Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Nielegalni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nielegalni - ebook

Sensacyjna powieść o tajnikach polskiego wywiadu.

„Bycie podwójnym agentem to kontrolowana schizofrenia.”

Klaus Fuchs

Oficer polskiego wywiadu, pracujący przez wiele lat poza granicami kraju, pod przybraną tożsamością, pisząc pod pseudonimem Vincent V. Severski, odsłania warsztat pracy służb szpiegowskich w różnych krajach świata.

„Nielegalni” to powieść szpiegowska, rozgrywająca się współcześnie w Polsce, Szwecji, Rosji na Białorusi i Ukrainie, z wplecionymi epizodami historycznymi z czasów II wojny światowej oraz wieloma współczesnymi wątkami politycznymi i osobami z życia publicznego. Autor odkrywa tajemnice stosunków polsko-rosyjskich, sięgając do lat 40. ubiegłego wieku i nieznanych dotąd wątków katyńskich oraz dokumentów IPN. Nawiązuje do współczesności, odsłaniając kulisy obejmowania władzy w Polsce przez prawicę. Tropi polskiego łącznika Al-Kaidy oraz pokazuje metody działania szwedzkich służb specjalnych.

Bohaterami powieści są tzw. nielegałowie, supertajni szpiedzy posługujący się za granicą nową tożsamością i dorobioną „legendą”.

Konrad powraca do Warszawy po zakończonej fiaskiem misji na Bliskim Wschodzie: znów nie udało mu się dopaść „Karola” vel Safira as-Salama, polskiego odszczepieńca, łącznika Al-Kaidy... Niejaki Hans Jorgensen szuka w szwedzkiej prasie niewinnych na pozór ogłoszeń, z których następnie odszyfrowuje zakodowane informacje... Pułkownik Stiepanowycz z mińskiego KGB krótko cieszy się z zarobionych na przemycie dolarów, gdyż pada ofiarą napadu... W październiku 1939 roku w Moskwie Beria, naczelnik NKWD, słucha referatu majora Zarubina na temat działań wywiadowczo-operacyjnych na terenie Polski. W gabinecie prezesa IPN zjawia się profesor Barda i twierdzi, że ma dokumenty, które rzucają całkiem nowe światło na zbrodnię katyńską... We współczesnej Polsce stanowisko prezydenta piastuje Stanisław Zieliński, lecz rzeczywista władza spoczywa w rękach szefa jego kancelarii, Marcina Kamińskiego – osobnika o niezbyt reprezentacyjnej aparycji, za to cieszącego się poparciem konserwatywnego elektoratu.

Wszystkie te na pierwszy rzut oka odległe od siebie wątki, postacie, miejsca i wydarzenia łączą się w niezwykłą, precyzyjnie skonstruowaną fabułę, tworząc kilkuset stronicową wciągającą historię o wyjątkowej mocy.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-084-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIE­LE­GAŁ to ofi­cer wywiadu dzia­ła­jący za gra­nicą pod przy­braną toż­sa­mo­ścią. W odróż­nie­niu od ofi­cerów legal­nych rezy­den­tur nie obej­muje go immu­ni­tet dyplo­ma­tyczny. Toż­sa­mość nie­le­gała budo­wana jest naj­czę­ściej na pod­sta­wie tak zwa­nych danych wtór­ni­ko­wych, to zna­czy „skra­dzio­nego” życio­rysu auten­tycz­nej osoby, lub zgod­nie z fik­cyj­nym, lecz wia­ry­god­nym wzo­rem. Naro­do­wość i – co za tym idzie – oby­wa­tel­stwo dobiera się tak, by nie wzbu­dzał podej­rzeń i mógł się swo­bod­nie prze­miesz­czać. Naj­więk­sze wywiady świata wyko­rzy­stują nie­le­ga­łów do naj­trud­niej­szych zadań, dla­tego są oni nara­żeni na szcze­gólne nie­bez­pie­czeń­stwo. Tę formę dzia­łal­no­ści wywia­dow­czej opa­no­wał i roz­wi­nął w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym Zwią­zek Radziecki, a do mistrzo­stwa dopro­wa­dził ją po II woj­nie świa­to­wej. Nie­le­ga­ło­wie są naj­pil­niej strze­żoną tajem­nicą tych nie­licz­nych służb na świe­cie, które są w sta­nie posłu­gi­wać się tą jedną z naj­trud­niej­szych, naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych i naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych tech­nik wywia­dow­czych.1

Pomruk czte­rech wiru­ją­cych sil­ni­ków potęż­nego air­busa 340 zapo­wia­dał bli­ski start.

Wraz z grupą spóź­nio­nych pasa­że­rów jako ostatni wszedł na pokład Kon­rad Wol­ski. Ste­war­desa Lufthansy w nie­na­gan­nym gra­na­to­wym kostiu­mie wska­zała mu drogę do prze­działu klasy biz­nes.

Wrzu­cił ple­cak do luku baga­żo­wego i ciężko opadł na fotel przy oknie. Wszyst­kie miej­sca oprócz sąsied­niego były zajęte. Po pra­wej stro­nie, w środ­ko­wym rzę­dzie, sie­dział męż­czy­zna około trzy­dziestki, w bia­łej koszuli, bez kra­wata, i z wyraź­nym zaan­ga­żo­wa­niem pisał na lap­to­pie. Kon­rad przy­glą­dał mu się przez chwilę i pomy­ślał, że jest prze­cież trze­cia w nocy. Będzie tak stu­kał do rana?

– Nie­ważne… – mruk­nął do sie­bie, nieco zre­zy­gno­wany. Nie był w dobrym nastroju, czuł skutki alko­holu wypi­tego przez ostat­nie dwa dni.

Miał nadzieję, że szybko się roz­luźni i zaśnie, że napię­cie i roz­cza­ro­wa­nie bez­owocną akcją w górach Jemenu ustą­pią cho­ciaż na jakiś czas. Od początku wie­dział, że szanse powo­dze­nia są nie­wiel­kie, a nie była to prze­cież jego pierw­sza misja wywia­dow­cza, mimo to obwi­niał się o jej fia­sko.

Przez całą poprzed­nią noc, w miarę roz­bra­ja­nia mini­baru w pokoju 347 hotelu Al Bustan Rotana, Wil­liam Sten­ton sta­rał się mu wytłu­ma­czyć, że to nie jego wina, taki po pro­stu mają zawód. Jed­nakże wraz z upły­wem czasu Kon­rad coraz bar­dziej się roz­rzew­niał, a Wil­liam popa­dał w coraz więk­szą deter­mi­na­cję. Każdy z nich bro­nił swo­jej opi­nii do tego stop­nia, że następ­nego dnia zgod­nie zre­zy­gno­wali ze śnia­da­nia.

Kon­rad lubił pra­co­wać z Wil­lia­mem. Widział, że jest on zupeł­nie inny niż pozo­stali ofi­ce­ro­wie Secret Intel­li­gence Service, a w końcu znał ich wielu – od her­bo­wych ary­sto­kra­tów, walij­skich gór­ni­ków, Irland­czy­ków, Żydów do zadzi­wia­ją­cych lon­dyń­czy­ków, jakich można spo­tkać mię­dzy Bri­xton, Soho a East Endem. Jed­nym z nich był wła­śnie Sten­ton, tro­chę młod­szy od Kon­rada, ale z dużym szpie­gow­skim talen­tem, bez­błędną zna­jo­mo­ścią arab­skiego, pol­skim cwa­niac­twem, odpor­no­ścią Rosja­nina i urodą fiń­skiego chłopa.

To już nasza kolejna wspólna robota, a che­mia wciąż się zga­dza – pomy­ślał. No i dobrze… bo lubię tego Bry­tola!

Miał totalny zamęt w gło­wie. Osą­dził, że sta­now­czo prze­sa­dzili z ilo­ścią czer­wo­nego wina i bur­bona, wypitą pod­czas dwu­go­dzin­nego ocze­ki­wa­nia na lot­ni­sku w Dubaju.

Bill wyle­ciał godzinę wcze­śniej do Lon­dynu – pomy­ślał z zazdro­ścią – a mnie czeka jesz­cze prze­siadka we Frank­fur­cie. W War­sza­wie będę dopiero o jede­na­stej.

Spoj­rzał na zega­rek.

Naj­gor­sza godzina! Reszta dnia stra­cona.

Przez moment mu zaświ­tało, że po dro­dze z lot­ni­ska mógłby wpaść do Agen­cji na Miło­będzką, ale natych­miast zro­zu­miał, że wła­ści­wie nie ma powodu i że takie myśli to zwy­kły odruch Paw­łowa.

Cie­kawe, czy w Wydziale udało się uzy­skać coś nowego w spra­wie tego cho­ler­nego Karola, Safira as-Salama.

Zadzi­wia­jący przy­pa­dek, ten Karol! Po raz kolejny Kon­rad ana­li­zo­wał sprawę i cho­ciaż znał ją tak dobrze jak sie­bie samego, to wciąż nie mógł zna­leźć odpo­wie­dzi na wiele pytań, w tym na naj­waż­niej­sze: Dla­czego? Dla­czego Polak kon­wer­tyta, dwa fakul­tety, pięć języ­ków: arab­ski, fran­cu­ski, angiel­ski, nie­miecki i wło­ski, mistrz walk wschod­nich, został łącz­ni­kiem mię­dzy Al-Kaidą w Jeme­nie i Paki­sta­nie a resztą świata? Co zro­bił, że powie­rzono mu ważną i deli­katną funk­cję zaufa­nego współ­pra­cow­nika Sajeda al-Sza­riego? Musiał udo­wod­nić swoje odda­nie dżi­ha­dowi i Kora­nowi, prze­le­wa­jąc krew nie­wier­nych! To jasne! Ta myśl napa­wała Kon­rada wście­kło­ścią.

Trudno to teraz zwe­ry­fi­ko­wać, ale praw­do­po­dob­nie to on pomógł lokal­nym ter­ro­ry­stom porwać naszego amba­sa­dora w Jeme­nie w 2000 roku. Może to wła­śnie była jego prze­pustka do Al-Kaidy.

Roz­ma­wia­li­śmy ze wszyst­kimi, któ­rzy go znają, i nikt nie potra­fił zna­leźć roz­sąd­nej odpo­wie­dzi. Kim on jest? Dla­czego napi­sał do swo­jej para­fii w Ursu­sie, że wystę­puje z Kościoła kato­lic­kiego? Już tyle mie­sięcy Kon­rad powta­rzał sobie te same pyta­nia. Gdyby znał na nie odpo­wiedź, już dawno dopadłby Karola.

A tu cią­gle to męczące, idio­tyczne „dla­czego?”. Przy­pa­dek nie do wyja­śnie­nia, cho­ciaż wszy­scy myślą, że wie­dzą, w czym rzecz. Jak ten mój szef, gene­rał szpie­go­stwa! On też zawsze wszystko wie… Dla­czego kana­dyj­ski geniusz Gerald Bull budo­wał super­działo dla babi­loń­skiego geniu­sza Sad­dama? Dla­czego został zamor­do­wany? Pro­ste pyta­nia, trudne odpo­wie­dzi. Gene­rał zawsze odpo­wiada na pyta­nie „dla­czego?” zda­niami wie­lo­krot­nie zło­żo­nymi i nie jest to odpo­wiedź zaczy­na­jąca się od „nie wiem, ale…” czy „bo to jest tak…”. Kon­rad wciąż czuł nie­smak po nie­uda­nym pościgu za Safi­rem bez­dro­żami Sza­bwy i roz­pie­rała go wście­kłość towa­rzy­sząca porażce.

Musi wie­dzieć, że go ści­gamy, ma to prze­cież wkal­ku­lo­wane w swój los, to jego ryzyko! Cóż, sam sobie wybrał… Co też mi cho­dzi po łbie! – obru­szył się. Prze­cież dla­tego znowu zwiał, że wie, iż jest dla nas bez­cenny.

Leżał w opusz­czo­nym fotelu, przy­mknąw­szy powieki, gdy ktoś deli­kat­nie szarp­nął go za ramię.

Ste­war­desa z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem przy­po­mniała o pod­nie­sie­niu fotela i zapię­ciu pasów. Poczuł ulgę, gdy prze­rwała mu te męczące myśli.

Zapiął pas i dopiero teraz zauwa­żył, że tygo­dnie spę­dzone w górach Jemenu i Omanu zdjęły z niego kilka kilo­gra­mów. Jesz­cze przez chwilę się moco­wał, by roz­sz­nu­ro­wać i zdjąć buty trek­kin­gowe, po czym oparł głowę o szybę i obser­wo­wał, jak samo­lot toczy się po pły­cie lot­ni­ska. Przy­ga­sło świa­tło i ciężki air­bus roz­po­czął swój długi roz­bieg, by wresz­cie pode­rwać się do spo­koj­nego, mia­ro­wego lotu.

Prze­le­cia­łem w swoim życiu już chyba na Księ­życ i z powro­tem, ale do star­tów ni­gdy się nie przy­zwy­czaję. Z wyjąt­kiem air­busa 340! – pomy­ślał, wciąż wyglą­da­jąc przez okno w nadziei, że w końcu zoba­czy słynną pal­mową wyspę i mapę świata. Samo­lot jed­nak dopiero się wzno­sił i z tej wyso­ko­ści nie­wiele było widać. Wpa­trzony w widok za oknem, Kon­rad nawet nie zauwa­żył, kiedy zgasł sygnał „zapiąć pasy” i zapa­liło się świa­tło.

Roz­ło­żył fotel, który wychy­lił się nie­mal hory­zon­tal­nie. Lubił latać klasą biz­nes, bo przy jego wzro­ście, pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt, zapew­niała mu odpo­wiedni kom­fort.

Ste­war­desa podała kartę posił­ków. Bez zasta­no­wie­nia zamó­wił rybę i podwójną whi­sky, mając nadzieję, że szybko zaśnie. Obie­cał sobie, że zaraz po powro­cie weź­mie tydzień wol­nego i poje­dzie poże­glo­wać na Mazury. Myśl o jezio­rach i soczy­stej zie­leni bez czter­dzie­sto­stop­nio­wego upału spra­wiła mu wyraźną przy­jem­ność. Poczuł, jak popra­wia się jego nastrój.

Włą­czył moni­tor kina pokła­do­wego i przej­rzał zestaw tytu­łów. Wybrał na chy­bił tra­fił film _300_. Tym­cza­sem ste­war­desa przy­nio­sła mu szkla­neczkę whi­sky z brzę­czą­cym lodem. Zało­żył słu­chawki i włą­czył film. Posta­no­wił zacze­kać na posi­łek, a potem oglą­dać tak długo, aż zaśnie.

Nie zasnął. Obej­rzał do końca i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że film zro­bił na nim wra­że­nie. Zaczął się inten­syw­nie zasta­na­wiać, co go tak poru­szyło. Czy to, że komik­sowa, barwna i tan­detna histo­ria trzy­stu Spar­tan nie odbie­gała tak bar­dzo od świata, w któ­rym żył? Świata szpie­gów, wywia­dów, peł­nego kłam­stwa i hipo­kry­zji, choć także przy­jaźni i boha­ter­stwa. Świata, w któ­rym nic nie jest tym, na co wygląda, świata, w któ­rym nie ist­nieją słowa „wiem” i „nie wiem”, kolory zaś są kwe­stią umowy. Nie ma nazwisk, tylko imiona, a praw­dziwe są może jedy­nie twa­rze.

Ale w tym fil­mie wszystko wydaje się takie jasne, szczere… Chciał­bym, żeby takie było moje życie, chciał­bym być takim Leoni­da­sem.

Odbie­rał film zmy­słami wyostrzo­nymi przez alko­hol. Odre­ago­wy­wał w ten spo­sób ostat­nie cięż­kie mie­siące. Był to natu­ralny odruch obronny, który pozwa­lał cho­ciaż na krótko wie­rzyć, że świat jest prost­szy i ludzie są lepsi. Że ist­nieją honor, god­ność i zasady. Jak żona, to taka jak Gorgo, jak zdrajca, to taki jak Efial­tes, jak zwierzch­nicy, to tacy jak efo­ro­wie, a moral­ność i poli­tyka, które w fil­mie uosa­biał Teron, oparte na jasnych, pro­stych regu­łach.

Ale tak nie jest i ni­gdy nie będzie. W tym zawo­dzie naprawdę trudno zna­leźć jakiś wyraźny punkt odnie­sie­nia. Trudno więc wie­rzyć także w Boga, o ile to w ogóle moż­liwe. A w zasa­dzie lepiej nie wie­rzyć. Widać zresztą, jak poboż­ność ofi­ce­rów maleje wraz ze wzro­stem ich doświad­cze­nia.

Jeśli szpieg w cokol­wiek wie­rzy, to tylko w to, że może mu się uda – myślał Kon­rad, leżąc w fotelu przy­kryty kocem, i nagle zorien­to­wał się, że nie pamięta, czy zjadł już posi­łek, czy nie. Na oczach miał opa­skę i czuł, że oło­wiane ręce odmó­wi­łyby mu posłu­szeń­stwa, gdyby kazał im się ruszyć.2

Obu­dził się, lecz pozo­stał jesz­cze w łóżku. Pokój wypeł­niało blade świa­tło roz­po­czy­na­ją­cego się dnia.

Nazy­wam się Hans Jor­gen­sen – pomy­ślał.

– Nazy­wam się Hans Jor­gen­sen – powie­dział pół­gło­sem, akcen­tu­jąc nie­na­tu­ral­nie mocno „H” i „J”. – Jestem Duń­czy­kiem i miesz­kam w Szwe­cji.

Zapa­lił lampkę i spoj­rzał na zegar: docho­dziła piąta trzy­dzie­ści. Usły­szał gło­śne trza­śnię­cie meta­lo­wej klapki w drzwiach, gdy dorę­czy­ciel wrzu­cił do środka gazetę. Lubił ten dźwięk, poranny sygnał dnia zapo­wia­da­jący nowe wyda­rze­nia.

W miesz­ka­niu uno­sił się wyraźny aro­mat kawy.

Auto­mat też już się obu­dził – pomy­ślał i poczuł przy­pływ dobrego nastroju.

Jakiś czas leżał jesz­cze w łóżku i myślał o Ingrid, która przez tyle lat parzyła mu kawę dokład­nie o pią­tej trzy­dzie­ści. Odkąd ode­szła, jej rolę prze­jęło to bez­duszne urzą­dze­nie.

Pode­rwał się żwawo, zado­wo­lony, że mimo osiem­dzie­siątki na karku wciąż jest w dobrej for­mie. Wie­dział, że osią­gnął to nie bez wysiłku.

Wyko­nał kilka ćwi­czeń, by roz­luź­nić stę­żałe po nocy mię­śnie. Przy­po­mniał sobie, że nie wyku­pił jesz­cze kar­netu na basen, na który uczęsz­czał regu­lar­nie przez ostat­nie trzy­dzie­ści sie­dem lat.

Wło­żył szla­frok i zaczął przy­go­to­wy­wać śnia­da­nie. Z lodówki wyjął tubkę pasty ryb­nej Kal­les. Przyj­rzał się bli­żej opa­ko­wa­niu i stwier­dził, że wczo­raj upły­nął ter­min przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Sporo jesz­cze zostało, więc wyci­snął tubkę do końca. Wystar­czyło na dwie kromki ciem­nego chleba.

– Jak typowy stary Szwed – powie­dział, cho­ciaż rzadko myślał o sobie w ten spo­sób.

Pod­szedł do drzwi, pod­niósł z pod­łogi gazetę „Sven­ska Dag­bla­det” i jak codzien­nie pod­czas śnia­da­nia zaczął ją prze­glą­dać. Naj­pierw rzu­cił okiem na pierw­szą stronę i tytuły arty­ku­łów. Szybko jed­nak prze­sko­czył do stron z ogło­sze­niami. W dziale „sprze­dam”, sunąc pal­cem po tek­ście, przej­rzał uważ­nie anonse na literę „Z”. Nie potrze­bo­wał oku­la­rów.

Czyn­ność tę wyko­ny­wał dzień w dzień od czter­dzie­stu trzech lat i ani razu jej nie zanie­dbał. Mimo że z nie­ma­łym tru­dem opa­no­wał obsługę inter­netu, wolał posłu­gi­wać się gazetą.

Prze­pra­co­waw­szy ponad czter­dzie­ści lat jako naczel­nik wydziału Urzędu Imi­gra­cyj­nego w Sztok­hol­mie, odszedł na eme­ry­turę tuż przed kolejną kom­pu­te­ry­za­cją. Wie­dział aż nazbyt dobrze, że nie pora­dziłby sobie w nowych warun­kach. Był jed­nak dumny ze swo­jego przy­wią­za­nia do cze­goś, co nazy­wał tra­dy­cją i zasa­dami Hansa.

Na ostat­nim miej­scu w kolum­nie „sprze­dam” dostrzegł ogło­sze­nie: „Zain­te­re­so­wani szki­cem E. Dahl­ber­gha, Ryga, tel. 0859011678”.

Drgnął, poczuł nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. Zawsze tak reago­wał, gdy czy­tał ten anons, choć ostat­nio nie zda­rzało się to czę­sto. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, który to już raz.

Nie jestem pewien – pomy­ślał – ale chyba co naj­mniej pięć­dzie­siąty.

Pod­szedł do biblio­teki, wyjął książkę, w któ­rej zazna­czał numery stron odpo­wia­da­jące kolej­nym ogło­sze­niom. Obli­czył, że to jest pięć­dzie­siąte piąte, i aż się zdzi­wił, stwier­dziw­szy, że poprzed­nie uka­zało się zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej. A był czas, że nie uka­zy­wało się przez dwa lata.

Sta­nął przed lustrem w przed­po­koju i uśmiech­nął się do sie­bie. Miał poczu­cie, jakby satys­fak­cja mie­szała się z mło­dzień­czym wigo­rem. Ten stan, któ­rego doświad­czał cał­kiem czę­sto, koja­rzył mu się zawsze z pega­zem. Nie wie­dział wła­ści­wie dla­czego, ale darzył sym­pa­tią to niby-zwie­rzę, któ­rego tan­detna figurka stała na regale. Ingrid kupiła ją wiele lat temu na targu sta­roci na Skärholmen.

Prze­szedł do salonu. Spoj­rzał na zdję­cie uśmiech­nię­tej Ingrid, obej­mu­ją­cej wysoką syl­wetkę ich syna Carla w gra­na­to­wym mun­du­rze ofi­cera Szwedz­kiej Mary­narki Wojen­nej. Przez chwilę się zasta­na­wiał, gdzie on teraz może być. Od wielu dni nie miał z nim kon­taktu. Ale tak jest zawsze, gdy Carl wyjeż­dża na ćwi­cze­nia.

Musiał zająć się ogło­sze­niem. Wie­dział, że ma na to tylko dwa­na­ście godzin. Nie oba­wiał się żad­nych kom­pli­ka­cji. Był pro­fe­sjo­na­li­stą i ni­gdy się nie pomy­lił.

Spo­koj­nie dokoń­czył śnia­da­nie, powta­rza­jąc w pamięci numer tele­fonu. Przy­cho­dziło mu to z łatwo­ścią dzięki wyćwi­czo­nej zasa­dzie sko­ja­rzeń. Umie­jęt­ność zapa­mię­ty­wa­nia fak­tów, obra­zów, a cyfr w szcze­gól­no­ści, opa­no­wał już dawno i mimo upływu pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat wciąż dosko­nale sobie radził. Był prze­ko­nany, że pomy­lić się nie może. Waż­niej­sze było jed­nak to, że znów zdał swój egza­min z alzhe­imera. Bał się tej cho­roby bar­dziej niż jakiej­kol­wiek innej. Znał ją dobrze, bo zma­gała się z nią Ingrid.

Mimo że od wielu lat był na eme­ry­tu­rze, czuł ogromną potrzebę aktyw­no­ści. Nie prze­szka­dzało mu, że jest teraz wyko­rzy­sty­wany w mniej­szym stop­niu niż daw­niej. Tak czy owak wciąż cie­szył się zaufa­niem i był potrzebny.

– Życie w samot­no­ści wymaga szcze­gól­nego hartu. I ja go mam. Taka samot­ność dłu­go­dy­stan­sowca – mruk­nął pod nosem.

Kolejny raz przy­ła­pał się na tym, że coraz czę­ściej mówi do sie­bie. Znów pomy­ślał o Carlu. Odkąd ode­szła Ingrid, tęsk­nił za nim jesz­cze bar­dziej i tro­chę dał się ponieść emo­cjom.

No pro­szę, zabra­kło mleka do kawy. Ona ni­gdy by o tym nie zapo­mniała – pomy­ślał. Więc co? Mam dzi­siaj dwie sprawy do zała­twie­nia: kupić mleko i odpo­wie­dzieć na ogło­sze­nie.

– Jestem cza­sami tro­chę za bar­dzo cyniczny – powie­dział do sie­bie i stwier­dze­nie to spra­wiło mu przy­jem­ność.

Wziął prysz­nic i ubrał się.

Stał teraz na środku salonu. Lubił go, choć wielu mógł się wyda­wać sta­ro­modny i nie­prak­tyczny. Ni­gdy nie prze­ko­nał się do pro­duk­tów Ikei, bo zawsze odrzu­cała go myśl, że będzie musiał je skrę­cać. Żało­wał jedy­nie, że po odej­ściu Carla z domu sprze­dał wszyst­kie jego meble, tak jakby chciał wyrzu­cić go z pamięci, a to prze­cież nie­prawda.

Nie ma to jak moja przed­wo­jenna komoda – pomy­ślał, patrząc na ponury mebel, który Ingrid kupiła gdzieś na pchlim targu. Prze­cho­dząc obok, prze­je­chał pal­cem po bla­cie, żeby spraw­dzić poziom kurzu.

W przed­po­koju wło­żył zie­loną kurtkę Bar­bo­ura, którą miał od pięt­na­stu lat, i sto­jąc już z klu­czami w ręku, spoj­rzał jesz­cze raz na pokój i kuch­nię. Utrwa­lił ten widok w umy­śle jak na foto­gra­fii. Sta­rał się zapa­mię­tać usta­wie­nie wszyst­kich przed­mio­tów do naj­drob­niej­szego szcze­gółu. Odkąd został sam, zawsze tak robił, kiedy opusz­czał miesz­ka­nie na dłu­żej. Może nie­po­trzeb­nie, ale pod­świa­do­mość nie pozwa­lała mu o tym zapo­mnieć.

Zamknął za sobą drzwi, dwu­krot­nie się upew­nia­jąc, czy zamek zasko­czył. To bar­dziej intu­icja niż prze­zor­ność, ale od czasu wła­ma­nia do sąsia­dów stał się jesz­cze ostroż­niej­szy.

Zszedł z pierw­szego pię­tra i wyszedł na pustą ulicę. Poczuł silne szarp­nię­cie wia­tru. Było już oczy­wi­ste, że tego dnia nie będzie ład­nej pogody. Zaczerp­nął głę­boko powie­trza i poczuł się wyraź­nie oży­wiony.

Pod­szedł do swo­jego wysłu­żo­nego volvo 245, które stało na par­kingu za domem, cho­ciaż nieco dalej miał garaż. Wie­lo­krot­nie myślał o zmia­nie samo­chodu, ale z tym pojaz­dem wią­zały się jego naj­waż­niej­sze wspo­mnie­nia.

Ingrid była znacz­nie lep­szym kie­rowcą niż ja – skon­sta­to­wał i zła­pał się na tym, że coraz czę­ściej ją ide­ali­zuje. To takie typowe dla samot­nego czło­wieka…

Wsiadł do zim­nego samo­chodu, włą­czył sil­nik, ogrze­wa­nie i na końcu radio. Roz­le­gły się dźwięki _Sta­bat Mater_ Vival­diego. Lubił tę kom­po­zy­cję. Wcze­śniej słu­chali jej zawsze z dużej płyty winy­lo­wej pod­czas wiel­ka­noc­nego śnia­da­nia. Przy­po­mniał sobie małego Carla, z opa­da­jącą na oczy jasną czu­pryną, i pogodną Ingrid krzą­ta­jącą się wokół świą­tecz­nego stołu.

Nie sły­szał tego utworu od jej śmierci.

Teraz musiał jechać do swo­jego let­niego domu nad brze­giem morza, kilka kilo­me­trów od miej­sco­wo­ści Åkersberga, na pół­noc od Sztok­holmu.

Gdy uci­chła muzyka, zdał sobie sprawę, że sie­dział w samo­cho­dzie kil­ka­na­ście minut. Miał jesz­cze czas na spraw­dze­nie numeru tele­fonu zamiesz­czo­nego w ogło­sze­niu, ale był zły na sie­bie, że przy­po­mniał sobie o tym tak późno. Wła­ści­wie nic się nie stało, nie­mniej potrak­to­wał to jako ostrze­że­nie: powi­nien być bar­dziej skon­cen­tro­wany.

Jest wcze­śnie rano, muszę się roz­ru­szać – pomy­ślał, odrzu­ca­jąc w ten spo­sób podej­rze­nie, że się sta­rzeje.

Zje­chał na sta­cję ben­zy­nową Shella na Värmevägen, kupił kartę tele­fo­niczną za dwa­dzie­ścia pięć koron i zadzwo­nił z auto­matu. Ode­brała zaspana kobieta, zasko­czona pyta­niem o sztych Dahl­ber­gha. Po chwili, żeby się upew­nić, wyko­nał jesz­cze jeden, tym razem głu­chy tele­fon na ten sam numer. Od początku wie­dział, że nie ma się czym nie­po­koić, ale teraz poczuł się jesz­cze lepiej.

Dojazd do Åkersbergi zajął mu o tej porze trzy­dzie­ści minut.

Wszedł do domu. Rozej­rzał się i od razu nabrał pew­no­ści, że wszystko jest w takim samym porządku jak trzy tygo­dnie temu, kiedy stąd wycho­dził.

Otwo­rzył okna, by wpu­ścić tro­chę świe­żego powie­trza. Wyszedł na taras i ode­tchnął głę­boko. Wsta­wał dzień. Cisza, prze­pla­tana wia­trem i nie­wy­raź­nym odgło­sem mor­skich fal, dzia­łała kojąco.

Po chwili zro­biło mu się zimno. Wszedł do domu, zdjął kurtkę i wło­żył grub­szą, któ­rej uży­wał do pracy w ogro­dzie. Bar­dziej jed­nak nie chciał pobru­dzić swo­jego sta­rego bar­bo­ura, który nie nada­wał się do pra­nia. Był z nim zwią­zany jak z naj­bliż­szym towa­rzy­szem i wcale nie uwa­żał, że to może być śmieszne.

Pod­szedł do włazu w pod­ło­dze, obok wej­ścia do kuchni, i z pew­nym tru­dem go otwo­rzył. Poczuł zna­jomą lekką woń stę­chli­zny.

Czy to może być zapach sta­ro­ści?

– Co za idio­tyzm! – powie­dział do sie­bie po cichu.

Nie lubił słowa „sta­rość” i szybko odpę­dził tę coraz bar­dziej natrętną myśl. Teraz ma się czym zająć, czymś waż­nym, waż­niej­szym niż tak pro­za­iczna sprawa jak sta­rość.

Stał przez chwilę przed ciem­nym i wil­got­nym wej­ściem do piw­nicy. Zszedł jede­na­ście stopni w dół po pra­wie stu­let­nich schod­kach. Potknął się na uszko­dzo­nym dzie­wią­tym stop­niu, ale szybko odzy­skał rów­no­wagę. Zapa­lił świa­tło, cho­ciaż i bez niego tra­fiłby bez­błęd­nie. Przy świe­tle czuł się jed­nak pew­niej. Znowu zapo­mniał ręka­wi­czek. Owi­nął dłoń ręka­wem kurtki i zaczął roz­gar­niać narzę­dzia ogro­dowe.

Nagle odsko­czył. Czarny kosmaty pająk tkwił w bez­ru­chu na ogrom­nej sza­rej paję­czy­nie.

Zawa­hał się tylko sekundę i wymie­rzył sta­ranny cios butem.

– Chyba ni­gdy się z tego nie wyle­czę – wyszep­tał.

Wyda­wało mu się, że już dawno poko­nał tę sła­bość, ale lekka gorycz w ustach wska­zy­wała, że jed­nak nie do końca. Jak przez mgłę zoba­czył nie­bie­ski, nie­do­świe­tlony pokój z dzie­ciń­stwa i pra­wie usły­szał prze­raź­liwy krzyk chłopca sto­ją­cego naprze­ciw bru­nat­nej zasłony, po któ­rej powoli sunął tłu­sty pająk… i śmiech dziew­czynki z war­ko­czami. Olga… Ale nie­wy­raźny obraz szybko się roz­pły­nął.

Powró­cił do pracy. Odsta­wił narzę­dzia i otwo­rzył dobrze zama­sko­wane przej­ście do dru­giego, nie­du­żego, wąskiego pomiesz­cze­nia. Zga­sił świa­tło w piw­nicy i zamknął za sobą drzwi. Teraz mógł włą­czyć świa­tło w bun­krze.

Powiódł ręką po murze, wyczuł nie­zau­wa­żalne dla innych zgru­bie­nie i deli­kat­nie prze­su­nął w prawo kamienną narośl. Kiedy usły­szał zgrzyt, pew­nym ruchem przy­cią­gnął do sie­bie wysta­jący kawa­łek ściany.

Cie­kawe – pomy­ślał – tyle lat, a mecha­nizm działa bez zarzutu. Muszę go jed­nak naoli­wić.

Był dumny ze swo­jego pomy­słu, a jesz­cze bar­dziej z jego reali­za­cji. Poprzed­nia, kla­syczna skrytka, mimo że wyko­nana przez fachow­ców, była, jak się póź­niej oka­zało, bar­dziej zawodna. Słu­żyła mu tylko dzie­sięć lat.

Teraz jest dobrze. Bar­dzo dobrze – pomy­ślał.

Scho­wek miał co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści i tyle samo sze­ro­ko­ści. Był za to dość niski.

Z wnę­trza wyjął gruby notat­nik w skó­rza­nej opra­wie i z mosięż­nym zam­kiem szy­fro­wym. Usiadł na krze­śle przy stole, nad któ­rym wisiała meta­lowa lampa ze stu­wa­tową żarówką. Otwo­rzył notat­nik na pierw­szej stro­nie. Od góry, w pię­ciu pierw­szych wier­szach, bie­gły grupy pię­cio­cy­fro­wych odręcz­nych zapi­sów, pozo­stała część kartki była jesz­cze nie­za­peł­niona. Z pojem­nika na stole wybrał zwy­kły, dobrze zaostrzony ołó­wek. Wpi­sał numer tele­fonu z ogło­sze­nia w „Sven­ska Dag­bla­det” i dodał do niego pierw­sze dzie­sięć cyfr zapi­sa­nych powy­żej.

Przy­su­nął się do stołu, opu­ścił lampę i zaczął nasłu­chi­wać odgło­sów z zewnątrz.

Po zsu­mo­wa­niu powstał dwu­krot­nie dłuż­szy nowy zestaw cyfr. Na wyklejce okładki notat­nika znaj­do­wał się tezau­rus, który pozwo­lił odczy­tać tekst poprzez przy­pi­sa­nie kolej­nym dwóm cyfrom odpo­wied­niej litery. Powoli wyło­nił się tekst: „5 dni, miej­sce 12”.

Szybko prze­rzu­cił kartki do czer­wo­nej zakładki i spraw­dził, czy pamięć go nie zawo­dzi, choć dobrze pamię­tał miej­sce numer 12 w Visby na Gotlan­dii, które sam przy­go­to­wał.

– Naresz­cie! – wes­tchnął w poczu­ciu zado­wo­le­nia.

Od dłuż­szego już czasu nie otrzy­my­wał ofen­syw­nych zadań ope­ra­cyj­nych, jedy­nie usta­le­niowe czy zabez­pie­cza­jące, choć cza­sami dość skom­pli­ko­wane. Dla­tego już dwu­krot­nie pro­sił Cen­tralę o przy­sła­nie nowych doku­men­tów lega­li­za­cyj­nych. Swoje duń­skie papiery wyko­rzy­sty­wał już wie­lo­krot­nie, toteż za każ­dym kolej­nym razem zwięk­szało się nie­bez­pie­czeń­stwo wpadki.

Się­gnął głę­biej do ciem­nego schowka i wyjął zawi­nięty w naoli­wioną szmatkę pisto­let Wal­ther PP. Roz­wi­nął go, poło­żył na stole i pomy­ślał, że może trzeba go wyczy­ścić. Nie pamię­tał, kiedy robił to ostatni raz. Ni­gdy z niego nie strze­lał. Nie miał emo­cjo­nal­nego sto­sunku do broni. Nawet nie był pewien, czy amu­ni­cja po tylu latach może się jesz­cze do cze­goś przy­dać.

A wła­ści­wie do czego? Cie­kawe, że też się tym nie inte­re­sują – pomy­ślał z prze­ką­sem.

Zawi­nął pisto­let i wło­żył z powro­tem do skrytki. Jed­no­cze­śnie wyjął her­me­tyczną kopertę ze swo­imi doku­men­tami. Spraw­dził je i stwier­dził po raz kolejny, że pasz­port stra­cił już waż­ność. Zaklął. Był pra­wie pewien, że naresz­cie wysłu­chano jego bła­gań i że na Gotlan­dii odbie­rze nowe doku­menty. Od jakie­goś czasu ta sprawa dziw­nie go dener­wo­wała, cho­ciaż zda­rzały się i gor­sze sytu­acje w rela­cjach z Cen­tralą.

No tak! Zro­bił się już ze mnie typowy zgryź­liwy Svens­son! – pomy­ślał z auto­iro­nią.

Tak jak zwy­kle kartkę z roz­szy­fro­waną wia­do­mo­ścią wyrwał z notat­nika i spa­lił w dużej kamien­nej misce. Teraz naj­waż­niej­sza była reali­za­cja zada­nia. Lubił to uczu­cie, wra­że­nie prze­pro­gra­mo­wa­nia. Sta­wał się jakby auto­ma­tem, nie­za­wod­nie pra­cu­jącą maszyną, mecha­nicz­nym cudem daw­nych rze­mieśl­ni­ków, a nie jakimś zapi­sem w pro­gra­mie kom­pu­te­ro­wym.3

Samo­lot wylą­do­wał w War­sza­wie pięt­na­ście minut przed cza­sem. Pilot poże­gnał się z pasa­że­rami, infor­mu­jąc, że na zewnątrz jest trzy­dzie­ści stopni cie­pła. Roz­wiało się marze­nie Kon­rada o desz­czu i chło­dzie.

Zanim zga­sły sil­niki, w samo­lo­cie zabrzmiały róż­no­barwne sygnały tele­fo­nów komór­ko­wych.

Kon­rad miał dwa ese­mesy. Pierw­szy od Mar­cina – „Cze­kamy” – i drugi od Wil­liama – „W porządku? Ni­gdy wię­cej mie­szanki! Będę za tydzień. OK?”. Zdał sobie sprawę, że zapo­mniał o usta­le­niach, jakie zro­bili z Wil­lia­mem w Dubaju. O koniecz­no­ści pil­nego pod­su­mo­wa­nia sprawy Safira i wypra­co­wa­nia jakiejś nowej kon­cep­cji dal­szego dzia­ła­nia.

Myśl o wyjeź­dzie na Mazury, jesz­cze przed chwilą tak miła, stała się nagle nie­re­alna.

Prze­cież muszę napi­sać raport z wyjazdu, co w opty­mi­stycz­nym warian­cie zaj­mie mi przy­naj­mniej tydzień. Nie zdążę się przy­go­to­wać do dys­ku­sji z Wil­lia­mem, a jesz­cze cze­kają na mnie sprawy bie­żące. Z pew­no­ścią w Wydziale nagro­ma­dziło się ich mnó­stwo… ale dzięki Bogu Sara czuwa nad tym wszyst­kim.

W holu przy­lo­tów nowego ter­mi­nalu na Okę­ciu, w sta­łym, dys­kret­nym miej­scu, cze­kał Mar­cin.

Wysoki, w ciem­nych oku­la­rach za mini­mum pół­tora tysiąca zło­tych, z wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu za pomocą potęż­nej dawki żelu i kil­ku­dnio­wym zaro­stem, w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i bia­łym pod­ko­szulku, wyglą­dał jak gro­te­skowy szpieg macho z kosz­mar­nego snu reży­sera pol­skich seriali sen­sa­cyj­nych. Tak się ubrać potra­fił tylko on.

Swoim wido­kiem roz­ba­wił Kon­rada, tym bar­dziej że on sam przy­po­mi­nał teraz Jeffa Cor­wina, poszu­ki­wa­cza przy­gód z kanału Ani­mal Pla­net. Ni­gdy się głę­biej nie zasta­na­wiał, czy to arty­styczna dusza zmu­sza Mar­cina do tych meta­mor­foz, czy też pró­buje on w ten spo­sób wabić kobiety, co prze­cież i tak przy­cho­dziło mu łatwo.

– Witam w ojczyź­nie, sze­fie – rzu­cił Mar­cin na powi­ta­nie i zało­żył oku­lary na czoło jak wło­ski żigo­lak. Wziął od Kon­rada ple­cak i skie­ro­wał się pro­sto do wyj­ścia. – Sara czeka przed ter­mi­na­lem… wia­domo, tu jest zakaz pale­nia – dodał, co było oczy­wi­ste, bo Sara paliła nie­ustan­nie, jed­nak w miarę moż­no­ści sta­rała się prze­strze­gać zaka­zów.

Na zewnątrz było wyjąt­kowo duszno.

Sara stała przy popiel­niczce. Na widok Kon­rada uśmiech­nęła się pogod­nie.

– Naresz­cie jesteś! Stę­sk­ni­li­śmy się za tobą… Jak lot? – zapy­tała z teatral­nym gry­ma­sem, gdy Kon­rad objął ją po przy­ja­ciel­sku. – Czuję i widzę, że tro­chę męczący… Szkoda, że nie dopa­dli­ście tego Safira, ale nie martw się, mamy nowe infor­ma­cje na jego temat. Nie prze­sła­łam ich, bo wyma­gają wery­fi­ka­cji. Sam zresztą oce­nisz. Poza tym to nie takie pilne… ale cie­kawe! – mówiła z szyb­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego. – Schu­dłeś! Ładna opa­le­ni­zna! – dorzu­ciła, tak­su­jąc go wzro­kiem.

Wsie­dli do gra­na­to­wego volks­wa­gena touarega zapar­ko­wa­nego w garażu.

– Jedziemy do domu… Kabaty? – zapy­tał Mar­cin z waha­niem.

– A ty myśla­łeś, że dokąd, do roboty? Jedziemy do domu! – odpo­wie­dział Kon­rad.

– Sorry, sze­fie, ale Sara mówiła, że numer dwa od rana dopy­tuje się o szefa. Czy już szef przy­le­ciał… i takie tam. Dla­tego pomy­śla­łem, że… – Urwał w pół zda­nia.

– O co cho­dzi, Saro? – zapy­tał spo­koj­nie Kon­rad. – Prze­cież zna­li­ście ter­min mojego powrotu. Nie poin­for­mo­wa­łaś go?

Był abso­lut­nie pewny, że Sara powia­do­miła numer dwa, czyli zastępcę szefa Agen­cji do spraw ope­ra­cyj­nych, pod­puł­kow­nika Lecha Zabłoc­kiego, z powodu zwa­li­stej syl­wetki powszech­nie zwa­nego Cięż­kim. Od razu zro­zu­miał, że ten chce go widzieć – choć raczej nie w spra­wie Karola – bo jak zwy­kle ma kło­poty z pod­ję­ciem jakiejś decy­zji. Przy­zwy­czaił się już do tego, ale ukry­wał cha­rak­ter i nie­kom­pe­ten­cję Cięż­kiego przed młod­szymi ofi­ce­rami, by nie szko­dzić dodat­kowo i tak już zszar­ga­nemu auto­ry­te­towi służb spe­cjal­nych.

– Oczy­wi­ście, że go poin­for­mo­wa­łam! – odpo­wie­działa sucho Sara, patrząc przez okno. – Jak wrócę do Cen­trali, to zadzwo­nię i powiem, że jesteś zmę­czony po podróży i będziesz jutro o dzie­sią­tej. No, chyba że Ciężki wyzna­czy inny ter­min… A może sam teraz do niego zadzwoń i zamel­duj, że już jesteś – dodała tro­chę ofi­cjal­nie, choć dobrze wie­działa, że tego nie zrobi.

Przez sie­dem lat prze­ko­pała z nim świat od Kam­czatki do Bośni, od Archan­giel­ska do Mom­basy i znała go na tyle dobrze, by mieć pew­ność, że jego sza­cu­nek dla cią­gle zmie­nia­ją­cych się i cza­sem przy­pad­ko­wych prze­ło­żo­nych był w isto­cie sza­cun­kiem dla kraju, przy­ja­ciół i sie­bie samego.

Kon­rad nie zare­ago­wał i było to dla niej oczy­wi­ste.

Mar­cin ostro pro­wa­dził potęż­nego touarega z widoczną rado­ścią dużego dziecka. Kon­rad nie lubił takiej zabawy, ale mu na nią pozwa­lał, przy­naj­mniej do pierw­szego upo­mnie­nia. Teraz jed­nak sta­nęli w nie­koń­czą­cym się korku na skrzy­żo­wa­niu Poleczki i Puław­skiej i Mar­cin cier­piał.

– Byłam dwa tygo­dnie temu w twoim miesz­ka­niu. Umy­łam lodówkę, bo jak zwy­kle zapo­mnia­łeś ją opróż­nić przed wyjaz­dem. Trzeba było wie­trzyć całe miesz­ka­nie po makreli, która wyglą­dała, jakby ją ktoś ubrał we wło­chaty zie­lony kożuch. Smród nie­mi­ło­sierny! – Sara zmie­niła temat. – Mar­cin wysa­dzi mnie przy skle­pie, a cie­bie zawie­zie do domu. Ja tym­cza­sem zro­bię zakupy. Co chcesz do jedze­nia? – zapy­tała.

– Cokol­wiek! – odpo­wie­dział.

Czuł się tro­chę nie­swojo za każ­dym razem, gdy inni, a w szcze­gól­no­ści pod­władni, wyświad­czali mu jaką­kol­wiek przy­sługę. Ale godził się na to. Tłu­ma­czył sobie, że żyją w związku, który nie jest tylko zwy­kłą przy­jaź­nią, i takie gesty są czymś natu­ral­nym, co wiąże ich emo­cjo­nal­nie, bo prze­cież w tym zawo­dzie nie można rzą­dzić za pomocą roz­ka­zów i pole­ceń. Może to tro­chę cyniczne – jak uwa­żał – ale wszy­scy świa­do­mie się na to godzą. Wię­cej! Chcą i potrze­bują tego, bo to odruch samo­obronny przed ciemną stroną ich codzien­nego życia w Wydziale Spe­cjal­nym Q Agen­cji Wywiadu.

To lek­kie, podobne do wstydu skrę­po­wa­nie czuł zawsze wtedy, gdy Sara robiła dla niego o jeden krok wię­cej, niż było to nor­mal­nie potrzebne.

Uczu­cie to towa­rzy­szyło mu od czasu, gdy wyszedł ze szpi­tala w Sara­je­wie i zro­zu­miał, że żyje dzięki niej. Do dzi­siaj nie potra­fił pojąć, jak ta dziew­czyna zdo­łała wycią­gnąć go nie­przy­tom­nego z pło­ną­cego domu, z kulą w nodze, i dowieźć do odle­głego o pięć­dzie­siąt kilo­me­trów Sara­jewa. Ile­kroć pro­sił ją o szcze­góły tam­tych wyda­rzeń, odpo­wia­dała z uśmie­chem: „Zanio­słam cię na rękach, sze­fie”.

Za tę i za wiele innych akcji Sara cie­szyła się uzna­niem wszyst­kich ofi­ce­rów, któ­rzy z nią pra­co­wali i znali jej doro­bek. Dla­tego tak naprawdę to ona liczyła się naj­bar­dziej w Wydziale Q, a nie kapi­tan Marek Belik, któ­rego przy­niósł jeden z zakrę­tów histo­rii.

Sara paliła kolej­nego papie­rosa, wydmu­chi­wała dym przez lekko uchy­lone okno samo­chodu i nie widziała, że Kon­rad na nią patrzy. Nie widziała, ale zawsze potra­fiła wyczuć na sobie czyjś wzrok.

Wró­ciła z zaku­pami i wło­żyła je do lodówki. Mar­cin sie­dział w kuchni i prze­glą­dał stary numer „Poli­tyki”.

– Zaraz jedziemy! Musisz odpo­cząć – zarzą­dziła zde­cy­do­wa­nie, wcho­dząc do pokoju, gdzie roz­pa­ko­wy­wał się Kon­rad. – Zapalę jesz­cze papie­rosa… na bal­ko­nie… chodź ze mną! Chcę ci coś powie­dzieć – mówiąc to, spoj­rzała na Mar­cina.

Usie­dli w słońcu na bal­ko­nie, a Kon­rad opu­ścił mar­kizę.

– Posłu­chaj… – zaczęła – dzieje się coś dziw­nego. Wydział Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego pro­wa­dzi docho­dze­nie, praw­do­po­dob­nie w spra­wie Mar­cina. Nie mam naj­mniej­szego poję­cia, o co cho­dzi, wiem tylko, że wzy­wali go już kilka razy. Pró­bo­wa­łam z nim roz­ma­wiać, ale unika odpo­wie­dzi i baga­te­li­zuje sprawę. Jestem pewna, że dostał pole­ce­nie, by nic nam nie mówić. To go męczy! Widać jak na dłoni… znasz Mar­cina… Mam też wra­że­nie, że od pew­nego czasu tro­chę się zmie­nił, jakby się cze­goś wsty­dził. Zaczyna mnie to wszystko iry­to­wać, wiesz prze­cież, w jakich ope­ra­cjach w tej chwili uczest­ni­czy. Koń­czy przy­go­to­wa­nia przed wyjaz­dem do Afga­ni­stanu, a to trudna i nie­bez­pieczna akcja, wymaga kon­cen­tra­cji i opa­no­wa­nia. To ja ją nad­zo­ruję, to mój pomysł, moja kon­cep­cja i moje decy­zje. – Sara mówiła szybko, cicho i z głę­boką deter­mi­na­cją. – Mar­cin jest w wyraź­nym stre­sie… i boję się, że może popeł­nić błąd. Nie powinno być żad­nych nie­do­po­wie­dzeń! Ale nie chcia­łam na niego naci­skać i pomy­śla­łam, że zacze­kam na cie­bie.

Nagle zmie­niła ton i zaczęła mówić spo­koj­nie, Kon­rad jed­nak zda­wał sobie sprawę, że takie dwu­znaczne sytu­acje dzia­łają na nią wyjąt­kowo iry­tu­jąco.

– I jesz­cze coś – kon­ty­nu­owała. – Roz­ma­wia­łam z Beli­kiem, pyta­łam go wprost, o co cho­dzi z Mar­ci­nem. Zupeł­nie zlek­ce­wa­żył sprawę, a prze­cież wiesz, że szef WBW jest jego kum­plem. I wła­śnie to mnie zasta­no­wiło! On musi wie­dzieć, o co cho­dzi, ale ukrywa to przede mną, mimo że jestem prze­ło­żoną Mar­cina. – Zga­siła nie­do­pa­lo­nego papie­rosa, co jasno ozna­czało, że jest wście­kła.

– Nie dener­wuj się. Jutro zajmę się tą sprawą – powie­dział uspo­ka­ja­jąco Kon­rad.

Sara zawsze prze­ja­wiała nad­wraż­li­wość na punk­cie lojal­no­ści i zaufa­nia – i nic dziw­nego, bo sama była uczciwa wobec firmy i przy­ja­ciół. Ale nie do końca rozu­miała – lub nie chciała tego zaak­cep­to­wać – że ist­nieje też szara strefa życia wywiadu. Kon­rad takie sprawy zawsze brał na sie­bie, bo chciał chro­nić Wydział przed demo­ra­li­za­cją, teraz jed­nak zro­zu­miał, że na dłuż­szą metę to nie ma sensu. Sara jest zbyt inte­li­gentna, by tego nie widzieć, i już na tyle doświad­czona, że powinna sama się zmie­rzyć z tymi pro­ble­mami – pomy­ślał Kon­rad.

– Jeżeli jest tak, jak mówisz, to naj­praw­do­po­dob­niej sprawa nie doty­czy Mar­cina, tylko Wydziału… może jakiejś naszej sprawy lub kogoś z kie­row­nic­twa. – Zasta­no­wił się przez moment. – Pew­nie mnie, bo, jak widzisz, zajęli się Mar­ci­nem pod­czas mojej nie­obec­no­ści, a szef prze­cież powi­nien o wszyst­kim wie­dzieć… Mogli na mnie zacze­kać. – Zro­bił krótką prze­rwę i po chwili zasta­no­wie­nia rzu­cił już bar­dziej zde­cy­do­wa­nie: – Czuję, o co tu cho­dzi! Ludzie z WBW są wię­cej niż lojalni wobec kie­row­nic­twa, to wia­domo, ale mają zero doświad­cze­nia i kom­pe­ten­cji. Naj­lep­szy dowód, że od razu wyczu­łaś, że coś się dzieje. Może to wła­śnie w tej spra­wie numer dwa chce mnie pil­nie widzieć… Jed­nego jestem pewien: to nie doty­czy cie­bie… nie doty­czy też Belika, z oczy­wi­stych powo­dów. W spra­wach zawo­do­wych Belik jest na przy­zwo­itym pozio­mie, ale ni­gdy nie będzie jed­nym z nas i dobrze o tym wie. Jest już u nas rok, nic sam nie zro­bił, nic nie wymy­ślił i cały czas cho­dzi za naszymi ple­cami do Cięż­kiego… Wiem o tym! Prze­cież muszą o czymś roz­ma­wiać! O czym?! – Kon­rad zdał sobie sprawę, że chyba się zaga­lo­po­wał. – Nie dener­wuj się, Saro. My wiemy dobrze, że nie mamy nic do ukry­cia i że nie popeł­ni­li­śmy żad­nych błę­dów, a błąd w sztuce jest zawsze do obrony.

W rze­czy­wi­sto­ści Kon­rad wie­dział, że nowe kie­row­nic­two Agen­cji Wywiadu, zgod­nie zresztą z panu­jącą w kraju atmos­ferą i nowymi wzo­rami, używa WBW jako oręża do zała­twia­nia swo­ich spraw.

Zawsze tak było, ale tak źle jak teraz to jesz­cze ni­gdy. Wśród kie­row­nic­twa poja­wiają się pierw­sze symp­tomy kom­pleksu Angle­tona¹, a to zaczyna już być groźne – pomy­ślał Kon­rad.

Wie­dział, że mimo ofi­cjal­nych zapew­nień Gene­rała, jakoby liczyły się tylko kom­pe­ten­cje zawo­dowe, trzy lata jego służby w wywia­dzie PRL dys­kwa­li­fi­kują wszyst­kie następne i to, co w tym cza­sie zro­bił. Nie czuł żalu, wie­dział, że będzie musiał wkrótce odejść. To jedna z naszych pol­skich para­noi i doty­czy nie tylko wywiadu. Miał poczu­cie zawo­dowego speł­nie­nia i satys­fak­cję, że przy­go­to­wał takich ofi­ce­rów jak Sara, Lutek czy Mar­cin, któ­rzy są nadzieją pol­skich służb spe­cjal­nych, a co naj­waż­niej­sze – jego towa­rzy­szami broni i jedy­nymi przy­ja­ciółmi.

Geh­len² miał wię­cej szczę­ścia – pomy­ślał z sar­ka­zmem.

– Będziesz roz­ma­wiał z Mar­ci­nem? – zapy­tała Sara, wsta­jąc.

– Nie! Po co? – ock­nął się Kon­rad. – Nie teraz… nie chcę go sta­wiać w nie­zręcz­nej sytu­acji. Zoba­czymy, co sam zrobi – odpo­wie­dział bez emo­cji, bo nie pierw­szy raz spo­ty­kał się z podobną sytu­acją.

– Zbie­raj się, Mar­cin. Jedziemy! Trzeba dać sze­fowi odpo­cząć! – powie­działa Sara gło­śno, sto­jąc już w przed­po­koju.

Mar­cin pode­rwał się tak gwał­tow­nie, że aż prze­wró­cił krze­sło.

– Zacze­kaj, Saro. O czymś zapo­mnia­łem. – Kon­rad wró­cił do pokoju i wyjął z ple­caka nie­dużą paczkę. – To pre­zent! Dla cie­bie… kupi­łem go na suku w Sanie. Ręczna robota. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Wyjęła z opa­ko­wa­nia inkru­sto­wany mie­dziany dzba­nu­szek.

– Piękny! Dzię­kuję! Pamię­ta­łeś o mnie… to miłe! – powie­działa to tak ser­decz­nie, jak tylko potra­fiła, i poca­ło­wała go w poli­czek.

Gdy wycho­dzili, Kon­rad wyszep­tał Mar­ci­nowi do ucha:

– Zrób coś ze sobą, to nie jest twój styl!

Zmru­żył oko, pokrę­cił głową i wło­żył mu do kie­szeni wore­czek z her­batą imbi­rową.5

Posta­no­wiła, że dzi­siaj położy się wcze­śniej. Była zmę­czona kie­ro­wa­niem Wydzia­łem pod nie­obec­ność Kon­rada. Dla­tego tro­chę ją dotknęło, że wyra­ził się pozy­tyw­nie o umie­jęt­no­ściach Belika. Ona naj­le­piej wie­działa, że ten facet nie ma zie­lo­nego poję­cia o ofen­syw­nym wywia­dzie ope­ra­cyj­nym, o ope­ra­cjach spe­cjal­nych. Przy­cho­dził do niej ze wszyst­kim, z każ­dym pyta­niem, z każdą sprawą, a doku­menty trzeba było po nim cią­gle popra­wiać. Ale był kum­plem Cięż­kiego, zastępcy szefa Agen­cji!

Sara ukry­wała tro­chę nie­kom­pe­ten­cję Belika, żeby chro­nić Kon­rada. Miał tyle spraw na gło­wie. Cza­sami był tak wybu­chowy i nie­obli­czalny, że mógł nawet nie zauwa­żyć, iż szko­dzi sobie samemu.

Kon­rad Wol­ski – mniej­sza o to, jak brzmiało jego praw­dziwe nazwi­sko – był naj­waż­niej­szą osobą w jej życiu, które, jeśli nie liczyć krót­kiego dzien­ni­kar­skiego epi­zodu, zwią­zała z wywia­dem. Rok wcze­śniej zakoń­czyła luźny zwią­zek z pochop­nie odświe­żoną sym­pa­tią ze szkoły śred­niej. Od tego czasu nie miała życia pry­wat­nego, a jej cały świat kon­cen­tro­wał się wokół pracy i dzie­lił na swo­ich i obcych.

W wywia­dzie ope­ra­cyj­nym słu­żyła już trzy­na­ście lat i też nie nazy­wała się Kor­ska. Nie miało to zresztą żad­nego zna­cze­nia. Nazwi­sko to ostat­nia rzecz, jaka iden­ty­fi­kuje ofi­cera wywiadu.

Kiedy roz­po­czy­nała współ­pracę z Kon­ra­dem, miała już swoje osią­gnię­cia, poważne wer­bunki agen­tury na Wscho­dzie. Dopiero jed­nak przy nim poczuła smak odpo­wie­dzial­no­ści za trudne i nie­bez­pieczne ope­ra­cje. W gro­nie naj­bliż­szych opo­wia­dała cza­sami, jak to wszystko się zaczęło.

Sie­dem lat temu, gdy wró­cił do Pol­ski po kilku latach pracy gdzieś za wschod­nią gra­nicą, Wydział Q jesz­cze nie ist­niał. Ni stąd, ni zowąd Kon­rad poja­wił się w ówcze­snym Wydziale XX, który uzna­wała za obszar swo­jej wyłącz­nej domi­na­cji.

Czę­sto widy­wali się na kory­ta­rzu. Ale Kon­rad ni­gdy nie mówił jej „dzień dobry” ani nie zwra­cał na nią spe­cjal­nej uwagi. Uznała go więc za zaro­zu­mia­łego gbura i palanta. I nie pomo­gło mu nawet to, że był naj­przy­stoj­niej­szy, nie tylko na tym kory­ta­rzu. Któ­re­goś dnia wezwał ją ówcze­sny szef Wydziału, który znał Kon­rada jesz­cze z nie­słusz­nych cza­sów PRL, i zapy­tał, czy chcia­łaby z nim pra­co­wać. Odpo­wie­działa, nie­mal krzy­cząc: „Ni­gdy! Z takim cha­mem?!”.

Szef zapro­po­no­wał jej wtedy układ: „Popra­cuj mie­siąc z Kon­ra­dem. Jeśli po tym cza­sie na­dal będziesz uwa­żała, że to palant i gbur, wyco­fam cię natych­miast”.

– Ni­gdy już do niego nie przy­szłam – koń­czyła zwy­kle swoją histo­ryjkę, któ­rej nie znał tylko Kon­rad.

Podo­bał jej się także jako męż­czy­zna, cho­ciaż potra­fiła to zręcz­nie masko­wać. Musiał się podo­bać rów­nież innym kobie­tom. Miał swój ory­gi­nalny styl, i w stroju, i w zacho­wa­niu, nie­moż­liwy do sko­pio­wa­nia. Wysoki, może nawet za bar­dzo, o wyćwi­czo­nej szczu­płej syl­wetce, z czar­nymi wło­sami z nie­znaczną domieszką sre­bra i sinym zaro­ście, nawet rano.

Sara widziała jego zdję­cia z cza­sów, gdy miał dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści lat, i ni­gdy nie zamie­ni­łaby go na tę wcze­śniej­szą wer­sję. Podo­bało jej się też samo imię. Nie wie­dzieć czemu dosko­nale paso­wało do jego śród­ziem­no­mor­skiej urody, cho­ciaż miała uza­sad­nione powody, by uwa­żać, że to raczej semicki typ. To był jedyny Kon­rad, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­tkała, i cza­sem bała się, że może natra­fić na innego.

Ufała mu bez­gra­nicz­nie, bo po latach znała go lepiej, niż on sam sie­bie, i wie­działa, jaki jest naprawdę. Spra­wiało jej satys­fak­cję, że pra­cuje z czło­wie­kiem, któ­rego ofi­ce­ro­wie darzą praw­dzi­wym sza­cun­kiem.

W spra­wach zawo­do­wych był zdolny do nie­zwy­kłych czy­nów, pomy­słowy i nie zawsze wystar­cza­jąco cier­pliwy. W spra­wach oso­bi­stych, małych spra­wach dnia codzien­nego, nie­za­radny jak dziecko. Zupeł­nie tego nie zauwa­żał. Zawsze wyglą­dał na skon­fun­do­wa­nego, gdy zorien­to­wał się, że mu poma­gała. A ona prze­cież zarzą­dzała całym sys­te­mem „opieki spe­cjal­nej nad sze­fem”, który obej­mo­wał pra­wie wszyst­kich ofi­ce­rów Wydziału Spe­cjal­nego Q, o czym Kon­rad rów­nież nie miał poję­cia. Robili to z przy­jem­no­ścią i peł­nym odda­niem, bo każdy z nich zali­czył już z sze­fem ostrą robotę za gra­nicą i wie­dział, że może na niego liczyć, na jego doświad­cze­nie i przy­jaźń. Dla nich nie miało zna­cze­nia, że był w wywia­dzie PRL, cho­ciaż wszy­scy przy­szli do służby już po 1990 roku.

Sara Kor­ska miała za sobą początki dobrze zapo­wia­da­ją­cej się kariery dzien­ni­kar­skiej. Począt­kowo w pra­sie niszo­wej, która szybko oka­zała się tubą pol­skich nacjo­na­li­stów. Współ­pracę zakoń­czyła, nie pobie­ra­jąc nawet wyna­gro­dze­nia. Potem pra­co­wała przez rok w „Rzecz­po­spo­li­tej” i jakiś czas w „Gaze­cie Wybor­czej”. Szybko jed­nak zorien­to­wała się, że ten zawód nie daje ocze­ki­wa­nej satys­fak­cji, nie sta­wia przed nią wyzwań, a była wtedy znacz­nie bar­dziej naiwną ide­alistką, niż jest teraz. Zgło­siła się wów­czas jako wolon­ta­riuszka do pracy w obo­zach dla uchodź­ców w Suda­nie. Otrzy­mała już przy­dział, gdy prze­czy­tała w gaze­cie ogło­sze­nie o nabo­rze do Agen­cji Wywiadu.

Praca w wywia­dzie była jak przej­ście do świata nowych war­to­ści, praw­dzi­wej przy­jaźni. Mimo że na co dzień obcu­jesz tam z bru­dami, sam musisz pozo­stać czy­sty.

Zaufała po raz pierw­szy męż­czyź­nie, star­szemu o dzie­więć lat. Powie­działa mu o sobie wszystko już na samym początku zna­jo­mo­ści, kiedy czuła, że potrze­buje opieki, i ni­gdy potem się na nim nie zawio­dła.

Tyle lat! Cza­sami ogar­niał ją strach, gdy pomy­ślała, że może go zabrak­nąć. Wtedy, jak na fil­mie w HD, prze­wi­jały się w jej pamięci obrazy z Bośni, kiedy przez pięć kilo­me­trów cią­gnęła go w nocy, nie­przy­tom­nego, na spa­ce­rówce do pierw­szego poste­runku wojsk ONZ w Zenicy i nikt nie chciał jej pomóc. Pamię­tała strach, omdle­wa­jące od wysiłku ręce i wła­sny krzyk odbi­ja­jący się od pustych domów.

Teraz była zła na sie­bie, że znów przy­wo­łała te wspo­mnie­nia przed snem, i zła­pała się na tym, że zda­rza jej się to coraz czę­ściej. Jak jakiś zły znak, zła wróżba.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

James Angle­ton (1917–1987) – szef sztabu kontr­wy­wiadu CIA, znany z zacie­kło­ści w tro­pie­niu kre­tów.

2.

Rein­hard Geh­len (1902–1979) – hitle­row­ski gene­rał, szef nie­miec­kiego wywiadu na Wscho­dzie, po woj­nie twórca wywiadu RFN – Fede­ral­nej Służby Wywia­dow­czej.

3.

Natu­ralne for­ma­cje skalne o uni­ka­to­wym kształ­cie, który zawdzię­czają dzia­ła­niu wia­tru i wody.

4.

INO – Ino­stran­nyj Otdieł, potoczna nazwa wywiadu NKWD, cho­ciaż od lipca 1939 roku był to Depar­ta­ment V NKWD.

5.

Obje­di­nion­noje Gosu­dar­stwien­noje Poli­ti­cze­skoje Upraw­le­nije, poprzed­niczka NKWD.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: