– I będziesz dzisiaj w galerii? Czujesz się na siłach?
– Oczywiście. Dominicu, nie jestem chora.
Odkręca wodę, spłukuje palce i nimi potrząsa.
– W porządku. Przepraszam. Więc spotkamy się po pracy w klinice, tak?
Kiwam głową, podchodzi do mnie, pochylam się do przodu, by go pocałować. Jest już ubrany do pracy i pięknie pachnie; czysto i świeżo.
– Tak, brzmi dobrze. Nad czym pracujesz dzisiaj w gazecie?
Wzdycha.
– Alison bardzo się teraz wtrąca w moją pracę. Nalega, żebym zajął się artykułem o Carlington House, mówi, że właściciel bardzo ją dręczy. Ale to fajne miejsce, nie sądzisz?
Wpatruję się w niego.
– Moim zdaniem było trochę przerażające.
Uśmiecha się.
– Może trochę. Myśl o tym, że ten dom stał opuszczony przez tak długo, jest niepokojąca. Mam nadzieję, że znajdę dzisiaj czas, by zacząć to pisać. Mam trochę zaległości w tej chwili, co z… – Przerywa.
Czuję ukłucie poczucia winy.
– Wiem, czas wolny. Przepraszam, dzisiaj dobrze się czuję. Naprawdę!
Kręci głową i ponownie mnie obejmuje, mimo że zegar pokazuje już prawie kwadrans przed ósmą i Dominic się spóźni.
– Corinne, nigdy mnie nie przepraszaj – mówi nagląco do mojego ucha, czuję na policzku jego ciepły oddech.
Prostujemy się. Na górze rozlega się głośny stukot, znajomy odgłos włączonej wiertarki elektrycznej. Lokatorzy nad nami remontują swoje mieszkanie, nie wiem, co oni tam robią, ale trwa to już od wielu tygodni.
– Dzisiaj znowu będzie zabawa – mówi Dominic i przewraca oczami. – Zastanawiam się, czy oni kiedykolwiek to skończą?
– Idź już, idź! – mówię i poprawiam jego niebieski krawat, dotykam klatki piersiowej. Tak naprawdę to nie chcę, żeby wychodził, nie chcę, żeby zostawił mnie samą. Bierze z blatu kubek ze stygnącą kawą, wylewa ją i wychodzi z mieszkania; drzwi za nim jak zawsze głośno podskakują w zawiasach, za głośno. Sąsiedzi skarżyli się już kilka razy, powinniśmy to naprawić.
Po jego wyjściu wracam do naszej sypialni. Muszę zacząć lepiej radzić sobie z byciem samą. Mój tata zwykł mawiać, że umiejętność przebywania samemu jest bardzo ważna; powiedział mi, że czas spędzony sam na sam ze sobą był dla niego cenny. To było coś, co kultywował pomimo wszystkich przyjęć, spotkań i zainteresowania ze strony ludzi, którzy chcieli znać jego nazwisko i dowiedzieć się, skąd czerpie pomysły czy nad jakim projektem teraz pracuje. Kiedyś jego zdjęcie stało na parapecie w jadalni – jest na nim otoczony ludźmi, a jego ciemne oczy błyszczą. Wygląda, jakby był w swoim żywiole, ale pewnego wieczoru, kiedy byłam już nastolatką, powiedział mi, że jedyne, czego pragnął tamtej nocy, to być sam, z dala od tego szaleństwa. Nigdy bym na to nie wpadła.
Nabieram głęboko powietrza. Być może i ja znajdę swój żywioł, być może nauczę się lubić samotność. W sypialni panuje taka cisza i spokój. Łóżko jest pościelone; Dom jest dobry w robieniu porządków. Wciąż powtarza, że w tak małym mieszkaniu musimy starać się utrzymać porządek. Jest ono malutkie, wtulone w plątaninę ulic między Finsbury Park a Crouch End, ma dwa pokoje i małą łazienkę, do której wchodzi się z kuchni. Uwielbiam je, jest miniaturowe jak dla dwóch lalek.
Podchodzę do swoich szuflad, ich wnętrza są wyłożone ładnymi haftowanymi wyściółkami, które zrobiła dla mnie Ashley. W dolnej szufladzie znajduje się kłębowisko czarnych rajstop, upstrzonych drobnymi plamkami z białej chusteczki. Nylon jest w dotyku suchy i gumowy. Myślę o tym, żeby rozplątać czerń i naciągnąć materiał na nogi, wsiąść do metra i pojechać do pracy, i nagle ta myśl wydaje się przytłaczająca.
Siadam, przyciągam kolana do piersi. Kiedy jestem sama, mieszkanie zawsze zdaje mi się jeszcze mniejsze, nie wiem, dlaczego. Brak dziecka tylko pogarsza sprawę. Wpatruję się w obraz nad zegarem, pierwszy obraz, jaki kiedykolwiek zamówiłam do galerii. Przyniosłam go do domu trzy lata temu, z dumą powiesiłam w mieszkaniu. Błękitne fale oceanu, jaskrawa czerwień statku. Jest piękny. Kiedyś uwielbiałam sposób, w jaki warstwa farby lśni na płótnie, a światło słoneczne muska lewy róg. Żółcień bananowa, czerwień kadmowa. Znam wszystkie nazwy farb – albo znałam. Kiedy dostałam pierwszą pracę w galerii, recytowałam je Dominicowi, godzinami ślęczałam nad paletą kolorów i upewniałam się, że niczego nie zapomniałam. To było dawno temu.
Przenoszę wzrok z obrazu na zegar poniżej, a gdy patrzę, karmazynowe cyfry (jezioro geranium, farba numer 405) migoczą, układają się w nowe liczby, i wtedy uświadamiam sobie, że siedzę przy stercie czarnego nylonu od prawie czterdziestu pięciu minut.
Teraz jest już za późno, żeby iść do pracy. Nie wiem, kiedy minął ten czas. Hormony, które biorę, sprawiają, że jestem otumaniona jak osa w słoiku z miodem. Kiedy dzwonię do galerii, Marjorie ma poirytowany głos, a ja czuję się źle. Jutro z pewnością tam pójdę.
Wracam do łóżka, przez chwilę leżę nieruchomo, wsłuchując się w odgłos deszczu, który zaczął właśnie padać, w miarowe kapanie z rynny na dachu. Remont na górze został na chwilę przerwany, cisza jest bardzo miła. Kiedy byłam mała, chodziłam do gabinetu taty i słuchałam, jak deszcz rozpryskiwał się na świetliku, uderzał tak mocno, że odbijał się od szyby. Czułam się wtedy bezpiecznie, bo deszcz był na zewnątrz, a ja w środku. Nie mógł mnie dosięgnąć.
Nagle rozlega się dźwięk, lekkie uderzenie, pod wpływem którego podskakuję i czuję, jak moje ciało sztywnieje, mięśnie nóg lekko spinają się pod prześcieradłem. Jesteś zbyt nerwowa, Corinne, Dominic zawsze to powtarza. To wyczerpanie cię wykańcza. Ma rację co do zmęczenia. Nie wiem jednak, czy poradzę sobie ze zdenerwowaniem.
Wreszcie muszę iść do łazienki, zwlekam się więc z łóżka i wychodzę na korytarz. Muszę się pozbierać, wiem, że muszę. Biorę głęboki oddech, patrzę na swoje odbicie w lustrze. Muszę mieć nadzieję, nie mogę się poddać.
Czuję pod stopami lodowate płytki. W przedpokoju panuje przeciąg, drzwi wejściowe lekko się uchyliły. Od czasu do czasu nie chcą się dobrze zamknąć; wielokrotnie mówiłam Domowi, żeby to naprawił. Marszczę czoło, przechodzę nad stosem pożółkłych gazet, popycham drzwi ramieniem, żeby się zamknęły, ale tego nie robią. Ponownie je otwieram i próbuję raz jeszcze, ale od czegoś się odbijają. Kucam. Coś powstrzymuje drzwi przed zamknięciem, w futrynie znajduje się coś małego. Wpatruję się w to przez kilka sekund i wtedy dociera do mnie, że wiem dokładnie, jak to wygląda.
Pochylam się, podnoszę mały przedmiot, ostrożnie trzymam go w zimnych dłoniach. Plamki kasztanowej farby opadają na moją skórę, wyglądają na niej jak krople krwi. Jakie to dziwne. To mały komin. Wygląda jak kominy, które miałyśmy w naszym domku dla lalek, kiedy byłyśmy małe, w dużym różowym domku, zbudowanym dla nas przez tatę.
Stoję w drzwiach i zaciskam w dłoni mały komin, i gdy wszystko sobie przypominam, na moich ustach pojawia się niewielki uśmiech.
To nie był zwykły domek dla lalek. Pamiętam, jak jeden z klientów taty powiedział mu to podczas lunchu, a on opowiedział nam tę historię wieczorem. Jego oczy błyszczały z dumy. „Nic na pół gwizdka”, powtarzał zawsze i przestrzegał tej zasady. Nasz domek dla lalek miał prawie metr wysokości, różowe ściany i pomalowane na niebiesko drzwi, jego dach był pokryty czerwoną dachówką, z której wystawały cztery wielkie brązowe kominy z prawdziwej terakoty. Każdy pokoik był malutki, kompaktowy, idealnie ukształtowany. Tata miał obsesję na punkcie budynków i spędził miesiące, pracując nad tym jednym, małą repliką naszego prawdziwego domu, którą Ashley i ja mogłyśmy się bawić. Ilekroć mama mówiła mu, żeby położył się do łóżka, odpoczął trochę, kręcił głową. „To wyzwanie”, mawiał, „i ten dom będzie dla was najlepszą zabawką. Muszę zrobić go dobrze”.
W Boże Narodzenie uklęknął z nami na podłodze i wszystko nam pokazał; misterność pokoi, schodów i strychu. Nie odeszłam od domku nawet, gdy mama przyniosła pudding. Obsesyjnie wyszukiwałam miniaturowe mebelki, małe dywaniki, firanki, które wycinałam pieczołowicie ze skrawków białego materiału znalezionych w pudełku z przyborami do szycia mojej mamy. No i lalki. Och, lalki. Tata przynosił nam je do domu, jedną po drugiej, piękne, elegancko ubrane figurki, które ustawiałyśmy w domku: matkę w długiej spódnicy gotującą w kuchni, niemowlę w miniaturowej kołysce, ojca siedzącego w małym różowym fotelu wypchanym prawdziwymi piórami. Za każdym razem, gdy wyjeżdżał do pracy, wracał z kolejną lalką. Niektóre z nich przywiózł z zagranicy, były starannie owinięte w szkarłatną bibułę, aby chronić porcelanę, i gdy odpakowywałyśmy prezenty, opowiadał nam historie o krajach, które odwiedził. Praca zawiodła go dalej, niż ktokolwiek z nas kiedykolwiek dotarł.
Od lat nie myślałam o domku dla lalek, zawsze zakładałam, że mama wsadziła go na strych razem z resztą rzeczy z naszego dzieciństwa. Czuję kluchę w gardle.
Podnoszę komin na wysokość oczu, obracam go i oglądam z każdej strony. Jest tak wysoki jak długość mojej dłoni i tak jak ona szeroki. Stoję w drzwiach naszego mieszkania i nagle czuję na sobie czyjś wzrok. Patrzę w górę. Obserwuje mnie młoda kobieta z ciemnowłosym niemowlęciem na ręku. Obok niej stoi pusty wózek. Oblewam się rumieńcem, otulam się mocniej szlafrokiem i nagle staję się boleśnie świadoma moich nagich stóp i nieogolonych nóg.
– Przepraszam! – mówi. – Zastanawiałam się tylko, czy wszystko w porządku? Wygląda pani na trochę zdenerwowaną…
– Och! – mówię. – Tak, tak, nic mi nie jest, dziękuję. Po prostu właśnie dostałam pocztę. – Uśmiecham się do niej, starając się nie zwracać uwagi na to, jak dziecko wtula się w jej klatkę piersiową, a jego małe rączki czepiają się jej włosów. Odruchowo głaszcze je po główce. Wygląda na bardzo młodą, mam nadzieję, że docenia szczęście, jakie ją spotkało. Boże, oczywiście, że tak. Co jest ze mną nie w porządku?
– Jestem Gilly – mówi mi – właśnie się wprowadziłam. – Gestem wskazuje za siebie, widzę otwarte drzwi do jej mieszkania i pudła, a także bok wielkiej skrzyni.
– Witam w budynku – mówię i dziewczyna się śmieje. Coś w tym dźwięku jest znajome, jakbym gdzieś już go słyszała. Sposób, w jaki lekko dyszy, jakby miała za mało powietrza, by odetchnąć we właściwy sposób. Uśmiecha się do mnie.
– Dziękuję, do tej pory moje życie było trochę wyboiste, ale mam nadzieję, że się tu zadomowimy.
– Mieszkasz sama z dzieckiem? – pytam.
Kiwa głową i patrzy w dół.
– Tylko ja i dzieciak. Masz jakieś małe potworki?
Krzywię się i przyciskam kominek mocniej do piersi.
– Nie – odpowiadam. – Nie mam. Miło było cię poznać, Gilly. – Wygląda na nieco zaskoczoną, ale próbuję się tym nie przejmować. Cofam się do naszego mieszkania i zamykam drzwi. Nie mogę przyjaźnić się z inną matką, po prostu nie mogę. To jest zbyt bolesne. Ale odgłos jej śmiechu nie daje mi spokoju. Jestem pewna, że już kiedyś słyszałam taki śmiech, nie potrafię sobie jednak przypomnieć gdzie – myśl ta wymyka mi się jak sznurek latawca, którego nie mogę chwycić.
W mieszkaniu stawiam komin na stole. Wiem, że nie może pochodzić z naszego domku dla lalek, ale wygląda niemal identycznie jak ten, który pamiętam, i chociaż racjonalna strona mojego mózgu wie, że to musi być coś innego, to ja traktuję to jako małą iskierkę nadziei, przypomnienie, dlaczego za każdym razem muszę przez to przejść. Chcę się tego uczepić, uczepić się czegokolwiek. To tak, jakby ten komin był wiadomością od taty, który chce mi powiedzieć, żebym nie traciła nadziei. Chciałam założyć rodzinę, odkąd byłam małą dziewczynką. Na pewno tak się stanie. Muszę w to wierzyć.
*
Później wychodzę, żeby spotkać się z Dominikiem w klinice leczenia niepłodności. Ubierając się, włożyłam komin do kieszeni, a przed wyjściem z domu poklepałam go na szczęście. Czuję, jak lekko obija się o moją kość biodrową; podoba mi się to, jest jak mały talizman. Jeśli będę miała córkę, mogłabym ściągnąć ze strychu domek dla lalek i podarować go jej w prezencie. Kiedyś. Mam wyrzuty sumienia, że byłam dziś rano niemiła dla Gilly. Wiem, że to nie jej wina, że może mieć dzieci, wiem, że nie wolno mi się zachowywać w ten sposób. Może później zapukam do jej drzwi i przeproszę.
Na zewnątrz panuje mróz. W radiu mówili, że jest minus dwa. Nadal widać wszędzie sznury lampek choinkowych, które uparcie migoczą, mimo że już po szóstym. Widzę swój oddech, mgliste cząsteczki unoszące się w powietrzu, świecące pod ulicznymi latarniami. Jest dopiero wpół do szóstej, ale już zapadł zmrok. Pomimo pogody czuję w sobie lekki blask, powiew nadziei płynącej z komina w mojej kurtce.
Idę chodnikiem wzdłuż parku, mijam plac zabaw, puste huśtawki zwisające luźno w ciemności. Wieczorem mogą odpocząć. Jakiś samochód przejeżdża obok, jego reflektory oświetlają wysokie, kolczaste szczyty parkowych barierek, wydaję z siebie ciche sapnięcie; ktoś tam jest, tuż obok mnie, widzę twarz ukrytą pomiędzy szczebelkami w ciemności. Oddech więźnie mi w gardle. O Boże. Nie mogę oddychać.
Potem oświetlają mnie reflektory, zalewa mnie złote światło i wypuszczam powietrze; to tylko cienista postać kogoś, kto wyszedł z psem i szybko idzie w stronę wyjścia z parku i rozdziawionych ust schodów metra. To nic, to nikt. Jak zawsze.
Spuszczam głowę i idę dalej, skupiam się na swoich stopach w czarnych botkach. Tętno wraca do normy, czuję, jak moje ciało się uspokaja. Przyzwyczaiłam się już do tych uczuć – natychmiastowego przypływu niepokoju, po którym następują ulga i miękkie kolana. Do cyklu tego wszystkiego.
Z radością widzę przed sobą podwójne drzwi kliniki. Dominic czeka w środku, spogląda na zegarek, ma na sobie błękitny szalik, który kupiłam mu na gwiazdkę. Wygląda tak przystojnie. Kiedy patrzę na niego przez szybę, przypominam sobie nasze spotkania po pracy, tuż po tym, jak się poznaliśmy; wymykałam się wcześniej, żeby się z nim zobaczyć, desperacko pragnąc znaleźć się w jego ramionach. To było takie ekscytujące, jak narkotyk. Gdzieś po drodze, pomiędzy niekończącymi się rundami in vitro i pieniędzmi, które wypływały z naszego konta bankowego jak woda przez sito, straciliśmy tę ekscytację.
Idę trochę szybciej, bardzo chcę się do niego zbliżyć, poczuć jego ręce wokół swojego ciała. Ściągam lewą rękawiczkę i gładzę palcami mały komin. Gdy wchodzę do środka, jakaś para przepycha się obok mnie i szybko wychodzi na zewnątrz; rzucam okiem na młode, jasne oczy i pełne nadziei, spierzchnięte od zimna czerwone usta. Za nimi wychodzi starsza kobieta, która idzie szybkim krokiem, lekko się chwiejąc, siwe włosy opadają jej na twarz. Wygląda jak babcia, jak przyszła babcia.
W holu kliniki przytulamy się. Gdy czuję wokół siebie Dominica, zalewa mnie fala ulgi. Może ta ekscytacja już zniknęła, wciąż jednak mamy siebie nawzajem.
– Wszystko w porządku? – pyta. – Miałaś dobry dzień?
Uśmiecham się do niego uspokajająco i już mam opowiedzieć mu o znalezieniu komina, ale coś mnie powstrzymuje. Wiem, że pomyśli, że jestem naiwna. Jego zdaniem trochę za bardzo uczepiłam się przeszłości, wspomnień o tacie. Więc nic nie mówię, tylko sięgam do kieszeni kurtki, dotykam komina i mówię Dominicowi, że miałam miły dzień.
– Pani Hawes? – przychodzi pielęgniarka i macha ręką w moją stronę. Dominik obejmuje mnie i wchodzimy do małego pomieszczenia z boku. Siadamy na zielonych krzesłach, nasze uda się stykają.
– Pani Hawes, leczenie metodą zapłodnienia in vitro może być trudnym procesem. – Pielęgniarka uśmiecha się do mnie życzliwie. – Corinne? Czasami pomaga rozmowa z innymi, którzy przez to przechodzą. Mamy grupę wsparcia, która spotyka się raz w miesiącu. Czy pani i pan Dominic bylibyście zainteresowani?
Pielęgniarka patrzy na mnie wyczekująco, jej twarz jest szczera, oczy szeroko otwarte. Wiem, że chce dobrze, więc odwzajemniam uśmiech, mimo że dziś wieczorem wepchnie we mnie więcej hormonów i będzie mnie boleć, gdy Dominik będzie mi wstrzykiwał bromokryptynę, klomifen, fertinex. Oboje potrafimy wyrecytować listę leków, jakby to były nasze plany zajęć.
– Właściwie to wydaje mi się, że dajemy radę. Ale dziękuję – mówię pielęgniarce, po czym zaczynamy przechodzić przez wszystko od początku i planujemy inseminację. Zmuszam się do zachowania pogody ducha, nadziei, ściskam dłonie wokół małego komina w kieszeni i wyobrażam sobie, jak mój tata uśmiecha się do mnie i mówi, że to tylko kolejne wyzwanie. To sprawia, że czuję się lepiej, zamykam oczy i wypowiadam życzenie, życzenie, życzenie.Wtedy
Szyby w samochodzie zaparowały. Mama zgasiła reflektory, więc nasz samochód stoi w ciemności, ukryty na zadrzewionej ulicy. Teraz, kiedy mam prawie osiem lat, mama częściej ze mną rozmawia. Mówi, że jeśli będziemy miały szczęście, to następnym razem, gdy będzie bardzo zimno, może uda nam się wysiąść z samochodu i wejść do domu. Mówi, że nie jest tego pewna i da mi znać. Lubię z nią rozmawiać, to najlepsze, co mnie spotyka, tyle że nie mogę się do niej odzywać w jej ciche dni, bo wtedy praktycznie niż nie mówi. W te dni muszę mówić do siebie, wymyślać głosy w mojej głowie i udawać, że rozmawiam z kimś innym. Tak naprawdę to wiem, że to tylko ja, ale czasami udaje mi się oszukać samą siebie. Umiem udawać.
Mam siedem, prawie osiem lat, robię się coraz większa i wiem, że rosnę, bo po nocach spędzonych w samochodzie nogi bardziej mnie bolą. Coraz trudniej jest mi się skulić na siedzeniu pasażera. Rysuję kształty na przedniej szybie samochodu, koła, romby i zawijasy, które tworzą wielkie, niechlujne bazgroły. Nudzi mi się. Chcę do domu. Jesteśmy tu od kilku godzin.
– Mamusiu, jestem głodna. – To prawda, mój żołądek burczy jak lew. Przez cały dzień nic nie jadłam. Czasami mamusia zapomina. Kiedy nie słyszę odpowiedzi, ciągnę mamę za rękaw, a ona w końcu podaje mi tabliczkę czekolady, zgniecioną i ciepłą, ale całą, w opakowaniu. Mniam. Już mam zamiar ją zjeść, ale nagle coś szarpie mną do przodu. Samochód ruszył z miejsca, jedziemy. Mamusia wciska nogę w podłogę, zerka w lusterko wsteczne, jej oczy znów ożyły. Nadal nie włączyła reflektorów. Czekolada jest stara i trochę nieświeża, ale mi to nie przeszkadza, zjadam całą. Za szybko się skończyła, chcę więcej.
Samochód jedzie bardzo szybko, czekolada wiruje mi w żołądku i zaczyna mi się robić niedobrze. Skręcamy w kolejne ulice, coraz szybciej i szybciej, aż nagle zatrzymujemy się, mama wciska hamulec i nasze małe auto staje z piskiem opon. Świat na zewnątrz jest już bardzo ciemny; gdy odchylę głowę do tyłu i wyjrzę przez okno, widzę maleńkie srebrne gwiazdy. Deska rozdzielcza się świeci, zielone i pomarańczowe linie układają się w twarz, a ja podskakuję zaskoczona tym, jak szybko zauważyłam tę gębę. To w końcu przykuwa uwagę mamy.
– Co się stało? Widzisz go?
– Widzę twarz – mówię, a mama pochyla się nade mną, tuż nad moimi kolanami, tak że czuję zapach jej włosów i dziwną kwaśną woń jej skóry. Nienawidzę obecnego zapachu matki. Dziewczyny ze szkoły mi przez to dokuczają, mówią, że to dlatego, że ona się nie myje. Kąpię się w naszym małym mieszkaniu, napełniam wannę i siedzę w niej tak długo, aż woda stygnie. Siedzę w niej całymi wieczorami, marząc o zostaniu syrenką i życiu pod wodą. Nie podoba mi się mieszkanie, chcę wrócić do dużego domu, ale mamusia mówi, że nie możemy. Zniknęły wszystkie nasze pieniądze. Zabrał je zły człowiek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej