- promocja
- W empik go
nieOCZYwista antologia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
nieOCZYwista antologia - ebook
Mówią, że o kobietach napisano już wszystko. Nasza autorska dwunastka uznała, że jednak nie do końca się z tym zgadza. Kobiety są wszakże nieodgadnione, zmienne, niejasne. Nie dadzą się zamknąć w schematach związków, czasów, konwenansów i ograniczeń.
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397093577 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
R.A. OLEK
Mary
ANKA – Wiosna
Riders on the Storm, The Doors
Na uśmiech Anki nigdy nie trzeba było długo czekać. Śmiała się całą sobą i każdy jej gest był radością. Kiedy na tamtej imprezie pierwszy raz spojrzała mi w oczy, byłem totalnie zaskoczony przy-pływem szczęścia. Taka laska!
Zalotnie przechylając głowę, puściła do mnie oko, a jej twarz rozjaśnił najbardziej promienny z uśmiechów. Zabawnie przy tym dygnęła, co samo w sobie było urocze i kompletnie niespodziewane, zważywszy na zupełnie neutralny charakter naszej znajomości. Włosy zwykle nosiła spięte w ciasny kok. Grube i niesforne opadały bujną kaskadą na wszystkie strony, kiedy po pracy uwalniała je z kieratu gumek, opasek, lakierów i co tam jeszcze stosowała, żeby nad nimi zapanować. Tamtego wieczoru miała na uszach słuchawki, które tonęły w morzu loków.
Gdy minął już szok pierwszego uśmiechu, odważyłem się spojrzeć w jej oczy. Niesamowicie niebieskie i hipnotycznie elektryzujące. Znacie to wrażenie, kiedy kolor oczu tak bardzo nie pasuje do reszty, że ten kontrast prawie boli? Było w niej też coś wiosennie radosnego i nie z tej bajki. Jednym słowem: kosmitka, a jednocześnie zwykła dziewczyna z sąsiedztwa – taka, z którą zaczynasz gadać o ulubionych filmach, żeby na koniec opowiedzieć jej historię życia. Stałem jak sparaliżowany i wgapiałem się w nią, bełkocząc coś bez sensu, bardziej do siebie niż do niej.
– Nie słyszę, co mówisz – wskazała słuchawki – ale śmiesznie składasz usta.
– Nic takiego – odparłem. – Do siebie… – CO?
– Nic, nie mówiłem NIC.
– A wyglądało na COŚ. – Zdjęła słuchawki. – Jeszcze nikt tak nie mówił nic jak ty…
– Przepraszam, poprawię się. – To powiedz COŚ.
– COŚ. – Zaśmialiśmy się oboje.
Miała absolutnie zniewalający uśmiech. Z miejsca się w nim zakochałem. W niej.
•••
– Naprawdę? Musisz to robić akurat dziś, właśnie teraz?
Jedyna, jak co tydzień w niedzielę, punkt dziesiąta, zaraz po śniadaniu, rozpoczęła rytualne dopieszczanie posprzątanego już mieszkania. Odkurzaczem. Kiedy człowiek chciałby w ciszy i spokoju zaparzyć kawkę, włączyć delikatny dżezik, rozkoszować się przedpołudniem…
BUUUUUU, ZZZZZIIIIKKKRRRR…
Napierdala ten ręczny miotacz kurzu jak wyrzut sumienia na świadomości wyborów, których nie da się już cofnąć.
– Co?
– A nic, odkurzaj sobie. Jeśli to cię relaksuje… – O co ci chodzi?
Oho! Wyłączyła, jest szansa. Byle tego nie spierdolić. Zachować zimną krew.
– Było wczoraj sprzątane, musisz to znowu robić? – zagajam subtelnie.
– Schody są brudne. Chcesz sam posprzątać? – ripostuje Jedyna. – Chyba śnisz! – Nie daję się, mam swój honor.
– Musisz tak się do mnie odzywać? No musisz?
No i spierdoliłem, a miało być tak pięknie… Jedno pytanie za dużo, głos o pół tonu za wysoki, zbyt napięty i zdradzający irytację, coś w grymasie twarzy, co czuje tylko ona. Coś, co uwalnia bezwarunkowe odruchy, których nie potrafię przewidzieć, mimo tylu lat i awantur. A może właśnie potrafię, tylko bronię się przed uznaniem faktu, że wciąż wyzwalają te same reakcje. Nic się nie zmienia.
Tak już będzie zawsze?
•••
Z Anką to miał być jeden, jedyny raz. Była przecież „kumplem z pracy”. Codziennie przechodziła obok mojego biurka z nieodłącznymi słuchawkami na uszach, rytmicznym krokiem zmierzając do swojej kanciapy w dziale PR i marketingu. Ledwo mnie zauważała, aż do tamtego dnia na firmowej imprezie.
Dziś znów uśmiechnęła się do mnie, tak jak wtedy – przekrzywiając delikatnie głowę i puszczając oko.
– Fajnie było, co?
Zatrzymała się przy moim biurku i oparła o blat w ten swój zmysłowy sposób: wyginając nienaturalnie rękę i wypychając odsłonięte ramię. Nie wspomnę o kształtnym biuście, który „przypadkiem” mało nie wyskoczył spod bluzki, zwykle zaledwie lekko przylegającej, ale w tej pozycji sugestywnie opinającej miejsca, na które nie powinienem patrzeć. No ale… Wiadomo – jestem, kim jestem, i patrzyłem, gdzie mi natura kazała. Ona widziała, gdzie mi wzrok uciekał. Chciała tego muśnięcia okiem, tej skrywanej obietnicy uwielbienia. Dlatego tak się pochylała, tak siadała na skraju biurka, zawłaszczając przestrzeń i świadomość, która w ten sposób przestawała być moja. Podobnie ja przestawałem być swój. Stawałem się trochę jej. Właściwie bardzo jej. Jak na tamtej imprezie przed tygodniem…
•••
Ona i ja. Tańczymy długo za długo, aż stajemy się niewidoczni, schowani w cieniu, wtopieni w muzykę. Potem ciemna, chłodna, wilgotna, zdecydowanie niesprzyjająca uniesieniom… kanciapa na szczotki.
Rozpalone tańcem i alkoholem ciała, gorące od wewnątrz i na zewnątrz. Skrywane emocje, wybuch namiętności, za szybkie ruchy, zbyt mocne pocałunki i gorączkowe zabiegi. Paznokcie na plecach, dłonie na pośladkach, krew na przygryzanych ustach, stłumione westchnienia, okrzyki i jęki…
Pierwsze krople wiosennego deszczu spadają na małe okienko. Wygrywają znaną melodię, grzmot nadchodzi z oddali.
Riders on the storm…
•••
Poczułem, że pocą mi się dłonie. Głowę ogarnął gorąc, język skołowaciał, zabrakło słów. Spodnie momentalnie zrobiły się za ciasne – dzięki ci, korporacjo, za szerokie biurka! – i przestałem myśleć jasno.
– Na imprezie. Fajnie było, co? – zapytała znowu.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Jakoś się ogarnąłem, mrugnąłem porozumiewawczo. – Totalnie nudne party.
– Dobrze, że choć raz udało mi się zatańczyć z kimś, kto prze-stawia nogi do rytmu, a przy okazji nie wyrywa rąk i nie wyje refrenem do ucha.
– No nie wiem, wspiąłem się wtedy na wyżyny – stwierdziłem asekuracyjnie. – Dylam raz na kwartał, tylko w rok przestępny. Na tę dekadę to już zdecydowanie za wiele.
– Nie daj się prosić, trzeba będzie kiedyś powtórzyć. – Udając zawiedzioną, odgarnęła niesforny kosmyk z uśmiechem, za który byłbym gotów wymordować pół piętra.
– Coś wymyślimy – odparłem, kryjąc rumieniec. Niepostrzeżenie i niby niewinnie dotknęła mojej dłoni, na ułamek sekundy wbijając w nią końcówkę paznokcia. Domyślacie się, jaki obraz stanął mi przed oczami. Ona wiedziała. Uśmiechnęła się triumfalnie kącikiem ust i odpłynęła w kierunku działu PR, rozkosznie kołysząc biodrami. Czuła, że patrzę.
– Byłam pierwsza, co? – rzuciła na odchodne, jakby od nie-chcenia, odwracając się.
– Tej wiosny – odparłem wyzywająco, nie przestając patrzeć na jej tyłek. Nie uwierzyła. Fuknęła, niby obrażona, i posłała mi całusa. Ostatniego?
Za oknem kwiecień rozpadał się na dobre gwałtowną burzą. Ulewa zmyła pył ze szklanych ścian korporacyjnego wieżowca. Brudne smugi popłynęły po szybach, odsłaniając widok na miasto, które nigdy nie śpi.
Riders on the storm
Into this world we’re thrown…
MONIŚ – Lato
May it be, Enya
– Możesz to wyłączyć? – Jedyna jak zwykle nie mogła znieść muzyki, która nie była jej playlistą.
– Nie. – Łatwo się nie poddam. Co to, to nie.
– Dlaczego taki jesteś? Przeszkadzasz mi. Widzisz, że czytam, i celowo przeszkadzasz. Nie możesz założyć słuchawek?
„To idź gdzie indziej. Musisz wciąż tu być? W moim życiu, w mojej głowie, w mojej muzyce nawet?” – myślę tylko, nie mówię.
Załóż słuchawki, też mi coś. Jakaś obsesja z tym zakładaniem, separowaniem, byciem razem, ale osobno. Kiedyś spaliśmy nago, kochaliśmy się od zmierzchu do świtu. Teraz wciąż coś zakładamy: piżamy, skarpety, ciemne rolety. Byle mniej światła, byle zakryć bardziej, żeby się nie widzieć i nie czuć. Nie musieć na siebie patrzeć.
Naoglądaliśmy się już? Nadotykaliśmy? Nic więcej nie ma?
– Mogę, oczywiście. Przepraszam. – Zakładam słuchawki. Enya wypełnia ciszę letniego, upalnego popołudnia.
May it be an evening star Shines down upon you…
•••
Nigdy wcześniej nie byłem w stajni. Śmierdziało nawozem i końskim potem, ale jednocześnie ze strychu docierał słodki i wiercący w nosie aromat leżakującego siana. Lubię konie, to prawda, ale raczej te z książek, romantycznie galopujące na kartach powieści. Owszem, marzyło się w dzieciństwie o bezkresnych, tętniących kopytami preriach i o dzikich stadach mustangów potrząsających grzywami. Nie było okazji, nie składało się.
Stałem wystrojony jak stróż w Boże Ciało, bo prosto z roboty. Gang służbowy i obowiązkowa niebieska koszula, krawat jak się patrzy i półbuty wyglancowane. Idiota z miasta. Dookoła wieś, prowincja, interior, gospodarstwo w środku niczego. Pola, las, dom, stodoły, stajnia. W środku ja i konie. Nawóz śmierdział, ko-nie tupały, parskały na obcego, muchy brzęczały za uszami. Gorąc i duchota, a do tego w nosie kręciło niemożliwie, bo mam alergię na sierść, trawę i coś tam jeszcze, czego nie zbadałem.
– Pan do kogo? – odezwał się nagle dziewczęcy głos. Odwróciłem się, za mną stała ona – za młoda, za ładna.
Białe, obcisłe spodnie rzucały się w oczy. „Bryczesy” – przypomniałem sobie ich nazwę. Kraciasta koszula wpuszczona w te legginsy podkreślała figurę – idealnie kobiecą. Oficerki wysokie za łydkę, mimo czerwcowego upału. W ręku bat czy pejcz, tylko tak potrafiłem to nazwać. Amator.
– Po siodło, kolega mnie przysłał.
– A, Krzysiek, tak? Dzwonił wczoraj. – Tak, Krzysiek.
„Chyba” – pomyślałem, wciąż patrząc urzeczony. – Zapraszam – powiedziała „za młoda, za ładna”.
Miała buzię dziecka, ale tylko buzię. Długie włosy, spięte finezyjnie na karku. Czesane wiatrem niesforne fale o barwie łanów zboża przed żniwami. Figura idealna, już mówiłem. Biodra i uda jakby stworzone do jazdy. Oczy niesamowite. Wielkie, czarne, głębokie jak bazaltowa otchłań, prawie bez białek, jak u koni. Miękki głos, kojący, pewnie dobrze działał na zwierzęta. Drobne dłonie ze smukłymi palcami; blada skóra z liniami cienkich, niebieskich żył. Dziwna rzecz, mimo sportowego stroju w jej uszach lśniły kolczyki – długie i błyszczące, z roślinnym wzorem.
– Jak masz na imię? – Nie wiem, jak się zdobyłem na odwagę, żeby zapytać.– Czy to ważne? Nie ma znaczenia, i tak nie zapamiętasz. Nikt mnie nie pamięta. Jakbym była niewidzialna. Tylko one mnie po-znają i do mnie mówią.
Wskazała na końskie łby wyglądające z boksów, spomiędzy krat. – Lubię konie, ale takie z powieści: romantyczne i galopujące.
Nie takie jak te, zamknięte w stajni – zauważyłem, a ona uśmiechnęła się lekko.
– Chodź, pokażę ci inne – zaproponowała. – Te są chore na niewolę. Ludzie je więżą. „W stajni są bezpieczniejsze”, mówią. „To ich dom”. Ślepi, bezduszni głupcy. Chodź.
Idę za nią, daleko w pole. Wchodzimy w bezkres traw. Gorąco, ale lekko wieje wiatr, przynosząc orzeźwiający chłód z pobliskiego lasu. Zabudowania nikną za nami, chowają się gdzieś w tle, zamazują. Wszystko znika, jesteśmy tylko my i łąka. Toniemy w oceanie traw.
Dziewczyna rozpuszcza włosy, wiatr rozwiewa niesforne fale. Cichy gwizd, jak wezwanie z dzikich pól. Tętent, rżenie z oddali. Zbliżają się. Są już coraz bliżej, za pagórkiem przed nami. Wyłaniają się zza wzgórza, przepychają i obijają w biegu, potrząsają grzywami, które na wietrze krzeszą iskry i wybuchają płomieniami. Kurz, pył, podrywane z ziemi łodygi i płatki polnych kwiatów. Tętent i rżenie. Dyszące gorącem oddechy, śliski, lepki pot na bokach i zadach, piana na pyskach. Jakby właśnie wyszły z wody albo same były rzeką, której wezbrane fale przewalają się przez łąkę przed naszymi oczami.
– Piękne – mówię.
Tylko tyle? Chciałbym coś o akermańskich stepach, jak Mickiewicz, poetycko spuentować tę chwilę.
– Naprawdę piękne. – Stać mnie tylko na tyle. Żenada.
– Chodź, pokażę ci coś jeszcze – mówi dziewczyna, gdy stado znika za pagórkiem. – Połóżmy się tu, na plecach.
Kładę się, jak każe.
– Odchyl głowę do tyłu. Bardziej, najbardziej, jak możesz.
Kątem oka widzę, że robi to samo. Jej włosy rozlewają się, wta-piają, nabierają piaskowo-zbożowego koloru traw. Całkiem jakby ziemia je przytulała, a one wyrastały wprost z niej.
– Odchyl głowę i spójrz do tyłu, najbardziej, jak potrafisz. Nie na mnie, do tyłu! – śmieje się.
Spoglądam za siebie, tak jak ona. Widzę pulsującą swoim rytmem magiczną krainę łodyg, źdźbeł, liści, mrówek, koników polnych, kwiatów i koniczyny. Świat soczysty zielenią letniego wieczoru, gdy na skraju nocy załamują się ostatnie promienie zachodzącego słońca.
– Widzisz? Stamtąd jestem. Z ziemi i łąk. Z gęstwiny stepów i leśnych ostępów. Widzisz? Żyjemy, wciąż żyjemy. Nie wszędzie są szklane wieżowce, czarne drogi, żelazne konie, szyny, huty, kopal-nie. Żyjemy, galopujemy, jeszcze potrząsamy grzywami. Śpiewamy pieśń wolności przed świtem i o zmierzchu. Byliśmy, jesteśmy, będziemy. Spójrz na mnie.
Widzę ją za sobą i przed sobą jednocześnie. Twarzą w twarz, bardzo blisko i magicznie. Głowę mam wciąż wygiętą do tyłu, nie mogę się poruszyć, nasze usta są blisko, czuję jej oddech. Ziemi-sty, wilgotny i słodki, jak siano na strychu w stajni. Usta stykają się w miękkim i powolnym pocałunku. Przez chwilę nie dziwię się niczemu, jakby był czymś zupełnie naturalnym, co musiało się stać, jak nieuchronne falowanie traw wzniecone podmuchem upału. Gorąco, duszno. Biorę głęboki oddech, czuję, że wynurzam się z wody, tyle że nie ma wody.
Jest łąka, morze traw. Zapadam się, tonę. Ona faluje w rytm kłosów poruszanych delikatnym podmuchem lata. Kolczyki błyszczą elfimi runami spomiędzy spływających na nagie ramiona słonecznych fal. Tętent, rżenie koni w oddali. Toniemy razem, galopujemy razem, przez dzikie pola, do początków stepu. Gwiazdy wirują nad głowami. Noc jest długa, gorąca i parna.
– Monika. – Słyszę głos z oddali. – Dla znajomych: Moniś. Teraz to już ma znaczenie.
May it be the shadow’s call Will fly away
May it be your journey on To light the day
When the night is overcome You may rise to find the sun
•••
– Nie podoba ci się mój sweterek? – Jedyna ma szczególny sposób poszukiwania akceptacji przez negację. Podwójnie podstępny rodzaj perfidii. Zasadzka wewnątrz pułapki.
– Podoba, nawet bardzo. – O nie, nie dam się zmylić. Nie tym razem.
– Przecież widzę, że ci się nie podoba. – Nic takiego nie powiedziałem.
– Ale spojrzałeś tak po swojemu. – Ja spojrzałem??? – Mam go oddać?
– Nie oddawaj, naprawdę mi się podoba. Super jest. – No nie, z tym entuzjazmem to przesadziłem.
– Jasne, a za tydzień się spytasz, skąd taki brzydki sweter wytrzasnęłam. Oddam go.
– Jak uważasz… – Zgadzam się na wszystko, garda opuszczona. – A widzisz, jednak ci się nie podoba. Wiedziałam!
Poddaję się, poległem.
MAGDA – Jesień
In a dream, Tiamat
Była zdecydowanie za duża. Co najmniej o głowę wyższa ode mnie i na pewno silniejsza. Miała chyba ponad metr dziewięćdziesiąt i pewnie tyle samo w barach. Szerokie plecy, mocne ramiona, długie ręce, wielkie dłonie. Silne, ale zgrabne nogi, i wielki biust.
„Joanna d’Arc” – pomyślałem, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na półpiętrze przy windzie. Ładną twarz zdobiły włosy o wyjątkowej barwie – płomiennie rude, jak liście spalone końcówką lata. Związane w gruby warkocz i dodatkowo podpięte spinkami, jakby zaraz miała założyć rycerski hełm i ruszyć do walki na miecze. Ubrana zawsze na czarno: w heavymetalowe kreacje w stylu Sabatona czy innego Nergala, z wymyślnymi krzyżami, demonami i ćwiekami. Pachniała jesiennymi liśćmi i skórą, jakby dopiero co zdjęła kubrak, na który miała narzuconą zbroję. Joanna d’Arc – Żelazna Dziewica. Oczy błękitne jak u Pani Jeziora. Król Artur by się zakochał, i rycerze Okrągłego Stołu do kompletu.
– Poszłabym na piwo, idziesz? – zapytała ni stąd, ni zowąd któregoś piątku, kiedy spotkaliśmy się przy windzie.
To było pierwsze zdanie, jakie do mnie wypowiedziała. Od zawsze.
W sumie był piątek po robocie, więc mogłem, nie? – OK, czemu nie – odpowiedziałem.
„Idę z kumplem na piwo” – wysłałem SMS-a do Jedynej. Skłamałem tylko trochę.
Żelazna piła jak smok. Piwo za piwem, ciężko było nadążyć, tym bardziej że piwa nie lubię, a po czwartym zazwyczaj mam dość. – Nie przejmuj się mną – powiedziałem, gdy była przy trzecim, a ja drugim. – Niespecjalnie lubię browar. Dla smaku owszem, ale ilości mi nie wchodzą. Może to kwestia ogólnej objętości ciała. Nie mieści się.
– Nie to co u mnie. – Dumnie wypięła pierś, bardzo wprost prezentując swą przewagę. Zwykła damska bluzka pewnie by pękła, ale czarny T-shirt z szatańskimi wersetami tylko napiął się złowrogo.
– Mam już dość tych nerdów z IT. – Wlepiła we mnie badawczy wzrok. – Byłam ciekawa ciebie.
– Nie wiem za bardzo, od czego zacząć… – Od polityki?
– Tak… Nowy Ład, Ładny Porządek, Ruch Poparcia. Ciekawe, że piękne hasła i atrakcyjne nazwy zawsze sprowadzają się do tego samego…
– Wkręcam cię. – Od jej śmiechu mało kufle nie pospadały. – W dupie mam politykę i polityków. Kompletnie nie kumam tych ich napinek, demonstracji i głosowań.
– To co cię kręci?
– Zdziwisz się. Natura, zioła, kwiaty… Lubię też góry, szczególnie jesienią. Latem za dużo ludzi. Zarażają góry swoimi problemami, stresami… złą energią. Rozumiesz?
– W góry… chodzisz sama? – Cóż za podstępne pytanie. Mistrz intrygi i podrywu, nie ma co.
– Sama albo z kimś, jak się zdarzy. – Uśmiechnęła się szeroko i znacząco. – Najbardziej lubię sama, ale wiesz, jak to jest. W schroniskach spotyka się różnych ludzi, czasami łączy się cele i trasy, na krótko, żeby dotrzeć bezpieczniej albo po prostu mieć się do kogo odezwać. Niektórzy są całkiem fajni, poukładani i do rzeczy. Ta-kich lubię. Zdarzają się też pochrzanieni. Dla nich powinny być jakieś inne góry albo ośrodki odosobnienia, terapie depresyjnego AA czy coś takiego.
– Rzeczywiście, spotyka się takich. – Udałem, że wiem, o co chodzi. – A zioła?
– Jarają mnie. Są szczere, nie kłamią, wiadomo, czego się można po nich spodziewać. A tak serio, to wiesz, badam właściwości roślin, czytam w przedrukach stare manuskrypty, odkurzam w bibliotekach dawno zapomniane przepisy. W wolnych chwilach zbieram, suszę, ucieram i mieszam. Robię maści, eliksiry, dekokty… Taka ze mnie baba zielarka, miejska wiedźma.
Przeciągnęła ręką po karku, targając brutalnie warkocz. Włosy opadły w nieładzie grubymi kędziorami, na wszystkie strony. Przez chwilę wydała mi się nawet subtelna, na swój sposób.
– Coś mocniejszego? – zapytała po kumpelsku, wstając raptownie. Czar prysł.
– Czemu nie… – W zasadzie nie mogłem odmówić, sprawa była przesądzona.
Wstaliśmy.
Schyliła się, żeby poprawić sznurowanie glanów. Skórzane spod-nie – czarne i lśniące – napięły się na udach i pośladkach. O rany! Dreszcz aż wykrzywił mi palce. Prostując się, przerzuciła burzę włosów na plecy i spojrzała na mnie, zanim zdążyłem pozbierać szczękę z podłogi.
– Idziemy? – zapytała retorycznie.
Noc była jeszcze młoda, za wcześnie na kluby. Zaszliśmy tu i tam, wypiliśmy po setce, potem serię shotów w jednym czy dwóch miejscach. Wszyscy trwali w piątkowej euforii: drinki, spotkania, atrakcyjniejsze niż zwykle twarze i figury.
Magda wyróżniała się na tle kolorowego tłumu. Wielka i pewna siebie, w czarnych skórach, z burzą rudych piór, emanowała elektryzującą energią. Coraz bardziej lśniła. A może to trzecie piwo, setka i seria shotów tak podziałały? Im dalej szliśmy, tym bardziej coś wisiało w powietrzu.
– Tu mieszkam. Zajdziesz?
– Pewnie – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić. Staliśmy przed kamienicą w bocznej uliczce, gwarny tłum został za nami. – Jak tu cicho…
– Prawda? Blisko centrum, a jednak odludnie. Nikt tu nie za-chodzi.
Weszliśmy na pierwsze piętro po starych, skrzypiących schodach. Pachniało drewnem i stęchlizną. Złuszczona farba na poręczach drapała dłonie.
– Zapraszam. – Magda otworzyła wielkie dębowe drzwi.
W środku było przestronnie i dość dziwnie. Loftowa przestrzeń nadawała wnętrzu klimat przeszłości. Sufit lśnił bielą przecinaną masywnymi belkami. Czerwona, porowata cegła nadawała ścianom surową brutalność. Pod oknami stały wielkie, czarne donice – bujne królestwo ziół. Po przeciwnej stronie rozpościerało się wielkie łóżko, nakryte czarną satynową narzutą. Brakowało tradycyjnych elementów mieszkania: kuchni, łazienki, telewizora, wszystkich tych pawlaczy, pralek, spiżarni i garderób. Otaczała nas pustka gotyckiego wnętrza pachnącego ziołami i magią.
W tle rozległo się mroczne brzmienie, a wokół rozbłysły świece. In a dream
I’m climbing the clouds…
Zioła zakołysały się do riffu gitary, cienie zatańczyły na ścianach. A może tylko zaszumiało mi w głowie?
– Wina? – Magda zjawiła się znikąd z dwoma monstrualnymi kieliszkami wypełnionymi karminowym złem.
– Z ochotą. Ooo, dobre. Co to?
– Tajemnica – uśmiechnęła się. Na tle gotyckiego wnętrza wy-dawała się piękna i władcza. Pachniała jak jesienny las. – Ważne, że smakuje i daje piekielną moc…
– Nigdy nie piłem takiego. Co to?
– Mówiłam, tajemnica, ale zdradzę ci odrobinę. Małmazja do-prawiona ziołami, według mojego przepisu.
„Co to jest, do cholery, małmazja?” – pomyślałem. – Doskonałe…
Świat wiruje. Opadam na kolana.
– Pij, do końca. – Jej oczy świecą upiornie, kiedy opróżnia swój puchar do dna.
Pochłaniam resztę eliksiru. Przez szkło kielicha widzę, jak tyłem siada przede mną na kolanach i przez głowę zdejmuje bluzkę. Włosy rozsypują się na ramionach, lśnią rdzawo w półmroku. W płomieniach świec błyszczy skórzany gorset, spodnie napinają się na udach i pośladkach. Wytatuowany na plecach gigantyczny smok rozkłada skrzydła, otwiera paszczę w kierunku szyi.
– Pociągnij. – Magda wskazuje na rzemień wiązania. – Zębami, mój rycerzu.
Spełniam życzenie jak w transie. Opadający gorset odsłania fantazyjne wzory liści, drzew i korzeni sięgających w dół bioder. Magda porusza się w rytm gotyckiej muzyki. Gitary i perkusja uderzają mrocznym rytmem, wokal wydziera się złem, świece rozbłyskują podnieceniem. Smok zieje ogniem w jej kark, płonie ruda burza włosów. Magda odwraca się i wiązanie gorsetu puszcza z trzaskiem, odsłaniając wielkie, pełne piersi. Spomiędzy nich żarzą się ogniste oczy jaszczura, który rozdziawia paszczę i, sycząc, kąsa rozwidlonym językiem, łącząc bólem nasze usta.
Rzucam ją na satynowe łóżko. Czy to ona rzuca mnie…? Jestem na niej. Czy ona na mnie…?
Nie pamiętam, cholernie dobry był ten eliksir. Upiornie gotyckie zespolenie zmysłów. Nieskończenie długa noc.
W głowie wciąż dudni gardłowy bas: In a dream
Let me drag you through my world My kingdom for your thoughts What is in your mind
When the night is to rouse your desires In a dream…
•••
– Gdzie ty wczoraj byłeś?
Wspomniałem już, że Jedyna lubi nadużywać zaimków osobowych? „Ty” zawsze brzmi jakoś wyzywająco w jej ustach, jakby dla podkreślenia tonu, drżącego podenerwowaniem i słuszną pretensją.
Z czasem przestała zadawać pytania, żeby nie słyszeć odpowiedzi, których przecież się domyślała. Wystarczyło, że spojrzała, i już mieliśmy całą procedurę za sobą. Pytania bez odpowiedzi, długie minuty ciężkiego milczenia, małe niedopowiedziane kłamstewka, rytualny czas odnowy i wybaczenia, na koniec business as usual. Na początku zajmowało to tydzień, potem dwa dni, wreszcie chwilę przy śniadaniu w konwencji lodowatego „musimy poważnie porozmawiać”. Teraz wystarczy TO spojrzenie i wymowna cisza.
ALDONA – Zima
Sweet Dreams (Are Made Of This), Marilyn Manson
Z Aldoną to była naprawdę szybka akcja, jak w filmach. Wyjazd służbowy, spotkanie z klientem. Hotel przy porcie z widokiem na rzekę i zimowe zamarznięte morze. Spotkanie w anonimowej przestrzeni coworkingowej, bo klientowi zależało na dyskrecji. Ja i ich troje. Dwóch facetów w czerni – w jednakowych garniakach, nie-mych i głuchych, jak agenci służb. Tylko ciemnych okularów im brakowało. Z nimi ona, w idealnie skrojonym żakiecie w kolorze policyjnego granatu i prostej spódnicy za kolano. Ostra brunetka w typie Heleny Bonham Carter. Mocny makijaż, czarne oczy i usta. Szpilki. Zwróciłem uwagę, bo była zima – za oknem mróz i wicher. Odsłaniające wierzch stopy szpile w stylu fuck me shoes. Uwielbiam takie. Nadają nogom i pośladkom szczególnie zmysłowy kształt i rytm przy każdym kroku.
„Sweet dreams are made of this…” – pomyślałem rozmarzony. Za-łożyła nogę na nogę. Kiedy mówiła, kołysała lekko stopą, a szpilka zsuwała się z pięty, zawieszona na palcach.
– Formalizacja akceptu konceptu będzie przeprocesowana ASAP. Zadbam, żeby szefostwo nie czelendżowało waszego teamu. Musimy dowieźć dedlajny, zanim implementacja ruszy na dobre. – But zsunął się ze stopy i bezgłośnie spadł na szary dywan. – Rozumiemy się?
Podniosłem wzrok, żeby sprawdzić, czy zauważyła, że zgubiła szpilkę. Nasze oczy spotkały się.
Miała ładne stopy. Foremne i wyraźnie zarysowane, z uroczymi dołeczkami za kostką i drobnymi piętami. Wąskie, długie śródstopie ze zgrabnymi palcami. Paznokcie pomalowane na policyjny granat.
Bielizna też w tym kolorze?
– Tak, tak. Oczywiście – odparłem.
Spoglądała mi w oczy i uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie, kącikiem ust. Czyli wiedziała, że wiem. Że patrzę i widzę. Że to działa.
– Kontynuujmy. Drugi etap wdrożenia. Mamy uwagi do hintów. Zależy mi na spersonalizowanych fontach i dedykowanych funkcjonalnościach…
Mityng skończył się po dwóch godzinach, jakoś tak koło siedemnastej. Kiedy staliśmy przy drzwiach, w tej niejasnej sytuacji, kto z kim i w jakiej kolejności, pierwsza wyciągnęła dłoń. Uścisnęła po męsku, twardo i zdecydowanie. Za mocno nawet, jak na kobietę. Sam zazwyczaj nie ściskam zbyt mocno, tym bardziej damskich dłoni, ale odpowiedziałem zdecydowanie, żeby nie wyjść na śniętą rybę. Ostatni look na jej stopy. Zrewanżowała się spojrzeniem prosto w oczy. Taka gra. Kiedy tamci dwaj poszli w kierunku windy, poczułem dłoń dyskretnie wsuwającą coś do kieszeni mojej marynarki. Karteczka zgięta wpół.
„Kolacja?” – Odczytałem zaraz po ich wyjściu.
„Zamówiłem do pokoju. Nr 349” – odpowiedziałem SMS-em po godzinie, kiedy już naprawdę zamówiłem. Coś wykwintnie lek-kiego. Do tego prosecco dla połechtania próżności i zmysłów.
Nie wiem, skąd wiedziała, o której wjadą z tacami i lodowym kubełkiem, ale zjawiła się zaraz potem. Idealna synchronizacja. Fantazja każdego faceta, nie mówcie, że nie. Weszła pewnie, kołysząc się na szpilkach, o których wiedzieliśmy oboje, że znaczą to, co znaczą.
– Zapraszam – powiedziałem, wręczając jej kieliszek musującego wina. – Lubisz prosecco?
– Pasjami – odparła i gwałtownie przechyliła kieliszek, pochłaniając całą zawartość, tak jak się pije wódkę. Część wina spłynęła kącikiem ust, po szyi na dekolt i pod poły żakietu.
– Ups – skwitowała, podając mi szkło.
Wprawnym ruchem odpięła jedyny guzik i zrzuciła okrycie. Bielizna w kolorze policyjnego granatu, a więc jednak. Zmysłowa balkonetka z kokardką pośrodku, jak wisienka na torcie. Zawiesiłem się, oniemiały. Płynnym ruchem przesunęła ręce do tyłu, rozsuwając zamek spódnicy. Ta spłynęła zgrabnie na podłogę, odsłaniając pas do pończoch, opinający idealne biodra. Zatkało mnie, przyznaję.
Wychodząc ze spódnicy, oparła mi rękę na piersi. – Polałam się. Zliżesz?
Otwieram usta w osłupieniu i pochylam się, żeby spełnić życzenie. Ona śmieje się głośno, szyderczo niemal, i popycha mnie do tyłu, na łóżko. Mocno, zbyt mocno. Ratując szkło, rozrzucam ręce na boki. Wskakuje mi na brzuch, chwytając nadgarstki. Przeciąga paznokciami po lewej ręce. Czuję dreszcz w dole pleców, prawie zabolało. Zamykam oczy. W następnej sekundzie coś metalicznie zimnego dotyka mojego nadgarstka, szczęka zapięcie. Kajdanki. Ooo, to tak się bawimy? Uchylam powieki, żeby zobaczyć jej triumfującą minę, gdy dołącza drugą dłoń, domykając zatrzask. Wypręża się i odchyla do tyłu, podnosząc lekko biodra. Odsłania w uśmiechu zęby – wilcze, ostre. W czarnych oczach widzę pogoń watahy za ofiarą.
– Chłopaki, teraz! – zawołała.
Grzmotnęły brutalnie otwarte drzwi i do środka wpadło dwóch smutnych facetów w czerni.
– Starsza aspirant Aldona Krakowska. – Zaświeciła mi legityma-cją przy nosie.
– Pójdzie pan z nami. – Faceci w czerni odezwali się naraz, po raz pierwszy.
I ostatni.
Some of them want to use you
Some of them want to get used by you
Some of them want to abuse you
Some of them want to be abused
•••
– Gdzie ty jesteś? – zapytała Jedyna.
Jedyna – żadnej tak bardzo nie kochałem i nienawidziłem jednocześnie. Żadnej tak dobrze nie poznałem, jednocześnie wciąż nie wiedząc o niej wszystkiego. Żadna nie potrafiła mnie znieść i zaakceptować bardziej niż ja sam siebie. Żadna nie wytrzymała tak dużo i tak bardzo.
Jedyna. Czasami mam wrażenie, że widzi mnie przez jakąś magiczną kulę i dostrzega wszystko, jak przez weneckie lustro. No-men omen.
Dzwoniła wiele razy, ale nie mogłem odebrać, bo jeszcze w pokoju zgarnęli mój telefon. Kiedy wreszcie go odzyskałem i komórka znowu zagrała, puknąłem palcem w zieloną słuchawkę.
– Nie uwierzysz. W areszcie. – Żartujesz chyba.
– Naprawdę. To jakiś kosmos. Zaraz mnie biorą na przesłucha-nie. Cud, że w ogóle oddali telefon.
– Nic nie mów, najlepiej w ogóle się nie odzywaj. Dzwonię do Ola, on ci pomoże po starej znajomości. Jak cię znaleźć? Znasz adres?
– No coś ty…
– Dobra, dowiemy się. Za co cię zatrzymali?
– Wciąż nie wiem – powiedziałem, bo przecież nie za seks pozamałżeński, mimo okoliczności. To jeszcze nie jest zakazane w naszym pięknym kraju. – Muszę kończyć, zdzwonimy się.
Facet w czerni zapraszał mnie gestem do wyjścia z celi.
– Ale… – Jedyna próbowała dopytać, dowiedzieć się, dociec. Taka już jest.
Przerwałem połączenie. Lepiej najpierw omówić to z adwokatem. Zaprowadzili mnie przez wąskie, ciemne korytarze aresztu do pokoju przesłuchań. Nie takiego jak w filmach: z jednym stołem, krzesłami, kamerą i lustrem, nic z tych rzeczy. Zwykłe biuro jak w urzędzie, zawalone papierami. Za biurkiem Aldona, już nie taka sexy flexy jak wcześniej. Pani aspirant w źle dopasowanym mundurze.
– Ta mała ze stajni, Monika, nie miała nawet piętnastu lat. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Jest pan zatrzymany na podstawie artykułu dwieście, paragraf pierwszy Kodeksu karnego. Kto obcuje płciowo z małoletnim poniżej piętnastu lat… Pedofilia.
Powiedziała to przeraźliwie oficjalnie i dobitnie. Na koniec jeszcze ten triumfujący uśmiech. Taki sam jak wczoraj, a jednak inny – okrutnie i dotkliwie prawdziwy.
W co ja się wpakowałem?
– O kurwa – wyszeptałem. Przeszedł mnie dreszcz.
– Ma nam pan coś do powiedzenia? – zapytała Aldona. Dwaj smutni wciąż siedzieli cicho, jeszcze bardziej ponurzy.
– Nie wiedziałem, nie chciałem – mamroczę nieskładnie. – Kim są ci panowie?
– Słucham? – Starsza aspirant Krakowska aż unosi się na krześle. – Głośniej proszę!
– Nic. Nie mam nic do powiedzenia. Proszę o możliwość kontaktu z adwokatem – mówię z trudem, w gardle mam sucho. – I z żoną.
– Najwcześniej jutro. Do tego czasu posiedzisz na dołku, zboczeńcu. Może sobie jednak coś przypomnisz. Koledzy z celi pomogą, gwarantuję. – Zamyka z trzaskiem teczkę. – Wyprowadzić!
GAME OVER
Blue Velvet, Lana del Rey
Funkcjonariusze prowadzili mnie długim łącznikiem między prokuraturą i aresztem. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, drzwi celi nie chciały się otworzyć. Najpierw myślałem, że facet w czerni celowo się z tym guzdrze, chcąc wyprowadzić mnie z równowagi. Klucz zacinał się, mechanizm skrzypiał, zamek nie chciał puścić. Trwało to całą wieczność. Zastanawiałem się, kto i co czeka na mnie po drugiej stronie. Pot płynął mi po karku, chociaż mieliśmy lodowaty grudzień, tydzień do Gwiazdki.
„Ja pierdolę, co to będą za święta” – pomyślałem przerażony. „I sylwester marzeń, w dwójce z jakimś opasłym kryminalistą w żonobijce i z kotwicą wytatuowaną na dupie”.
W końcu zamek puszcza, drzwi się otwierają. W środku pusto. Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Kładę się z ulgą na pryczy i przymykam oczy.
Budzę się, słysząc przeraźliwe skrzypienie. Otwieram oczy, a w drzwiach stoi facet. Postać jak z kreskówki. Wielki jak stodoła marynarz – spocony i wąsaty, nalana twarz, włochaty tors i koszul-ka na ramiączkach w granatowe paski. Kotwica na ramieniu, nie na dupie. Ulga?
– Na spacerniaku se ch… chodzę – odezwał się basem – i słyszę, że no… nowego mięska dostawa jest. To p… przyszłem.
Zamknął drzwi, zadziwiająco delikatnie. Odwrócił się i posłał mi soczystego buziaka.
– I co my tu mamy… w menu?
Przysiągłbym, że w tym momencie usłyszałem muzykę. She wore blue velvet
Bluer than velvet was the night…
– Nieeee! – Zerwałem się z pryczy jak oparzony, próbując wdrapać się na okno, wyrwać kraty, uciec, zniknąć.
– Lubię takich, za… zaang… ażowanych – trudne słowo ledwo przeszło mu przez gardło – in… intelektualistów wrażliwych, nie… śmiałych. No, chodź do papy.
Mary
ANKA – Wiosna
Riders on the Storm, The Doors
Na uśmiech Anki nigdy nie trzeba było długo czekać. Śmiała się całą sobą i każdy jej gest był radością. Kiedy na tamtej imprezie pierwszy raz spojrzała mi w oczy, byłem totalnie zaskoczony przy-pływem szczęścia. Taka laska!
Zalotnie przechylając głowę, puściła do mnie oko, a jej twarz rozjaśnił najbardziej promienny z uśmiechów. Zabawnie przy tym dygnęła, co samo w sobie było urocze i kompletnie niespodziewane, zważywszy na zupełnie neutralny charakter naszej znajomości. Włosy zwykle nosiła spięte w ciasny kok. Grube i niesforne opadały bujną kaskadą na wszystkie strony, kiedy po pracy uwalniała je z kieratu gumek, opasek, lakierów i co tam jeszcze stosowała, żeby nad nimi zapanować. Tamtego wieczoru miała na uszach słuchawki, które tonęły w morzu loków.
Gdy minął już szok pierwszego uśmiechu, odważyłem się spojrzeć w jej oczy. Niesamowicie niebieskie i hipnotycznie elektryzujące. Znacie to wrażenie, kiedy kolor oczu tak bardzo nie pasuje do reszty, że ten kontrast prawie boli? Było w niej też coś wiosennie radosnego i nie z tej bajki. Jednym słowem: kosmitka, a jednocześnie zwykła dziewczyna z sąsiedztwa – taka, z którą zaczynasz gadać o ulubionych filmach, żeby na koniec opowiedzieć jej historię życia. Stałem jak sparaliżowany i wgapiałem się w nią, bełkocząc coś bez sensu, bardziej do siebie niż do niej.
– Nie słyszę, co mówisz – wskazała słuchawki – ale śmiesznie składasz usta.
– Nic takiego – odparłem. – Do siebie… – CO?
– Nic, nie mówiłem NIC.
– A wyglądało na COŚ. – Zdjęła słuchawki. – Jeszcze nikt tak nie mówił nic jak ty…
– Przepraszam, poprawię się. – To powiedz COŚ.
– COŚ. – Zaśmialiśmy się oboje.
Miała absolutnie zniewalający uśmiech. Z miejsca się w nim zakochałem. W niej.
•••
– Naprawdę? Musisz to robić akurat dziś, właśnie teraz?
Jedyna, jak co tydzień w niedzielę, punkt dziesiąta, zaraz po śniadaniu, rozpoczęła rytualne dopieszczanie posprzątanego już mieszkania. Odkurzaczem. Kiedy człowiek chciałby w ciszy i spokoju zaparzyć kawkę, włączyć delikatny dżezik, rozkoszować się przedpołudniem…
BUUUUUU, ZZZZZIIIIKKKRRRR…
Napierdala ten ręczny miotacz kurzu jak wyrzut sumienia na świadomości wyborów, których nie da się już cofnąć.
– Co?
– A nic, odkurzaj sobie. Jeśli to cię relaksuje… – O co ci chodzi?
Oho! Wyłączyła, jest szansa. Byle tego nie spierdolić. Zachować zimną krew.
– Było wczoraj sprzątane, musisz to znowu robić? – zagajam subtelnie.
– Schody są brudne. Chcesz sam posprzątać? – ripostuje Jedyna. – Chyba śnisz! – Nie daję się, mam swój honor.
– Musisz tak się do mnie odzywać? No musisz?
No i spierdoliłem, a miało być tak pięknie… Jedno pytanie za dużo, głos o pół tonu za wysoki, zbyt napięty i zdradzający irytację, coś w grymasie twarzy, co czuje tylko ona. Coś, co uwalnia bezwarunkowe odruchy, których nie potrafię przewidzieć, mimo tylu lat i awantur. A może właśnie potrafię, tylko bronię się przed uznaniem faktu, że wciąż wyzwalają te same reakcje. Nic się nie zmienia.
Tak już będzie zawsze?
•••
Z Anką to miał być jeden, jedyny raz. Była przecież „kumplem z pracy”. Codziennie przechodziła obok mojego biurka z nieodłącznymi słuchawkami na uszach, rytmicznym krokiem zmierzając do swojej kanciapy w dziale PR i marketingu. Ledwo mnie zauważała, aż do tamtego dnia na firmowej imprezie.
Dziś znów uśmiechnęła się do mnie, tak jak wtedy – przekrzywiając delikatnie głowę i puszczając oko.
– Fajnie było, co?
Zatrzymała się przy moim biurku i oparła o blat w ten swój zmysłowy sposób: wyginając nienaturalnie rękę i wypychając odsłonięte ramię. Nie wspomnę o kształtnym biuście, który „przypadkiem” mało nie wyskoczył spod bluzki, zwykle zaledwie lekko przylegającej, ale w tej pozycji sugestywnie opinającej miejsca, na które nie powinienem patrzeć. No ale… Wiadomo – jestem, kim jestem, i patrzyłem, gdzie mi natura kazała. Ona widziała, gdzie mi wzrok uciekał. Chciała tego muśnięcia okiem, tej skrywanej obietnicy uwielbienia. Dlatego tak się pochylała, tak siadała na skraju biurka, zawłaszczając przestrzeń i świadomość, która w ten sposób przestawała być moja. Podobnie ja przestawałem być swój. Stawałem się trochę jej. Właściwie bardzo jej. Jak na tamtej imprezie przed tygodniem…
•••
Ona i ja. Tańczymy długo za długo, aż stajemy się niewidoczni, schowani w cieniu, wtopieni w muzykę. Potem ciemna, chłodna, wilgotna, zdecydowanie niesprzyjająca uniesieniom… kanciapa na szczotki.
Rozpalone tańcem i alkoholem ciała, gorące od wewnątrz i na zewnątrz. Skrywane emocje, wybuch namiętności, za szybkie ruchy, zbyt mocne pocałunki i gorączkowe zabiegi. Paznokcie na plecach, dłonie na pośladkach, krew na przygryzanych ustach, stłumione westchnienia, okrzyki i jęki…
Pierwsze krople wiosennego deszczu spadają na małe okienko. Wygrywają znaną melodię, grzmot nadchodzi z oddali.
Riders on the storm…
•••
Poczułem, że pocą mi się dłonie. Głowę ogarnął gorąc, język skołowaciał, zabrakło słów. Spodnie momentalnie zrobiły się za ciasne – dzięki ci, korporacjo, za szerokie biurka! – i przestałem myśleć jasno.
– Na imprezie. Fajnie było, co? – zapytała znowu.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Jakoś się ogarnąłem, mrugnąłem porozumiewawczo. – Totalnie nudne party.
– Dobrze, że choć raz udało mi się zatańczyć z kimś, kto prze-stawia nogi do rytmu, a przy okazji nie wyrywa rąk i nie wyje refrenem do ucha.
– No nie wiem, wspiąłem się wtedy na wyżyny – stwierdziłem asekuracyjnie. – Dylam raz na kwartał, tylko w rok przestępny. Na tę dekadę to już zdecydowanie za wiele.
– Nie daj się prosić, trzeba będzie kiedyś powtórzyć. – Udając zawiedzioną, odgarnęła niesforny kosmyk z uśmiechem, za który byłbym gotów wymordować pół piętra.
– Coś wymyślimy – odparłem, kryjąc rumieniec. Niepostrzeżenie i niby niewinnie dotknęła mojej dłoni, na ułamek sekundy wbijając w nią końcówkę paznokcia. Domyślacie się, jaki obraz stanął mi przed oczami. Ona wiedziała. Uśmiechnęła się triumfalnie kącikiem ust i odpłynęła w kierunku działu PR, rozkosznie kołysząc biodrami. Czuła, że patrzę.
– Byłam pierwsza, co? – rzuciła na odchodne, jakby od nie-chcenia, odwracając się.
– Tej wiosny – odparłem wyzywająco, nie przestając patrzeć na jej tyłek. Nie uwierzyła. Fuknęła, niby obrażona, i posłała mi całusa. Ostatniego?
Za oknem kwiecień rozpadał się na dobre gwałtowną burzą. Ulewa zmyła pył ze szklanych ścian korporacyjnego wieżowca. Brudne smugi popłynęły po szybach, odsłaniając widok na miasto, które nigdy nie śpi.
Riders on the storm
Into this world we’re thrown…
MONIŚ – Lato
May it be, Enya
– Możesz to wyłączyć? – Jedyna jak zwykle nie mogła znieść muzyki, która nie była jej playlistą.
– Nie. – Łatwo się nie poddam. Co to, to nie.
– Dlaczego taki jesteś? Przeszkadzasz mi. Widzisz, że czytam, i celowo przeszkadzasz. Nie możesz założyć słuchawek?
„To idź gdzie indziej. Musisz wciąż tu być? W moim życiu, w mojej głowie, w mojej muzyce nawet?” – myślę tylko, nie mówię.
Załóż słuchawki, też mi coś. Jakaś obsesja z tym zakładaniem, separowaniem, byciem razem, ale osobno. Kiedyś spaliśmy nago, kochaliśmy się od zmierzchu do świtu. Teraz wciąż coś zakładamy: piżamy, skarpety, ciemne rolety. Byle mniej światła, byle zakryć bardziej, żeby się nie widzieć i nie czuć. Nie musieć na siebie patrzeć.
Naoglądaliśmy się już? Nadotykaliśmy? Nic więcej nie ma?
– Mogę, oczywiście. Przepraszam. – Zakładam słuchawki. Enya wypełnia ciszę letniego, upalnego popołudnia.
May it be an evening star Shines down upon you…
•••
Nigdy wcześniej nie byłem w stajni. Śmierdziało nawozem i końskim potem, ale jednocześnie ze strychu docierał słodki i wiercący w nosie aromat leżakującego siana. Lubię konie, to prawda, ale raczej te z książek, romantycznie galopujące na kartach powieści. Owszem, marzyło się w dzieciństwie o bezkresnych, tętniących kopytami preriach i o dzikich stadach mustangów potrząsających grzywami. Nie było okazji, nie składało się.
Stałem wystrojony jak stróż w Boże Ciało, bo prosto z roboty. Gang służbowy i obowiązkowa niebieska koszula, krawat jak się patrzy i półbuty wyglancowane. Idiota z miasta. Dookoła wieś, prowincja, interior, gospodarstwo w środku niczego. Pola, las, dom, stodoły, stajnia. W środku ja i konie. Nawóz śmierdział, ko-nie tupały, parskały na obcego, muchy brzęczały za uszami. Gorąc i duchota, a do tego w nosie kręciło niemożliwie, bo mam alergię na sierść, trawę i coś tam jeszcze, czego nie zbadałem.
– Pan do kogo? – odezwał się nagle dziewczęcy głos. Odwróciłem się, za mną stała ona – za młoda, za ładna.
Białe, obcisłe spodnie rzucały się w oczy. „Bryczesy” – przypomniałem sobie ich nazwę. Kraciasta koszula wpuszczona w te legginsy podkreślała figurę – idealnie kobiecą. Oficerki wysokie za łydkę, mimo czerwcowego upału. W ręku bat czy pejcz, tylko tak potrafiłem to nazwać. Amator.
– Po siodło, kolega mnie przysłał.
– A, Krzysiek, tak? Dzwonił wczoraj. – Tak, Krzysiek.
„Chyba” – pomyślałem, wciąż patrząc urzeczony. – Zapraszam – powiedziała „za młoda, za ładna”.
Miała buzię dziecka, ale tylko buzię. Długie włosy, spięte finezyjnie na karku. Czesane wiatrem niesforne fale o barwie łanów zboża przed żniwami. Figura idealna, już mówiłem. Biodra i uda jakby stworzone do jazdy. Oczy niesamowite. Wielkie, czarne, głębokie jak bazaltowa otchłań, prawie bez białek, jak u koni. Miękki głos, kojący, pewnie dobrze działał na zwierzęta. Drobne dłonie ze smukłymi palcami; blada skóra z liniami cienkich, niebieskich żył. Dziwna rzecz, mimo sportowego stroju w jej uszach lśniły kolczyki – długie i błyszczące, z roślinnym wzorem.
– Jak masz na imię? – Nie wiem, jak się zdobyłem na odwagę, żeby zapytać.– Czy to ważne? Nie ma znaczenia, i tak nie zapamiętasz. Nikt mnie nie pamięta. Jakbym była niewidzialna. Tylko one mnie po-znają i do mnie mówią.
Wskazała na końskie łby wyglądające z boksów, spomiędzy krat. – Lubię konie, ale takie z powieści: romantyczne i galopujące.
Nie takie jak te, zamknięte w stajni – zauważyłem, a ona uśmiechnęła się lekko.
– Chodź, pokażę ci inne – zaproponowała. – Te są chore na niewolę. Ludzie je więżą. „W stajni są bezpieczniejsze”, mówią. „To ich dom”. Ślepi, bezduszni głupcy. Chodź.
Idę za nią, daleko w pole. Wchodzimy w bezkres traw. Gorąco, ale lekko wieje wiatr, przynosząc orzeźwiający chłód z pobliskiego lasu. Zabudowania nikną za nami, chowają się gdzieś w tle, zamazują. Wszystko znika, jesteśmy tylko my i łąka. Toniemy w oceanie traw.
Dziewczyna rozpuszcza włosy, wiatr rozwiewa niesforne fale. Cichy gwizd, jak wezwanie z dzikich pól. Tętent, rżenie z oddali. Zbliżają się. Są już coraz bliżej, za pagórkiem przed nami. Wyłaniają się zza wzgórza, przepychają i obijają w biegu, potrząsają grzywami, które na wietrze krzeszą iskry i wybuchają płomieniami. Kurz, pył, podrywane z ziemi łodygi i płatki polnych kwiatów. Tętent i rżenie. Dyszące gorącem oddechy, śliski, lepki pot na bokach i zadach, piana na pyskach. Jakby właśnie wyszły z wody albo same były rzeką, której wezbrane fale przewalają się przez łąkę przed naszymi oczami.
– Piękne – mówię.
Tylko tyle? Chciałbym coś o akermańskich stepach, jak Mickiewicz, poetycko spuentować tę chwilę.
– Naprawdę piękne. – Stać mnie tylko na tyle. Żenada.
– Chodź, pokażę ci coś jeszcze – mówi dziewczyna, gdy stado znika za pagórkiem. – Połóżmy się tu, na plecach.
Kładę się, jak każe.
– Odchyl głowę do tyłu. Bardziej, najbardziej, jak możesz.
Kątem oka widzę, że robi to samo. Jej włosy rozlewają się, wta-piają, nabierają piaskowo-zbożowego koloru traw. Całkiem jakby ziemia je przytulała, a one wyrastały wprost z niej.
– Odchyl głowę i spójrz do tyłu, najbardziej, jak potrafisz. Nie na mnie, do tyłu! – śmieje się.
Spoglądam za siebie, tak jak ona. Widzę pulsującą swoim rytmem magiczną krainę łodyg, źdźbeł, liści, mrówek, koników polnych, kwiatów i koniczyny. Świat soczysty zielenią letniego wieczoru, gdy na skraju nocy załamują się ostatnie promienie zachodzącego słońca.
– Widzisz? Stamtąd jestem. Z ziemi i łąk. Z gęstwiny stepów i leśnych ostępów. Widzisz? Żyjemy, wciąż żyjemy. Nie wszędzie są szklane wieżowce, czarne drogi, żelazne konie, szyny, huty, kopal-nie. Żyjemy, galopujemy, jeszcze potrząsamy grzywami. Śpiewamy pieśń wolności przed świtem i o zmierzchu. Byliśmy, jesteśmy, będziemy. Spójrz na mnie.
Widzę ją za sobą i przed sobą jednocześnie. Twarzą w twarz, bardzo blisko i magicznie. Głowę mam wciąż wygiętą do tyłu, nie mogę się poruszyć, nasze usta są blisko, czuję jej oddech. Ziemi-sty, wilgotny i słodki, jak siano na strychu w stajni. Usta stykają się w miękkim i powolnym pocałunku. Przez chwilę nie dziwię się niczemu, jakby był czymś zupełnie naturalnym, co musiało się stać, jak nieuchronne falowanie traw wzniecone podmuchem upału. Gorąco, duszno. Biorę głęboki oddech, czuję, że wynurzam się z wody, tyle że nie ma wody.
Jest łąka, morze traw. Zapadam się, tonę. Ona faluje w rytm kłosów poruszanych delikatnym podmuchem lata. Kolczyki błyszczą elfimi runami spomiędzy spływających na nagie ramiona słonecznych fal. Tętent, rżenie koni w oddali. Toniemy razem, galopujemy razem, przez dzikie pola, do początków stepu. Gwiazdy wirują nad głowami. Noc jest długa, gorąca i parna.
– Monika. – Słyszę głos z oddali. – Dla znajomych: Moniś. Teraz to już ma znaczenie.
May it be the shadow’s call Will fly away
May it be your journey on To light the day
When the night is overcome You may rise to find the sun
•••
– Nie podoba ci się mój sweterek? – Jedyna ma szczególny sposób poszukiwania akceptacji przez negację. Podwójnie podstępny rodzaj perfidii. Zasadzka wewnątrz pułapki.
– Podoba, nawet bardzo. – O nie, nie dam się zmylić. Nie tym razem.
– Przecież widzę, że ci się nie podoba. – Nic takiego nie powiedziałem.
– Ale spojrzałeś tak po swojemu. – Ja spojrzałem??? – Mam go oddać?
– Nie oddawaj, naprawdę mi się podoba. Super jest. – No nie, z tym entuzjazmem to przesadziłem.
– Jasne, a za tydzień się spytasz, skąd taki brzydki sweter wytrzasnęłam. Oddam go.
– Jak uważasz… – Zgadzam się na wszystko, garda opuszczona. – A widzisz, jednak ci się nie podoba. Wiedziałam!
Poddaję się, poległem.
MAGDA – Jesień
In a dream, Tiamat
Była zdecydowanie za duża. Co najmniej o głowę wyższa ode mnie i na pewno silniejsza. Miała chyba ponad metr dziewięćdziesiąt i pewnie tyle samo w barach. Szerokie plecy, mocne ramiona, długie ręce, wielkie dłonie. Silne, ale zgrabne nogi, i wielki biust.
„Joanna d’Arc” – pomyślałem, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na półpiętrze przy windzie. Ładną twarz zdobiły włosy o wyjątkowej barwie – płomiennie rude, jak liście spalone końcówką lata. Związane w gruby warkocz i dodatkowo podpięte spinkami, jakby zaraz miała założyć rycerski hełm i ruszyć do walki na miecze. Ubrana zawsze na czarno: w heavymetalowe kreacje w stylu Sabatona czy innego Nergala, z wymyślnymi krzyżami, demonami i ćwiekami. Pachniała jesiennymi liśćmi i skórą, jakby dopiero co zdjęła kubrak, na który miała narzuconą zbroję. Joanna d’Arc – Żelazna Dziewica. Oczy błękitne jak u Pani Jeziora. Król Artur by się zakochał, i rycerze Okrągłego Stołu do kompletu.
– Poszłabym na piwo, idziesz? – zapytała ni stąd, ni zowąd któregoś piątku, kiedy spotkaliśmy się przy windzie.
To było pierwsze zdanie, jakie do mnie wypowiedziała. Od zawsze.
W sumie był piątek po robocie, więc mogłem, nie? – OK, czemu nie – odpowiedziałem.
„Idę z kumplem na piwo” – wysłałem SMS-a do Jedynej. Skłamałem tylko trochę.
Żelazna piła jak smok. Piwo za piwem, ciężko było nadążyć, tym bardziej że piwa nie lubię, a po czwartym zazwyczaj mam dość. – Nie przejmuj się mną – powiedziałem, gdy była przy trzecim, a ja drugim. – Niespecjalnie lubię browar. Dla smaku owszem, ale ilości mi nie wchodzą. Może to kwestia ogólnej objętości ciała. Nie mieści się.
– Nie to co u mnie. – Dumnie wypięła pierś, bardzo wprost prezentując swą przewagę. Zwykła damska bluzka pewnie by pękła, ale czarny T-shirt z szatańskimi wersetami tylko napiął się złowrogo.
– Mam już dość tych nerdów z IT. – Wlepiła we mnie badawczy wzrok. – Byłam ciekawa ciebie.
– Nie wiem za bardzo, od czego zacząć… – Od polityki?
– Tak… Nowy Ład, Ładny Porządek, Ruch Poparcia. Ciekawe, że piękne hasła i atrakcyjne nazwy zawsze sprowadzają się do tego samego…
– Wkręcam cię. – Od jej śmiechu mało kufle nie pospadały. – W dupie mam politykę i polityków. Kompletnie nie kumam tych ich napinek, demonstracji i głosowań.
– To co cię kręci?
– Zdziwisz się. Natura, zioła, kwiaty… Lubię też góry, szczególnie jesienią. Latem za dużo ludzi. Zarażają góry swoimi problemami, stresami… złą energią. Rozumiesz?
– W góry… chodzisz sama? – Cóż za podstępne pytanie. Mistrz intrygi i podrywu, nie ma co.
– Sama albo z kimś, jak się zdarzy. – Uśmiechnęła się szeroko i znacząco. – Najbardziej lubię sama, ale wiesz, jak to jest. W schroniskach spotyka się różnych ludzi, czasami łączy się cele i trasy, na krótko, żeby dotrzeć bezpieczniej albo po prostu mieć się do kogo odezwać. Niektórzy są całkiem fajni, poukładani i do rzeczy. Ta-kich lubię. Zdarzają się też pochrzanieni. Dla nich powinny być jakieś inne góry albo ośrodki odosobnienia, terapie depresyjnego AA czy coś takiego.
– Rzeczywiście, spotyka się takich. – Udałem, że wiem, o co chodzi. – A zioła?
– Jarają mnie. Są szczere, nie kłamią, wiadomo, czego się można po nich spodziewać. A tak serio, to wiesz, badam właściwości roślin, czytam w przedrukach stare manuskrypty, odkurzam w bibliotekach dawno zapomniane przepisy. W wolnych chwilach zbieram, suszę, ucieram i mieszam. Robię maści, eliksiry, dekokty… Taka ze mnie baba zielarka, miejska wiedźma.
Przeciągnęła ręką po karku, targając brutalnie warkocz. Włosy opadły w nieładzie grubymi kędziorami, na wszystkie strony. Przez chwilę wydała mi się nawet subtelna, na swój sposób.
– Coś mocniejszego? – zapytała po kumpelsku, wstając raptownie. Czar prysł.
– Czemu nie… – W zasadzie nie mogłem odmówić, sprawa była przesądzona.
Wstaliśmy.
Schyliła się, żeby poprawić sznurowanie glanów. Skórzane spod-nie – czarne i lśniące – napięły się na udach i pośladkach. O rany! Dreszcz aż wykrzywił mi palce. Prostując się, przerzuciła burzę włosów na plecy i spojrzała na mnie, zanim zdążyłem pozbierać szczękę z podłogi.
– Idziemy? – zapytała retorycznie.
Noc była jeszcze młoda, za wcześnie na kluby. Zaszliśmy tu i tam, wypiliśmy po setce, potem serię shotów w jednym czy dwóch miejscach. Wszyscy trwali w piątkowej euforii: drinki, spotkania, atrakcyjniejsze niż zwykle twarze i figury.
Magda wyróżniała się na tle kolorowego tłumu. Wielka i pewna siebie, w czarnych skórach, z burzą rudych piór, emanowała elektryzującą energią. Coraz bardziej lśniła. A może to trzecie piwo, setka i seria shotów tak podziałały? Im dalej szliśmy, tym bardziej coś wisiało w powietrzu.
– Tu mieszkam. Zajdziesz?
– Pewnie – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić. Staliśmy przed kamienicą w bocznej uliczce, gwarny tłum został za nami. – Jak tu cicho…
– Prawda? Blisko centrum, a jednak odludnie. Nikt tu nie za-chodzi.
Weszliśmy na pierwsze piętro po starych, skrzypiących schodach. Pachniało drewnem i stęchlizną. Złuszczona farba na poręczach drapała dłonie.
– Zapraszam. – Magda otworzyła wielkie dębowe drzwi.
W środku było przestronnie i dość dziwnie. Loftowa przestrzeń nadawała wnętrzu klimat przeszłości. Sufit lśnił bielą przecinaną masywnymi belkami. Czerwona, porowata cegła nadawała ścianom surową brutalność. Pod oknami stały wielkie, czarne donice – bujne królestwo ziół. Po przeciwnej stronie rozpościerało się wielkie łóżko, nakryte czarną satynową narzutą. Brakowało tradycyjnych elementów mieszkania: kuchni, łazienki, telewizora, wszystkich tych pawlaczy, pralek, spiżarni i garderób. Otaczała nas pustka gotyckiego wnętrza pachnącego ziołami i magią.
W tle rozległo się mroczne brzmienie, a wokół rozbłysły świece. In a dream
I’m climbing the clouds…
Zioła zakołysały się do riffu gitary, cienie zatańczyły na ścianach. A może tylko zaszumiało mi w głowie?
– Wina? – Magda zjawiła się znikąd z dwoma monstrualnymi kieliszkami wypełnionymi karminowym złem.
– Z ochotą. Ooo, dobre. Co to?
– Tajemnica – uśmiechnęła się. Na tle gotyckiego wnętrza wy-dawała się piękna i władcza. Pachniała jak jesienny las. – Ważne, że smakuje i daje piekielną moc…
– Nigdy nie piłem takiego. Co to?
– Mówiłam, tajemnica, ale zdradzę ci odrobinę. Małmazja do-prawiona ziołami, według mojego przepisu.
„Co to jest, do cholery, małmazja?” – pomyślałem. – Doskonałe…
Świat wiruje. Opadam na kolana.
– Pij, do końca. – Jej oczy świecą upiornie, kiedy opróżnia swój puchar do dna.
Pochłaniam resztę eliksiru. Przez szkło kielicha widzę, jak tyłem siada przede mną na kolanach i przez głowę zdejmuje bluzkę. Włosy rozsypują się na ramionach, lśnią rdzawo w półmroku. W płomieniach świec błyszczy skórzany gorset, spodnie napinają się na udach i pośladkach. Wytatuowany na plecach gigantyczny smok rozkłada skrzydła, otwiera paszczę w kierunku szyi.
– Pociągnij. – Magda wskazuje na rzemień wiązania. – Zębami, mój rycerzu.
Spełniam życzenie jak w transie. Opadający gorset odsłania fantazyjne wzory liści, drzew i korzeni sięgających w dół bioder. Magda porusza się w rytm gotyckiej muzyki. Gitary i perkusja uderzają mrocznym rytmem, wokal wydziera się złem, świece rozbłyskują podnieceniem. Smok zieje ogniem w jej kark, płonie ruda burza włosów. Magda odwraca się i wiązanie gorsetu puszcza z trzaskiem, odsłaniając wielkie, pełne piersi. Spomiędzy nich żarzą się ogniste oczy jaszczura, który rozdziawia paszczę i, sycząc, kąsa rozwidlonym językiem, łącząc bólem nasze usta.
Rzucam ją na satynowe łóżko. Czy to ona rzuca mnie…? Jestem na niej. Czy ona na mnie…?
Nie pamiętam, cholernie dobry był ten eliksir. Upiornie gotyckie zespolenie zmysłów. Nieskończenie długa noc.
W głowie wciąż dudni gardłowy bas: In a dream
Let me drag you through my world My kingdom for your thoughts What is in your mind
When the night is to rouse your desires In a dream…
•••
– Gdzie ty wczoraj byłeś?
Wspomniałem już, że Jedyna lubi nadużywać zaimków osobowych? „Ty” zawsze brzmi jakoś wyzywająco w jej ustach, jakby dla podkreślenia tonu, drżącego podenerwowaniem i słuszną pretensją.
Z czasem przestała zadawać pytania, żeby nie słyszeć odpowiedzi, których przecież się domyślała. Wystarczyło, że spojrzała, i już mieliśmy całą procedurę za sobą. Pytania bez odpowiedzi, długie minuty ciężkiego milczenia, małe niedopowiedziane kłamstewka, rytualny czas odnowy i wybaczenia, na koniec business as usual. Na początku zajmowało to tydzień, potem dwa dni, wreszcie chwilę przy śniadaniu w konwencji lodowatego „musimy poważnie porozmawiać”. Teraz wystarczy TO spojrzenie i wymowna cisza.
ALDONA – Zima
Sweet Dreams (Are Made Of This), Marilyn Manson
Z Aldoną to była naprawdę szybka akcja, jak w filmach. Wyjazd służbowy, spotkanie z klientem. Hotel przy porcie z widokiem na rzekę i zimowe zamarznięte morze. Spotkanie w anonimowej przestrzeni coworkingowej, bo klientowi zależało na dyskrecji. Ja i ich troje. Dwóch facetów w czerni – w jednakowych garniakach, nie-mych i głuchych, jak agenci służb. Tylko ciemnych okularów im brakowało. Z nimi ona, w idealnie skrojonym żakiecie w kolorze policyjnego granatu i prostej spódnicy za kolano. Ostra brunetka w typie Heleny Bonham Carter. Mocny makijaż, czarne oczy i usta. Szpilki. Zwróciłem uwagę, bo była zima – za oknem mróz i wicher. Odsłaniające wierzch stopy szpile w stylu fuck me shoes. Uwielbiam takie. Nadają nogom i pośladkom szczególnie zmysłowy kształt i rytm przy każdym kroku.
„Sweet dreams are made of this…” – pomyślałem rozmarzony. Za-łożyła nogę na nogę. Kiedy mówiła, kołysała lekko stopą, a szpilka zsuwała się z pięty, zawieszona na palcach.
– Formalizacja akceptu konceptu będzie przeprocesowana ASAP. Zadbam, żeby szefostwo nie czelendżowało waszego teamu. Musimy dowieźć dedlajny, zanim implementacja ruszy na dobre. – But zsunął się ze stopy i bezgłośnie spadł na szary dywan. – Rozumiemy się?
Podniosłem wzrok, żeby sprawdzić, czy zauważyła, że zgubiła szpilkę. Nasze oczy spotkały się.
Miała ładne stopy. Foremne i wyraźnie zarysowane, z uroczymi dołeczkami za kostką i drobnymi piętami. Wąskie, długie śródstopie ze zgrabnymi palcami. Paznokcie pomalowane na policyjny granat.
Bielizna też w tym kolorze?
– Tak, tak. Oczywiście – odparłem.
Spoglądała mi w oczy i uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie, kącikiem ust. Czyli wiedziała, że wiem. Że patrzę i widzę. Że to działa.
– Kontynuujmy. Drugi etap wdrożenia. Mamy uwagi do hintów. Zależy mi na spersonalizowanych fontach i dedykowanych funkcjonalnościach…
Mityng skończył się po dwóch godzinach, jakoś tak koło siedemnastej. Kiedy staliśmy przy drzwiach, w tej niejasnej sytuacji, kto z kim i w jakiej kolejności, pierwsza wyciągnęła dłoń. Uścisnęła po męsku, twardo i zdecydowanie. Za mocno nawet, jak na kobietę. Sam zazwyczaj nie ściskam zbyt mocno, tym bardziej damskich dłoni, ale odpowiedziałem zdecydowanie, żeby nie wyjść na śniętą rybę. Ostatni look na jej stopy. Zrewanżowała się spojrzeniem prosto w oczy. Taka gra. Kiedy tamci dwaj poszli w kierunku windy, poczułem dłoń dyskretnie wsuwającą coś do kieszeni mojej marynarki. Karteczka zgięta wpół.
„Kolacja?” – Odczytałem zaraz po ich wyjściu.
„Zamówiłem do pokoju. Nr 349” – odpowiedziałem SMS-em po godzinie, kiedy już naprawdę zamówiłem. Coś wykwintnie lek-kiego. Do tego prosecco dla połechtania próżności i zmysłów.
Nie wiem, skąd wiedziała, o której wjadą z tacami i lodowym kubełkiem, ale zjawiła się zaraz potem. Idealna synchronizacja. Fantazja każdego faceta, nie mówcie, że nie. Weszła pewnie, kołysząc się na szpilkach, o których wiedzieliśmy oboje, że znaczą to, co znaczą.
– Zapraszam – powiedziałem, wręczając jej kieliszek musującego wina. – Lubisz prosecco?
– Pasjami – odparła i gwałtownie przechyliła kieliszek, pochłaniając całą zawartość, tak jak się pije wódkę. Część wina spłynęła kącikiem ust, po szyi na dekolt i pod poły żakietu.
– Ups – skwitowała, podając mi szkło.
Wprawnym ruchem odpięła jedyny guzik i zrzuciła okrycie. Bielizna w kolorze policyjnego granatu, a więc jednak. Zmysłowa balkonetka z kokardką pośrodku, jak wisienka na torcie. Zawiesiłem się, oniemiały. Płynnym ruchem przesunęła ręce do tyłu, rozsuwając zamek spódnicy. Ta spłynęła zgrabnie na podłogę, odsłaniając pas do pończoch, opinający idealne biodra. Zatkało mnie, przyznaję.
Wychodząc ze spódnicy, oparła mi rękę na piersi. – Polałam się. Zliżesz?
Otwieram usta w osłupieniu i pochylam się, żeby spełnić życzenie. Ona śmieje się głośno, szyderczo niemal, i popycha mnie do tyłu, na łóżko. Mocno, zbyt mocno. Ratując szkło, rozrzucam ręce na boki. Wskakuje mi na brzuch, chwytając nadgarstki. Przeciąga paznokciami po lewej ręce. Czuję dreszcz w dole pleców, prawie zabolało. Zamykam oczy. W następnej sekundzie coś metalicznie zimnego dotyka mojego nadgarstka, szczęka zapięcie. Kajdanki. Ooo, to tak się bawimy? Uchylam powieki, żeby zobaczyć jej triumfującą minę, gdy dołącza drugą dłoń, domykając zatrzask. Wypręża się i odchyla do tyłu, podnosząc lekko biodra. Odsłania w uśmiechu zęby – wilcze, ostre. W czarnych oczach widzę pogoń watahy za ofiarą.
– Chłopaki, teraz! – zawołała.
Grzmotnęły brutalnie otwarte drzwi i do środka wpadło dwóch smutnych facetów w czerni.
– Starsza aspirant Aldona Krakowska. – Zaświeciła mi legityma-cją przy nosie.
– Pójdzie pan z nami. – Faceci w czerni odezwali się naraz, po raz pierwszy.
I ostatni.
Some of them want to use you
Some of them want to get used by you
Some of them want to abuse you
Some of them want to be abused
•••
– Gdzie ty jesteś? – zapytała Jedyna.
Jedyna – żadnej tak bardzo nie kochałem i nienawidziłem jednocześnie. Żadnej tak dobrze nie poznałem, jednocześnie wciąż nie wiedząc o niej wszystkiego. Żadna nie potrafiła mnie znieść i zaakceptować bardziej niż ja sam siebie. Żadna nie wytrzymała tak dużo i tak bardzo.
Jedyna. Czasami mam wrażenie, że widzi mnie przez jakąś magiczną kulę i dostrzega wszystko, jak przez weneckie lustro. No-men omen.
Dzwoniła wiele razy, ale nie mogłem odebrać, bo jeszcze w pokoju zgarnęli mój telefon. Kiedy wreszcie go odzyskałem i komórka znowu zagrała, puknąłem palcem w zieloną słuchawkę.
– Nie uwierzysz. W areszcie. – Żartujesz chyba.
– Naprawdę. To jakiś kosmos. Zaraz mnie biorą na przesłucha-nie. Cud, że w ogóle oddali telefon.
– Nic nie mów, najlepiej w ogóle się nie odzywaj. Dzwonię do Ola, on ci pomoże po starej znajomości. Jak cię znaleźć? Znasz adres?
– No coś ty…
– Dobra, dowiemy się. Za co cię zatrzymali?
– Wciąż nie wiem – powiedziałem, bo przecież nie za seks pozamałżeński, mimo okoliczności. To jeszcze nie jest zakazane w naszym pięknym kraju. – Muszę kończyć, zdzwonimy się.
Facet w czerni zapraszał mnie gestem do wyjścia z celi.
– Ale… – Jedyna próbowała dopytać, dowiedzieć się, dociec. Taka już jest.
Przerwałem połączenie. Lepiej najpierw omówić to z adwokatem. Zaprowadzili mnie przez wąskie, ciemne korytarze aresztu do pokoju przesłuchań. Nie takiego jak w filmach: z jednym stołem, krzesłami, kamerą i lustrem, nic z tych rzeczy. Zwykłe biuro jak w urzędzie, zawalone papierami. Za biurkiem Aldona, już nie taka sexy flexy jak wcześniej. Pani aspirant w źle dopasowanym mundurze.
– Ta mała ze stajni, Monika, nie miała nawet piętnastu lat. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Jest pan zatrzymany na podstawie artykułu dwieście, paragraf pierwszy Kodeksu karnego. Kto obcuje płciowo z małoletnim poniżej piętnastu lat… Pedofilia.
Powiedziała to przeraźliwie oficjalnie i dobitnie. Na koniec jeszcze ten triumfujący uśmiech. Taki sam jak wczoraj, a jednak inny – okrutnie i dotkliwie prawdziwy.
W co ja się wpakowałem?
– O kurwa – wyszeptałem. Przeszedł mnie dreszcz.
– Ma nam pan coś do powiedzenia? – zapytała Aldona. Dwaj smutni wciąż siedzieli cicho, jeszcze bardziej ponurzy.
– Nie wiedziałem, nie chciałem – mamroczę nieskładnie. – Kim są ci panowie?
– Słucham? – Starsza aspirant Krakowska aż unosi się na krześle. – Głośniej proszę!
– Nic. Nie mam nic do powiedzenia. Proszę o możliwość kontaktu z adwokatem – mówię z trudem, w gardle mam sucho. – I z żoną.
– Najwcześniej jutro. Do tego czasu posiedzisz na dołku, zboczeńcu. Może sobie jednak coś przypomnisz. Koledzy z celi pomogą, gwarantuję. – Zamyka z trzaskiem teczkę. – Wyprowadzić!
GAME OVER
Blue Velvet, Lana del Rey
Funkcjonariusze prowadzili mnie długim łącznikiem między prokuraturą i aresztem. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, drzwi celi nie chciały się otworzyć. Najpierw myślałem, że facet w czerni celowo się z tym guzdrze, chcąc wyprowadzić mnie z równowagi. Klucz zacinał się, mechanizm skrzypiał, zamek nie chciał puścić. Trwało to całą wieczność. Zastanawiałem się, kto i co czeka na mnie po drugiej stronie. Pot płynął mi po karku, chociaż mieliśmy lodowaty grudzień, tydzień do Gwiazdki.
„Ja pierdolę, co to będą za święta” – pomyślałem przerażony. „I sylwester marzeń, w dwójce z jakimś opasłym kryminalistą w żonobijce i z kotwicą wytatuowaną na dupie”.
W końcu zamek puszcza, drzwi się otwierają. W środku pusto. Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Kładę się z ulgą na pryczy i przymykam oczy.
Budzę się, słysząc przeraźliwe skrzypienie. Otwieram oczy, a w drzwiach stoi facet. Postać jak z kreskówki. Wielki jak stodoła marynarz – spocony i wąsaty, nalana twarz, włochaty tors i koszul-ka na ramiączkach w granatowe paski. Kotwica na ramieniu, nie na dupie. Ulga?
– Na spacerniaku se ch… chodzę – odezwał się basem – i słyszę, że no… nowego mięska dostawa jest. To p… przyszłem.
Zamknął drzwi, zadziwiająco delikatnie. Odwrócił się i posłał mi soczystego buziaka.
– I co my tu mamy… w menu?
Przysiągłbym, że w tym momencie usłyszałem muzykę. She wore blue velvet
Bluer than velvet was the night…
– Nieeee! – Zerwałem się z pryczy jak oparzony, próbując wdrapać się na okno, wyrwać kraty, uciec, zniknąć.
– Lubię takich, za… zaang… ażowanych – trudne słowo ledwo przeszło mu przez gardło – in… intelektualistów wrażliwych, nie… śmiałych. No, chodź do papy.
więcej..