Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nieśmiertelni - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
24 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieśmiertelni - ebook

W świecie wywiadu nigdy nic nie jest tym, na co wygląda. W każdej akcji trzeba zaplanować przypadek, a szpiegów nie ma tam, gdzie ich szukasz.

Ekipa Konrada Wolskiego znów rusza do akcji daleko poza granice kraju. Dostają niezwykle trudne zadanie. Jadą do Teheranu, by zapobiec konfliktowi zbrojnemu na skalę światową. Niestety wszystko zaczyna się komplikować. Czy Konrad i Sara wygrają wyścig z czasem i uratują życie swoich ludzi?

Tymczasem na politechnice w Sztokholmie zostają brutalnie zamordowane cztery osoby. Do gry wraca inspektor Gunnar Selander, który wraz z genialną hakerką Harriet Berghen i naczelnik wydziału ds. zwalczania terroryzmu Lindą Lund mają rozwiązać tę zagadkę. Śledztwo jest jednak zbyt trudne, by poradzili sobie z nim sami. Rozpoczynają arcytrudną rozgrywkę ze światem szpiegów i zdrajców.

W Moskwie dochodzi do cichego zamachu stanu. Michaił Popowski, chcąc wspomóc spiskowców, wyjeżdża do Sztokholmu na ostatnią misję. Jagan wraz ze swoim oddziałem podąża za Aminą na Kaukaz.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-090-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Czer­wony auto­bus hybry­dowy linii numer 47 kur­so­wał mię­dzy Bel­l­man­sro a Karl­ber­giem, czyli prze­ci­nał Sztok­holm dokład­nie ze wschodu na zachód, krą­żąc po uli­cach ary­sto­kra­tycz­nego Östermalm i miesz­czań­skiego Vasa­stan. Wypro­du­ko­wany w Pol­sce, długi na pra­wie dwa­na­ście metrów i sze­roki na ponad dwa i pół, ważył dzie­sięć ton. Karo­se­rię wyko­nano z alu­mi­nium, więc był znacz­nie lżej­szy, niż na to wyglą­dał.

Nad Sztok­hol­mem od kilku dni wisiały oło­wiane chmury, które wraz z nasta­niem nocy zbi­jały się w jed­no­litą czarną masę i wyrzu­cały z sie­bie gęste strugi zim­nego desz­czu zmie­sza­nego z lodo­wymi krysz­tał­kami. Przez mia­sto pły­nęły w róż­nych kie­run­kach rzeczki i stru­mie­nie, two­rzyły się jeziorka i małe oce­any, które szybko zni­kały w pod­ziem­nych kana­łach.

Wiel­kie wycie­raczki mia­rowo zbie­rały masy wody nacie­ra­jące jak potężny wodo­spad na przed­nią szybę auto­busu numer 47, który jechał samot­nie wzdłuż wyso­kich nagich klo­nów. Minął wylud­nioną Karlbergsvägen i po chwili zatrzy­mał się na czer­wo­nych świa­tłach.

Kie­rowca, Ali Farudi, wes­tchnął.

– Uff, na Allaha… jesz­cze czter­dzie­ści pięć minut – powie­dział po arab­sku.

Zmę­czony całym dniem jazdy w desz­czu, odle­ciał myślami do bied­nego sło­necz­nego domku w brud­nym mie­ście An-Nasi­rijja w połu­dnio­wym Iraku.

Ali nie­ustan­nie latał w myślach mię­dzy Ira­kiem a Sztok­hol­mem i z tego już tylko powodu nie nada­wał się na kie­rowcę, a auto­busu miej­skiego w szcze­gól­no­ści. Zda­wał sobie sprawę, że powi­nien zre­zy­gno­wać z tej pracy, nim zabije sie­bie albo kogoś, ale lata­nie było waż­niej­sze. Wciąż więc jeź­dził, tak jak inni jego kole­dzy z Iraku zatrud­nieni w zakła­dzie trans­portu miej­skiego SL, któ­rzy też cią­gle gdzieś latali.

Śmierć nie była mu ni­gdy straszna ani obca, ale kiedy na podwó­rzu swo­jego domu zna­lazł sta­ran­nie posie­kane kulami ciało żony, czte­rech córe­czek i pozo­sta­łych człon­ków trzy­po­ko­le­nio­wej rodziny, już nawet nie zapła­kał. Odwró­cił się i poszedł, i szedł tak długo, aż dotarł do Szwe­cji. Po dro­dze omi­nął poziom ludz­kiego cier­pie­nia i prze­sko­czył od razu na naj­wyż­szy etap, zawie­szony gdzieś tro­chę poni­żej nadziei na śmierć.

I pew­nie dla­tego, że chciał omi­nąć przy­pi­saną mu drogę, na któ­rej cier­pie­nie jest obo­wiąz­kowe, Allah za pokutę posłał go do Szwe­cji, a pro­wa­dze­nie auto­busu w desz­czu załą­czył jako karę dodat­kową.

Było trzy po dwu­dzie­stej trze­ciej trzy­na­stego listo­pada 2013 roku, kiedy Har­riet Ber­ghen z FRA i Hasan Mar­dan z KSI wra­cali z Kró­lew­skiego Insty­tutu Tech­no­lo­gicz­nego do domu pustym auto­bu­sem linii 47, który pro­wa­dził wła­śnie Ali z An-Nasi­riji, a teraz chwi­lowo z Hal­lon­ber­gen.

– Dwa­na­ście cyfr, a wła­ści­wie liczb natu­ral­nych nastę­pu­ją­cych po sobie, od zera do trzech, dwa zera, dwie dwójki, cztery jedynki i cztery trójki – zauwa­żyła Har­riet, wpa­tru­jąc się w swój zega­rek. – Ooo… już się skoń­czyło… – oświad­czyła po chwili. – Teraz jest już cztery po dwu­dzie­stej trze­ciej. – Zacią­gnęła rękaw kurtki nad dło­nią i wtu­liła się w ramię Hasana, który w mil­cze­niu patrzył w per­spek­tywę pustego auto­busu.

Sie­dzieli na ostat­niej kana­pie, w sza­rym mroku, i Hasa­nowi wyda­wało się, że podró­żują w prze­stwo­rzach tajem­ni­czym stat­kiem kosmicz­nym. Ich dwoje i prze­wod­nik Rid­dick, który potrafi prze­chy­trzyć śmierć.

– Popatrz, Hasan, może to jakiś znak od Boga i teraz… przed chwilą gdzieś na świe­cie zda­rzyło się coś, na co ktoś cze­kał, aż cyfry usta­wią się w takim porządku, a może nawet nie wie­dział, że wybił jego czas… a tu łup… Hasan? Nie sądzisz, że coś w tym jest? – Har­riet czuła dziwny mistyczny nastrój, ewi­dent­nie wymie­szany z czer­wo­nym winem, które hoj­nie ser­wo­wał Anton Młot, i pomy­ślała, że alko­hol uła­twia kon­takt z bogami, choć utrud­nia logiczne myśle­nie, czyli na odwrót niż nor­mal­nie. – Hasan… jesteś tam?

– Co, skar­bie? – ock­nął się z ocią­ga­niem, bo nie nadą­żał za Har­riet, która po czer­wo­nym winie zawsze miała inten­sywne wizje, a po bia­łym żad­nych, tylko ciąg na łóżko i seks. Zda­niem Hasana mogło to suge­ro­wać jej hebraj­skie korze­nie, bo islam­skich z pew­no­ścią nie. Tego jestem pewny – prze­le­ciało mu bez­sen­sow­nie przez myśl.

– To musi być jakaś kabała. Naj­wy­raź­niej – nie dawała za wygraną. – Zobacz! Sami w tym auto­bu­sie, nawet kie­rowcy nie widać… Cie­kawe. To kobieta czy męż­czy­zna… i jakiej jest naro­do­wo­ści?

– Męż­czy­zna, skar­bie, z Bli­skiego Wschodu…

– Ooo… a skąd wiesz?

– Bo widzia­łem, jak wsia­da­li­śmy.

– Aaaa… no rze­czy­wi­ście! Mądry chłop­czyk.

– Dobrze się czu­jesz, Harry? – zapy­tał z tro­ską, przy­bli­żył się i spoj­rzał jej w twarz.

Uśmiech­nęła się miło, filu­ter­nie, może tro­chę sexy, otwo­rzyła sze­roko oczy, pod­nio­sła wysoko brwi, aż zro­biły jej się na czole dwie deli­katne zmarszczki. Źre­nice miała wyraź­nie powięk­szone, a na policz­kach rumieńce okrą­głe jak dwa pomi­dory. Włócz­kowy beret prze­su­nął się daleko na tył głowy i wisiał reszt­kami sił na fran­cu­skim war­ko­czu. Widać było, że w tym sta­nie Harry mogła swo­bod­nie kon­tak­to­wać się ze wszyst­kimi bogami świata.

Hasan poca­ło­wał ją, a ona gło­śno czknęła.

– A w isla­mie jest kabała? – zapy­tała i znów czknęła.

– Okul­tyzm wystę­puje w pra­wie każ­dej reli­gii, o ile wiem… U nas w sufi­zmie, ale słabo to znam. Wielu Cze­cze­nów to sufi.

– Musisz poczy­tać takiego jed­nego Rosja­nina… hm… pisa­rza… – Har­riet wyraź­nie się zacięła. – Aaaa… na początku jego powie­ści dia­beł tłu­ma­czy dwóm Rosja­nom, że siła wyż­sza kie­ruje naszym losem… no, Boga miał wtedy na myśli, a oni, że nie, bo są ate­istami i sami kie­rują swoim losem. – Har­riet z zadumą poki­wała głową i czknęła po raz trzeci. – To jak to jest?

– Wszystko jest w porządku. Nie ma czym się mar­twić. Jest Bóg wysoki i są tacy, co sami kie­rują swoim losem. A pośrodku są tacy żydzi od kabały i sufi… i… jesz­cze ktoś tam jest. – Hasan chciał odpo­wie­dzieć Har­riet naj­le­piej, jak potrafi, ale zaplą­tał się i poża­ło­wał, że dał jej się wcią­gnąć. Misty­cyzm, reli­gie, kabały to nie była jego mocna strona, w odróż­nie­niu od Har­riet, szcze­gól­nie gdy wypiła wię­cej wina.

– To jak taki mądry jesteś, skar­beczku, koteczku, to powiedz mi, czy Judasz, San­he­dryn i ten Piłat dzia­łali z woli Boga. Jeżeli tak, to mają swój wielki udział w powsta­niu chrze­ści­jań­stwa i powinni być czczeni jako święci. A bez woli Boga nie mogli prze­cież dzia­łać, bo wszystko się dzieje z Jego woli. Nie? Za Jego przy­zwo­le­niem. Jak sza­tan wytłu­ma­czyłby to ruskim ate­istom? Ot i zagadka! – Har­riet unio­sła palec wska­zu­jący, ale powagę tego gestu zni­we­czyło kolejne czknię­cie. – Dla­czego Bóg zabił swo­jego syna… No!

– Poświę­cił – wtrą­cił Hasan cicho. – Poświę­cił – powtó­rzył.

– To tak się nazywa? Poświę­cił? – Har­riet pozwo­liła sobie na czy­stą iro­nię. – A waszego pro­roka Maho­meta ten sam Bóg wziął żyw­cem do nieba i jest dobrze. Nie musiał go drę­czyć? Co? Obie­cy­wał Bóg, że przez swo­ich pro­ro­ków, Chry­stusa i Maho­meta, udo­sko­nali rodzaj ludzki, mie­li­śmy stać się lepsi… i co, Hasan? Udo­sko­na­lił czło­wieka, ale w broni i zabi­ja­niu. Cze­kaj! Jak Koran tłu­ma­czy to, że Allah wziął Maho­meta żywego do nieba? Coś mi tu nie gra. – Har­riet wtu­liła się jesz­cze moc­niej w ramię Hasana, obej­mu­jąc je obu­rącz, i zamknęła oczy. Czuła, że kręci jej się w gło­wie, ści­ska w gar­dle i zaraz zacznie pła­kać.

Wła­ści­wie wcale jej nie obcho­dziło, co robią na ziemi pro­rocy i komu potrzebna jest kabała. Następ­nego dnia Hasan Mar­dan, jej przy­ja­ciel, kocha­nek, naj­pięk­niej­szy męż­czy­zna współ­cze­snego i antycz­nego świata, od nie­dawna ofi­cer szwedz­kiego wywiadu KSI, wyjeż­dżał z tajną misją do Iranu, ale Har­riet nie wie­działa, jaki jest jej cel, i nawet nie pytała.

Ta świa­do­mość bez­sil­no­ści, nie­wie­dzy, utraty wła­dzy nad czę­ścią swo­jego ist­nie­nia i kon­troli nad jego losem roz­draż­niała ją bole­śnie, depre­syj­nie. Har­riet nie była w sta­nie pora­dzić sobie z psy­chicz­nym klin­czem, w któ­rym uwię­zła, bo nie mogła o nic zapy­tać, a on nie mógł powie­dzieć prawdy. Dotąd jej się wyda­wało, że posiada tę zwy­czajną moc wypeł­nia­jącą każdą miłość, moc nie­śmier­tel­no­ści, ale teraz nie potra­fiła z niej sko­rzy­stać, jakby ktoś zło­śli­wie ją wyłą­czył.

Ostatni wie­czór spę­dzili razem z naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem Anto­nem Mło­tem i teraz Har­riet żało­wała, że nie zostali w domu, by nako­chać się na zapas, napa­trzeć na sie­bie i…

Nie zdą­żyła dokoń­czyć myśli, przy­wo­łać obrazu nagiego Hasana, bo potężny huk, a z nim wstrząs, rzu­cił auto­bu­sem w prawo, pod­niósł go mocno do góry i prze­chy­lił na bok. Nie­wi­dzialna siła porwała ich w powie­trze i z impe­tem rzu­ciła na boczną szybę, która szczę­śli­wie uchro­niła oboje przed obra­że­niami.

Przez dobrą chwilę byli oszo­ło­mieni i czuli się, jakby w Sztok­holm ude­rzył meteor. Wszystko działo się tak szybko i nie­spo­dzie­wa­nie.

Hasan pod­niósł się z tru­dem i deli­kat­nie dotknął Har­riet, która sie­działa na pod­ło­dze.

– Żyjesz, Har­riet? – ode­zwał się idio­tycz­nie.

– Jesz­cze nie wiem – odpo­wie­działa rów­nie bez­sen­sow­nie i po paru sekun­dach już cał­kiem logicz­nie zapy­tała: – Co się stało?

Oboje jak na komendę spoj­rzeli na przód auto­busu. Z lewej strony, na wyso­ko­ści szo­ferki, stał wbity w nich pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni inny auto­bus. Przody obu pojaz­dów były ze sobą zespo­lone i wyglą­dały jak roze­rwane potęż­nym wybu­chem wnętrz­no­ści prze­ra­ża­ją­cego stwora z filmu grozy.

Zakrwa­wione ciało kie­rowcy, nie­na­tu­ral­nie wygięte do tyłu, z wycią­gnię­tymi w dół rękami, osu­wało się z przed­niego okna. Gdyby Ali nie wisiał głową w dół, wyglą­dałby jak żoł­nierz, który pod­dał się wła­śnie w nadziei na litość.

Wciąż padał rzę­si­sty deszcz, czuć było silny zapach eta­nolu, a powie­trze zasnuła mgła.

Następ­nego dnia inspek­tor Rolf Uggla z poste­runku na Vasa­stan napi­sał w poli­cyj­nym rapor­cie, że na skrzy­żo­wa­niu Sankt Eriks­ga­tan i Karlbergsvägen o godzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej zero sześć doszło do zde­rze­nia dwóch auto­bu­sów linii 47 i 66, w któ­rym zgi­nęli obaj kie­rowcy, Ali Farudi, lat pięć­dzie­siąt pięć, i Saleh al-Zadani, lat pięć­dzie­siąt trzy.

Praw­do­po­dobne jest – odno­to­wał inspek­tor Uggla – że przy­czyną wypadku mogła być nie­ostroż­ność jed­nego z kie­row­ców, śli­ska nawierzch­nia z powodu wyjąt­kowo sil­nych opa­dów lub awa­ria sygna­li­za­cji świetl­nej. Przy­czyny okre­śli szcze­gó­łowe docho­dze­nie w tej spra­wie – zakoń­czył stan­dar­dowo. Odkąd roz­po­czął służbę w poli­cji dro­go­wej, kie­rowca auto­busu Ali Farudi był jego dwu­dzie­stym trze­cim śmier­tel­nym przy­pad­kiem.2

Kon­rad prze­wró­cił się na prawy bok i pocią­gnął dło­nią po policzku.

Trzy­dniowy! Kur­czę, nie mam noży­ków! Stary tępy już jak cho­lera! Jak ja będę wyglą­dał… jak dziad, pija­czyna jakiś. A tam w She­ra­to­nie Żor­żyk wypi­to­lony i wypach­niony… już pew­nie po śnia­danku czyta sobie „Timesa”. Jak­bym teraz wstał i poszedł pobie­gać, to zdą­żył­bym kupić nożyk w skle­pie na dole. Przy­jemne z poży­tecz­nym – pomy­ślał bez prze­ko­na­nia i prze­wró­cił się z powro­tem na plecy, ale ręce zło­żył na piersi.

Otwo­rzył oczy i zoba­czył szary sufit, potem spoj­rzał na pla­kat Olbiń­skiego do _Otella_, jesz­cze raz na sufit i znów zamknął oczy.

Ja pier… jaki gnu­śny typ się ze mnie zro­bił! Zaraz zacznę tyć. Jaaa… pier…

Zaci­snął szczęki.

– Nie… idziesz… pobie­gać… Raduś? – cicho wysy­la­bi­zo­wała Sara spod koł­dry.

– Nie zdążę… chyba… – odparł i pomy­ślał: Skąd ona wie, że już nie śpię? Czyta w moich myślach? Zara­ziła się od Mar­cina czy co?

– Strasz­nie się roz­le­ni­wi­łeś… kotku… – Jej głos powoli nabie­rał lek­kiej iro­nii. – Zaczniesz tyć. – Wes­tchnęła, aż unio­sła się koł­dra. – Gruby szpieg… Okro­pień­stwo! Jak Belik, nie przy­mie­rza­jąc…

Zadała celny cios, przy­rów­nu­jąc go do Marka Belika, gnu­śnego i oty­łego naczel­nika WBW, a nie­gdyś jego zastępcy, ale Kon­rad nie mógł się nie zgo­dzić, że utrzy­ma­nie formy przy­cho­dzi mu coraz trud­niej, szcze­gól­nie odkąd zamiesz­kali razem.

Przy­jął postawę obronną.

– Jakoś nie tyję. Wszystko pod kon­trolą. – Poma­cał się po brzu­chu.

– To wstaw kawę.

Sara wysu­nęła się spod koł­dry, pod­cią­gnęła wyżej i na wpół sie­dząc, poło­żyła ręce na roz­czo­chra­nych rudych wło­sach. Jesz­cze zaspana, uśmiech­nęła się nie­wy­raź­nie. Zmru­żyw­szy oczy, Kon­rad odpo­wie­dział jej ledwo zauwa­żal­nym ski­nie­niem głowy i dosad­nym głę­bo­kim wes­tchnie­niem.

– Nooo… tak… – zamru­czał i po raz kolejny upew­nił się, że warto było cze­kać na ten widok, zgo­dzić się na zdję­cie rolety w sypialni i odpu­ścić sobie poranne bie­ga­nie, nie mówiąc o grun­tow­nym prze­me­blo­wa­niu miesz­ka­nia na ulicy Wil­czy Dół.

Nie­zmien­nie rachu­nek współ­ży­cia z Sarą pod jed­nym dachem wycho­dził mu na plus, z dużym zapa­sem. Ale naj­wy­żej Kon­rad cenił sobie jej poranne cie­pło i wła­śnie zamie­rzał z niego sko­rzy­stać, wbrew jej żąda­niu kawy. Kefir Robico i Geo­rge Gor­don mogli jesz­cze zacze­kać. Taka miała być jego ofiara dla Sary, która też ceniła sobie jego poranne cie­pło. Rów­nie mocno jak trzy­dniowy ostry zarost.

Gdy w War­sza­wie, Sztok­hol­mie, Lon­dy­nie i Moskwie prze­brzmiały już wszyst­kie echa nie­uda­nego zama­chu Safira as-Salama na fiń­skie promy, gdy ode­brano już wszyst­kie nagrody i odzna­cze­nia, spo­rzą­dzono setki taj­nych nota­tek i napi­sano jesz­cze wię­cej mądrych i bzdur­nych arty­ku­łów, gdy wydano i zaro­biono miliony na pia­rze – mogło się wyda­wać, że do życia Wydziału Q Agen­cji Wywiadu powinna wró­cić nor­malna szpie­gow­ska codzien­ność. Ope­ra­cje spe­cjalne, kolejne wer­bunki agen­tury, noce i dnie. I teo­re­tycz­nie tak było, z tą tylko róż­nicą, że bez Sary. A bez niej to tak, jakby tego wszyst­kiego nie było. Wydział Spe­cjalny Q na dwu­dzie­stym pię­trze war­szaw­skiego wie­żowca to był jej pomysł. To ona wymy­śliła nazwę – Vigo sp. z o.o., która wciąż wid­niała na drzwiach wej­ścio­wych.

Wkrótce po powro­cie ze Szwe­cji dowie­dzieli się, że pro­ku­ra­tura posta­wiła Sarze zarzut prze­kro­cze­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych w spra­wie Tra­visa i zmie­niła jej sta­tus ze świadka na podej­rzaną. W związku z tym szef Agen­cji zawie­sił ją w czyn­no­ściach służ­bo­wych. Nie mogła zaznać więk­szego bólu niż oskar­że­nie przez pań­stwo, któ­remu wier­nie słu­żyła.

Zarzut był tak absur­dalny, że Sara nie wytrzy­mała i par­sk­nęła śmie­chem, kiedy w sądzie w Mła­wie trzy­dzie­sto­pa­ro­letni pro­ku­ra­tor w unie­sie­niu odczy­ty­wał uza­sad­nie­nie i wycie­rał twarz ręka­wem. Słusz­nie podej­rze­wała, że to była jego pierw­sza ważna sprawa, ale nie wie­działa, jak bar­dzo ważna. Po prze­gra­nej w pro­ce­sie o kra­dzież trzech krów we wsi Lolki Kościelne doj­rzał w spra­wie Sary szansę na prze­nie­sie­nie do woje­wódz­twa.

Gdy wró­ciła do War­szawy, podzie­liła się swo­imi przy­pusz­cze­niami z Kon­ra­dem i zgod­nie uznali, że jej przy­szłość wisi na wło­sku i że bez sądu się nie obej­dzie. Ambitny pro­ku­ra­tor już się o to postara. Tym samym, przy obo­jęt­no­ści obec­nego szefa Agen­cji, gene­rał Pęk osią­gnął swój cel i wyłą­czył Sarę ze służby, nokau­tu­jąc jed­no­cze­śnie Kon­rada.

Zawie­sze­nie w obo­wiąz­kach i oskar­że­nie zaowo­co­wało głę­bo­kim roz­go­ry­cze­niem, które po tylu latach służby w stre­sie i stra­chu z łatwo­ścią dobrało się do duszy. Już od kilku mie­sięcy Sara sie­działa w domu i zaj­mo­wała się sobą w ocze­ki­wa­niu na kolejne wezwa­nie do pro­ku­ra­tury. Ani razu nie zatę­sk­niła za papie­ro­sem, za to coraz czę­ściej myślała o dziecku.

Mniej wię­cej tyle samo czasu potrze­bo­wał Kon­rad, by otrzą­snąć się i zebrać siły do pracy. Z zami­ło­wa­niem oglą­dał pro­gramy kuli­narne na wszyst­kich dostęp­nych kana­łach. Upodo­bał sobie szcze­gól­nie kon­kursy w stylu „dzi­siaj odpa­dasz ty” i oglą­dał nawet wer­sję albań­ską. Prze­szło mu, gdy tylko uznał, że jest już dobrze przy­go­to­wany do zawo­dów w goto­wa­niu maka­ronu na czas. Skoń­czył też pole­gi­wać w swoim saabie z piwem Warka w dłoni.

Podły nastrój udzie­lił się całemu zespo­łowi i wlazł we wszyst­kie zaka­marki Wydziału. Brak Sary był nie­wy­tłu­ma­czalny i nawet Kon­rad nie mógł z tym nic zro­bić. Ofi­ce­ro­wie po raz pierw­szy zwąt­pili w sens służby i cho­ciaż nikt o tym nie mówił, czuć to było w każ­dym ich sło­wie czy geście.

Po powro­cie z Bia­ło­rusi kapi­tan Igor Sza­niaw­ski, czyli Tra­vis lub Oleg Popow, prze­szedł solidną kura­cję i wyda­wało się, że zmora puł­kow­nika Ste­pa­no­wy­cza bez­pow­rot­nie zni­kła. Psy­chia­trzy orze­kli w końcu, że znów jest zdolny do służby, któ­rej potrze­bo­wał teraz bar­dziej niż jakie­go­kol­wiek innego lekar­stwa.

Pro­ku­ra­tor z Mławy uznał go za dowód w spra­wie, przed­miot, a nie pod­miot, i wię­cej się nim nie inte­re­so­wał, a wszel­kie podej­mo­wane przez Tra­visa próby wyja­śnień zby­wał ostro, zarzu­ca­jąc mu, że utrud­nia poważne śledz­two. Igor uznał w końcu, że jedyne, co może zro­bić dla Sary, to wziąć się w garść i oddać pod roz­kazy Kon­rada.

Popro­sił o przy­dział na naj­trud­niej­szy odci­nek i po dłu­gich deba­tach taki wła­śnie dostał w ramach ope­ra­cji „Mer­kury”.

Za gra­nicę wyje­chał razem z Wasi­li­jem Krupą, który przed odlo­tem stwier­dził uro­czy­ście, że jest teraz pol­skim Bia­ło­ru­si­nem i zrobi wszystko, by jego ojczy­zna była w końcu wolna i demo­kra­tyczna. Jak­kol­wiek uto­pijne było to pra­gnie­nie, to jed­nak pły­nęło pro­sto z serca. Wyko­pa­nie archi­wum NKWD w Brze­ściu wcale nie zaspo­ko­iło jego ambi­cji i teraz gotowy był do nowych zadań. Jako współ­pra­cow­nik wywiadu nie do wszyst­kich infor­ma­cji miał dostęp, ale był na tyle inte­li­gentny, a może nawet prze­bie­gły – jak twier­dził Mar­cin – by zauwa­żyć, że w zespole jest ponuro, i wię­cej nie pytał, gdzie jest pani towa­rzysz major Sara. Wkrótce i tak nie miał już po temu oka­zji, bo wraz z Tra­vi­sem wyje­chał z Pol­ski. A wyje­chali daleko.

Mar­cin odpa­lił ostro służ­bo­wym touare­giem, aż na śniegu zabuk­so­wały koła. Zamiast powi­tal­nego „dzień dobry, sze­fie” od razu zapro­po­no­wał, że chęt­nie nad­robi czas, który stra­cił, cze­ka­jąc pod domem na ulicy Wil­czy Dół, jeśli tylko szef, oczy­wi­ście, da zie­lone świa­tło.

Zanim Kon­rad zamiesz­kał z Sarą, rzadko się spóź­niał, a rano – ni­gdy.

Doje­chali do hotelu She­ra­ton, nad­ra­bia­jąc led­wie pięć minut i wysłu­chu­jąc w dro­dze zestawu tych samych kolęd, które w stu odmia­nach od kilku dni do bólu wypeł­niały wszyst­kie sta­cje radiowe.

Dla­czego pol­skie kolędy są takie smutne? – pomy­ślał Kon­rad. Prze­cież to rado­sne święto…

Zadzwo­nił do sekre­tarki szefa Agen­cji i prze­zor­nie poin­for­mo­wał, że dele­ga­cja bry­tyj­ska spóźni się pół godziny.

Szef olewa Sarę, to my jego – stwier­dził w duchu z nutką satys­fak­cji. Niech sobie poczeka. Kon­tro­le­rowi Geo­rge’owi Gor­do­nowi prze­cież nie pod­sko­czy. Swoją drogą mają Bry­tole par­cie na pęcherz, skoro chcą się nara­dzać na dwa dni przed świę­tami.

Touareg z faso­nem zaje­chał pod samo wej­ście do hotelu. Kon­rad wysiadł bez pośpie­chu. Boy w gru­bych oku­la­rach, gra­na­to­wym sur­du­cie i okrą­głej czapce ze zło­tym napi­sem nasu­nię­tej na oczy zasa­lu­to­wał mu prze­pi­sowo i wszedł do środka, spraw­dza­jąc się wyjąt­kowo pry­mi­tyw­nie.

Mar­cin aż otwo­rzył usta ze zdzi­wie­nia.

Kurde! – pomy­ślał. Nie odzwy­czai się nawet w domu. Ale żeby spraw­dzać się tak nie­ele­gancko, wła­ści­wie po cham­sku? No nieee…

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – uda­jąc zadyszkę, Kon­rad rzu­cił gromko do Gor­dona, który sie­dział w kawiarni i prze­glą­dał gazetę.

Anglik odwró­cił się gwał­tow­nie, a wraz z nim jesz­cze kilka osób. Fakt, że bry­tyj­ski ofi­cer wywiadu sie­dzi tyłem do wej­ścia, był aż nadto wymowny i Kon­rad od razu zro­zu­miał, co Gor­don chce mu w ten spo­sób zako­mu­ni­ko­wać, ale jakoś się nie prze­jął.

– Ależ dro­biazg… – Geo­rge uśmiech­nął się i osten­ta­cyj­nie spoj­rzał na zega­rek. Było dwa­dzie­ścia pięć po dzie­wią­tej. Wzru­szył ramio­nami. – Czas to poję­cie względne, w naszej pro­fe­sji szcze­gól­nie, choć może nie zawsze i nie dla wszyst­kich.

– To co, zabie­rzemy jesz­cze Guya z amba­sady? – zapy­tał Kon­rad, nawet nie pró­bu­jąc się tłu­ma­czyć ze spóź­nie­nia.

– Już czeka – odparł zja­dli­wie Gor­don.

Na zewnątrz przy samo­cho­dzie stał Mar­cin w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze. Na widok Kon­rada i Geo­rge’a bły­ska­wicz­nie otwo­rzył przed­nie i tylne drzwi, jakby w życiu nie robił nic innego.

– Sir! – rzu­cił tonem, jakim mógłby się zwró­cić do kró­lo­wej, zmru­żył oczy i w wier­no­pod­dań­czym geście wska­zał dło­nią wnę­trze samo­chodu. – Sze­fie! – dodał zaraz w stronę Kon­rada, opu­ścił głowę jak aktor w ocze­ki­wa­niu na brawa publicz­no­ści i wciąż trzy­ma­jąc rękę na klamce tyl­nych drzwi, zakoń­czył wznio­śle: – Pano­wie!

Geo­rge i Kon­rad spoj­rzeli po sobie zdzi­wieni i jak zahip­no­ty­zo­wani zajęli wska­zane przez Mar­cina miej­sca. Anglik z tyłu, Wol­ski z przodu, cho­ciaż zamie­rzali usiąść razem, żeby poroz­ma­wiać w dro­dze.

_Jin­gle bells, jin­gle bells, jin­gle all the way… –_ roz­legł się w samo­cho­dzie miękki głos Franka Sina­try i Kon­ra­dowi zro­biło się tro­chę lepiej. Nim pio­senka dobie­gła końca, Mar­cin skrę­cił już ze Szwo­le­że­rów w Kawa­le­rii i zaje­chał pod amba­sadę bry­tyj­ską, gdzie na kra­węż­niku prze­stę­po­wał z nogi na nogę zsi­niały z zimna Guy Peter­son, nie­spełna trzy­dzie­sto­letni łącz­nik MI6 w War­sza­wie.

Wsko­czył do samo­chodu, usiadł obok Gor­dona i potęż­nie pocią­gnął zapcha­nym nosem, aż wszy­scy spoj­rzeli na niego z nie­sma­kiem.

– Co z tobą, Guy? – ode­zwał się Mar­cin po angiel­sku. – Tyle czasu jesteś w War­sza­wie i nie wiesz, jak się ubrać? Coś ty wło­żył na sie­bie? Sur­du­cik jakiś?

– Długo cze­ka­łem – odparł nie­pew­nie Anglik i zaczął szu­kać cze­goś w kie­sze­niach.

– Trzeba było się scho­wać. Zasmar­kany lord – zamru­czał Mar­cin cicho, ale nie na tyle, żeby Kon­rad go nie dosły­szał.

– Nie pozwa­laj sobie! To sojusz­nik… nawet jeśli jest zasmar­kany – odparł rów­nie cicho. – I praw­dziwy młody lord. Nie ma wielu takich w War­sza­wie. – Mimo­wol­nie udzie­lił mu się iro­niczny nastrój Mar­cina.

– Niech szef tylko na niego popa­trzy! – Mar­cin nie dawał za wygraną. – Mieszka w zamku w Szko­cji, a tu cho­dzi obsmar­kany… cho­ciaż to fajny kum­pel… jak jest zdrowy, oczy­wi­ście.

Z tyl­nego sie­dze­nia dole­ciał ich odgłos czysz­czo­nego solid­nie nosa i trwał z małymi prze­rwami aż do końca jazdy, unie­moż­li­wia­jąc jaką­kol­wiek wymianę zdań we wnę­trzu samo­chodu.

Na Miło­będz­kiej cze­kał już przy wej­ściu kie­row­nik gabi­netu szefa. Wszy­scy razem wje­chali szybką windą na siódme pię­tro i udali się wprost do sali kon­fe­ren­cyj­nej, która z uwagi na brak okien, słabą wen­ty­la­cję, pół­mrok i śmier­tel­nie poważne tematy, jakie zwy­kle w niej oma­wiano, zwana była kryptą Fara­daya.

Zanim weszli do środka, wszy­scy zde­po­no­wali w szafce swoje tele­fony komór­kowe i zegarki.

Szef jako gospo­darz spo­tka­nia pierw­szy powi­tał Geo­rge’a Gor­dona, obej­mu­jąc go nie­zdar­nie za ramiona, co przy dzie­lą­cej ich róż­nicy wzro­stu doda­wało sce­nie komi­zmu, a zaraz potem, znacz­nie mniej wylew­nie, podał rękę Peter­so­nowi, cho­ciaż młody Anglik był wyżej noto­wany w szla­chec­kiej hie­rar­chii niż Gor­don. W prze­ciw­le­głym rogu skrom­nie ocze­ki­wała Magda Arendt, naczel­nik Wydziału Roz­po­zna­nia Ope­ra­cyj­nego, oraz jej zastępca, świeży trans­fer szefa z ABW.

Gdyby nie miły zapach kawy, którą z ser­cem zapa­rzyła Mał­go­sia, atmos­fera byłaby taka, jaka zwy­kle panuje w kryp­cie. Tym bar­dziej że spo­tka­nie roz­po­częło się z ponad­pół­go­dzin­nym opóź­nie­niem.

Przez chwilę trwały jesz­cze powi­ta­nia i uści­ski, uśmie­chy i pokle­py­wa­nia, po czym wszy­scy usie­dli, gdzie kto chciał, a miejsc do wyboru było dwa­dzie­ścia. Jedy­nie szef Agen­cji zasiadł na miej­scu prze­zna­czo­nym dla mistrza cere­mo­nii, w czar­nym skó­rza­nym fotelu z wyso­kim opar­ciem.

Kie­row­nik gabi­netu pospiesz­nie zamknął drzwi, spraw­nie roz­lał wszyst­kim kawę, z wyjąt­kiem szefa, który pił tylko her­batę jabł­kową, i jed­nym ude­rze­niem w kla­wisz Enter włą­czył kom­pu­ter. Na ścia­nie roz­ja­śnił się ekran.

Na początku szef wygło­sił ofi­cjalną w takich sytu­acjach for­mułkę powi­talną, mało fine­zyjną i tro­chę drę­twą, ale w jego stylu, po czym zale­gło mil­cze­nie. Gor­don przez chwilę prze­glą­dał notatki i cicho o coś pytał Peter­sona, który odpo­wia­dał mu uśmie­chami i ski­nie­niami, a następ­nie wska­zał pal­cem leżący przed nim doku­ment i znów pokrę­cił głową. Na koniec pocią­gnął nosem z nieco więk­szą sub­tel­no­ścią niż w samo­cho­dzie i popra­wił się ele­gancko na krze­śle.

Na wprost wej­ścia sie­dział szef Agen­cji, obok kie­row­nik jego gabi­netu, Gor­don i Peter­son po prze­ciw­nej stro­nie, Kon­rad i Mar­cin po lewej, a Magda z zastępcą z pra­wej strony. Nisko zawie­szone reflek­tory punk­towe rzu­cały silne świa­tło na blat stołu, kła­dąc mocne pół­cie­nie na twa­rze zebra­nych i zaciem­nia­jąc wszystko, co było za nimi. Mógłby ktoś pomy­śleć, że to sabat jakiejś sekty, która za chwilę zacznie radzić nad przy­szło­ścią ludz­ko­ści, roz­sy­pu­jąc runy na środku stołu i recy­tu­jąc tajemne zaklę­cia.

Ten cudowny kicz prze­rwał Geo­rge Gor­don, swoim zim­nym mato­wym gło­sem pyta­jąc, czy może roz­po­czy­nać.

Szef odpo­wie­dział mu głę­bo­kim, peł­nym sza­cunku ski­nie­niem głowy, maje­sta­tycz­nie uno­sząc dłoń. Istny August z Prima Porta – pomy­ślał Kon­rad.

– Jak rozu­miem, nasze spo­tka­nie jest reje­stro­wane? – zapy­tał Gor­don.

– Oczy­wi­ście! – odparł kie­row­nik gabi­netu.

– Będziemy też reje­stro­wać na swój nośnik – oznaj­mił Gor­don i dał znak Peter­so­nowi, który wyjął z teczki dyk­ta­fon i poło­żył go na środku stołu.

Mógł­byś przy­naj­mniej popro­sić o zgodę, co, Geo­rge? – pomy­ślał Kon­rad i spoj­rzał na Magdę. Na jej twa­rzy było wypi­sane dokład­nie to samo pyta­nie.

– Panie gene­rale – zwró­cił się Gor­don do szefa Agen­cji – sprawa, o któ­rej chcemy roz­ma­wiać, doty­czy szcze­gól­nie wraż­li­wego tematu…

Uuuu… coś się dzieje! Gadaj, z czym przy­je­cha­łeś, Bry­tolu.

– Tak, wiemy.

– Nie wszystko. W ciągu ostat­nich dwóch dni sytu­acja ule­gła zde­cy­do­wa­nej zmia­nie… Zmia­nie na gor­sze! – Ton Gor­dona stał się twardy, tak by nikt nie mógł wąt­pić w to, co zaraz usły­szy.

– To zna­czy? – zapy­tał szef.

– To będzie infor­ma­cja wyłącz­nie dla osób mają­cych dostęp do _cosmic top secret_.

W kryp­cie zapa­dła cisza.

– Aaaau­uueee… – Szef wydał z sie­bie cichy nie­okre­ślony dźwięk ozna­cza­jący głę­bo­kie zasko­cze­nie i koniecz­ność pod­ję­cia decy­zji.

– CTS… – wtrą­cił Kon­rad. – Naj­wyż­szy sto­pień taj­no­ści NATO.

– Prze­cież wiem – odparł szef pode­ner­wo­wany.

– Zna­czy, że zostać mogą tylko ci, któ­rzy mają naj­wyż­szy natow­ski sto­pień poświad­cze­nia bez­pie­czeń­stwa…

– Oczy­wi­ście, tak, wszystko jasne.

– Doty­czy broni ato­mo­wej – dorzu­cił jesz­cze Kon­rad.

– Kto nie ma dostępu, pro­szony jest o opusz­cze­nie pomiesz­cze­nia – zarzą­dził szef.

Pierw­szy pod­niósł się zastępca Magdy, a po nim kie­row­nik gabi­netu szefa. Mar­cin wciąż sie­dział obok Kon­rada, nie­po­ru­szony, jakby go to nie doty­czyło. Dostęp do CTS miało w Agen­cji tylko kilka osób i na pewno nie było wśród nich Mar­cina. Nawet Sara nie była upo­waż­niona do takich tajem­nic.

– No! Co jest? – Kon­rad trą­cił go kola­nem.

– A co, sze­fie? – Mar­cin uda­wał nie­zo­rien­to­wa­nego.

– Wypa­daj!

– No kur­czę! – Ści­szył głos. – I tak beze mnie szef z tymi tajem­ni­cami nic nie zrobi. Ja to ja… nie? – Pod­niósł się ocię­żale. – Zresztą czuć na kilo­metr, o co biega Angli­kom. Jak­bym ich nie znał… przy­szli po pomoc, jak zawsze. Taka mi CTS taj­nota…

– Pospiesz się.

W sali zostało pięć osób, Szef roz­po­czął pro­ce­durę zatwier­dze­nia taj­no­ści spo­tka­nia.

– Jest dwu­dzie­sty trzeci grud­nia dwa tysiące trzy­na­stego roku, godzina dzie­siąta dwa­dzie­ścia trzy, sie­dziba Agen­cji Wywiadu RP – mówił gło­śno i wyraź­nie. – W spo­tka­niu uczest­ni­czą: ze strony MI6 Geo­rge Gor­don i Guy Peter­son, ze strony pol­skiej szef Agen­cji i… – Spoj­rzał na lewo.

– Magda Arendt, poświad­cze­nie bez­pie­czeń­stwa do poziomu CTS numer trzy dwa jeden jeden sie­dem sześć zero pięć cztery cztery, seria KD – wyre­cy­to­wała z pamięci.

– Kon­rad Wol­ski, poświad­cze­nie bez­pie­czeń­stwa do poziomu CTS… – Zaczął szu­kać cze­goś w kie­sze­niach i po chwili wyjął pla­sti­kową kartę, z któ­rej odczy­tał: – Trzy cztery jeden osiem dwa dwa pięć cztery zero zero cztery, seria ZZ.

– No to co? – rzu­cił szef. – Możemy, Gor­don?

– Oczy­wi­ście, panie gene­rale. – Anglik popa­trzył w notatki. – Pod koniec lutego zbiera się w Bruk­seli Grupa Pla­no­wa­nia Nukle­ar­nego NATO. Zamie­rzamy przed­sta­wić wów­czas infor­ma­cje, które jeśli się potwier­dzą, mogą… – zawie­sił na moment głos – mogą dopro­wa­dzić do… nie waham się użyć tego słowa… do wojny, w naj­gor­szym wypadku. Tym razem, pano­wie… i pani – spoj­rzał na Magdę – sprawa jest bar­dzo poważna i nie mamy zbyt wiele czasu. Wkrótce roz­pocz­niemy kon­sul­ta­cje z part­ne­rami NATO, ale wcze­śniej chcie­li­by­śmy poroz­ma­wiać z wami. O naszym dzi­siej­szym spo­tka­niu poin­for­mo­wany jest pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii John Colo­nel i jak rozu­miem, pan, gene­rale, poin­for­muje póź­niej pre­miera Pol­ski.

Mówił zwy­czaj­nie, spo­koj­nie, bez widocz­nej emo­cji. Pew­nie takim samym tonem lokaj powia­do­mił Cham­ber­la­ina o napa­ści Hitlera na Pol­skę. „Sir, niech się pan obu­dzi! Wła­śnie Niemcy naje­chali Pol­skę. Czy podać szkla­neczkę, sir?” „Tak, Geo­rge, ale naj­pierw umyję zęby”. Geo­rge Gor­don był prze­cież Kon­tro­le­rem MI6, jed­nej z naj­lep­szych służb wywia­dow­czych świata, i jedno słowo, które padło z jego ust – „wojna” – wystar­czyło, by Kon­rad poża­ło­wał swo­jej wcze­śniej­szej małost­ko­wo­ści i spóź­nie­nia.

Wojna i miłość to dwie różne rze­czy. Pomy­ślał o Sarze. Wszystko wyda­wało się teraz takie nierze­czywiste, Polacy, Anglicy i Grupa Pla­no­wa­nia Nukle­ar­nego, jakby to już kie­dyś było. Patrzył na Gor­dona i zasta­na­wiał się przez moment, czy nie powi­nien się już zwol­nić ze służby i zostać w domu na ulicy Wil­czy Dół. Niech Bond, James Bond, sam ratuje świat. Ma doświad­cze­nie i swoją wierną publicz­ność.3

„Reak­tor” huczał, mru­czał, wyda­wał nie­zwy­kłe dźwięki podobne do zgiełku ula na wio­snę albo sta­dionu przed meczem. Brzmiał jak wielka orkie­stra, która stroi instru­menty przed spek­ta­klem. W końcu wszyst­kie tony zaczęły się spla­tać w jeden kosmiczny szum, który to pod­no­sił się, to opa­dał, chwi­lami zani­kał, by zaraz powró­cić z nową siłą i nowym brzmie­niem. Tę muzykę prze­peł­niało jakieś magiczne napię­cie, które zawsze dogłęb­nie poru­sza wraż­li­wych słu­cha­czy. Wia­domo już było, że zaraz coś się zacznie, coś nie­zwy­kłego, coś bar­dzo waż­nego.

Za chwilę miał się roz­po­cząć wielki mię­dzy­na­ro­dowy haka­ton, ostatni tego roku, orga­ni­zo­wany w sztok­holm­skim Kró­lew­skim Insty­tu­cie Tech­no­lo­gicz­nym przez Antona Pete­riusa, zna­nego lepiej jako Anton Młot.

Pra­wie dwu­stu hake­rów i geeków zgro­ma­dzo­nych w sztolni po daw­nym reak­to­rze ato­mo­wym cze­kało na sygnał do ataku. Ich pod­nie­cone głosy odbi­jały się od gra­ni­to­wych skał i potę­go­wały wra­że­nie, jakby było ich sto razy wię­cej, doda­jąc wszyst­kim bojo­wego ani­mu­szu i deter­mi­na­cji.

„Reak­tor”, zwany potocz­nie R1, był świą­ty­nią hake­rów z całego świata i żył teraz wła­snym życiem. Przed laty naukowcy zain­spi­ro­wani mocą atomu pro­wa­dzili w tym miej­scu bada­nia. Dzi­siaj to wir­tu­alny świat cyber­prze­strzeni był tym, co decy­duje o losach ludz­ko­ści i co może ją znisz­czyć rów­nie dotkli­wie jak bomba ato­mowa.

Anton Młot miał trzy­dzie­ści pięć lat, był dok­to­ran­tem i szarą emi­nen­cją uczelni, ojcem wszyst­kich hake­rów i guru geeków. Znał każ­dego na KTH i każdy znał jego. Był też taj­nym funk­cjo­na­riu­szem FRA, jed­nak o tym na uczelni nie wie­dział pra­wie nikt.

Insty­tut należy do naj­lep­szych uczelni na świe­cie, jest więc dumą Szwe­cji i kuź­nią kadr dla nauki i prze­my­słu. Przy Valhallavägen powstają naj­no­wo­cze­śniej­sze tech­no­lo­gie, które wzbu­dzają zazdrość wielu państw, a to jest wystar­cza­jący powód, by był rów­nież wysoko noto­wany na liście celów szpie­gów.

Szwedz­kie wła­dze dosko­nale o tym wie­działy i Młot był jed­nym z tych, któ­rzy pil­no­wali, żeby do skarbca wie­dzy KTH nie dobrał się nikt nie­upraw­niony. Robił to dobrze i kilka chiń­skich, rosyj­skich, irań­skich i izra­el­skich prób wdar­cia się do sejfu uczelni przez cyber­mur skoń­czyło się nie­po­wo­dze­niem.

– Pro­szę pań­stwa! – roz­legł się głos Antona wzmoc­niony gło­śni­kami i odbił z pogło­sem od gra­ni­to­wych skał. – Pro­szę o ciszę! Zaczy­namy! Syjon wita swo­ich obroń­ców.

Anton, w zie­lo­nym swe­trze od Har­riet zro­bio­nym ści­słym ście­giem fran­cu­skim, w wypcha­nych na kola­nach spodniach Dylan Cord i tyta­no­wych oku­la­rach Sil­ho­uette, roz­czo­chrany, uśmiech­nięty, roz­luź­niony, pewny sie­bie, z wiel­kim mikro­fo­nem w dłoni, wyglą­dał dokład­nie tak, jak powi­nien wyglą­dać ktoś, kto gotów jest popro­wa­dzić wier­nych na drugą stronę rzeki marzeń. Stał na pod­wyż­sze­niu, góru­jąc o dobry metr nad tłu­mem, który na dźwięk jego głosu zamilkł jak zacza­ro­wany.

– Jest teraz… – Anton spoj­rzał na zega­rek – za pięt­na­ście dwu­dzie­sta trze­cia. Za moment rusza nasz ostatni w tym roku wielki haka­ton. – Prze­rwał na chwilę i krzyk­nął z lek­kim zaśpie­wem: – Witam was wszyst­kich! Ura­aaaa…

– Ura­aaaa… – odpo­wie­działo mu prze­cią­gle pra­wie dwu­stu hake­rów, jakby stali w szyku na placu Czer­wo­nym, i można było odnieść wra­że­nie, że zako­ły­sały się wiszące nad nimi prze­my­słowe haki i łań­cu­chy.

– Jak wszy­scy wie­cie, tema­tem naszego ostat­niego w tym roku wyścigu jest… – Anton zaczy­nał swój show – jak wy-sadzić o-bronę ban-ku na-rodo­wego i ze-mścić się sie-kierą na ban-koma­cie – wypo­wia­dał poszcze­gólne słowa, akcen­tu­jąc teatral­nie każdą pierw­szą sylabę. – Szcze­góły i zasady haka­tonu są takie same jak zawsze i może­cie je sobie przy­po­mnieć… Jeśli ktoś chce je omi­nąć, to o spo­so­bach ich omi­nię­cia może prze­czy­tać na naszej stro­nie.

– Anton! – krzyk­nął ktoś z głębi sali. – Wysadźmy Fed! Dla dobra ludz­ko­ści!

– Chcesz, żeby bied­nym ludziom zostało tylko euro, juan i rubel? – odpo­wie­dział mu inny głos.

– Okej, okej! – uspo­koił ich Anton. – My tu, w tym zim­nym kraju, mamy korony szwedz­kie i niech nikt nie pró­buje przy­pad­kiem eks­pe­ry­men­to­wać na Riks­banku, bo nie będzie kasy na następny haka­ton. Dobra… teraz jak zawsze przed­sta­wię zespoły. Brawa! Brawa! Dla boha­te­rów, kani­bali i roz­bit­ków…

W sali roz­le­gło się zgodne kla­ska­nie. Anton ude­rzał rękami nad głową, a wielki mikro­fon trzy­mał mię­dzy nogami, co wzbu­dzało dodat­kową weso­łość. Gdy wrzawa nieco się wyci­szyła, roz­po­czął pre­zen­ta­cję zespo­łów.

– Witamy gości zakonu od lewej do pra­wej… – Wska­zał ręką. – Powi­taj­cie gromko Kościół Świę­tego Steve’a z Lon­dynu… – Roz­le­gły się brawa. – Powi­taj­cie Wyznaw­ców Wie­leb­nego Juliena z Oslo… – Brawa wciąż trwały. – Powi­taj­cie Bia­łych Rasi­stów z Ala­bamy i Czar­nych Rasi­stów z Pre­to­rii… – Okla­ski zaczęły się nasi­lać. – Powi­taj­cie Chiń­ski Wywiad w Prze­bra­niu Tybe­tań­skich Mni­chów i Rosyj­ski w Czer­kie­skach… – Po sali prze­szedł śmiech, a okla­ski jesz­cze się wzmo­gły. – Czy w tym roku znowu nie ma nikogo z Lan­gley?

– Ja jestem! – ode­zwał się chło­pak z pierw­szego rzędu.

– Za stary jesteś! – Anton mach­nął ręką. – Nie ma? No… to ja znowu będę? Trudno.

– Za młody jesteś, Anton – rzu­cił ktoś z boku i został nagro­dzony śmie­chem.

– W porzą­dalu! Jeśli kogoś nie wymie­ni­łem… to teraz na wszelki wypa­dek, żeby nikogo nie pomi­nąć, witam wszyst­kich hake­rów, geeków, świ­rów, szpie­gów, ter­ro­ry­stów, odszcze­pień­ców, trans­we­sty­tów oraz innych popa­prań­ców, a naj­cie­plej wśród nich szpie­gów naszego kocha­nego rek­tora Hansa Erics­sona – cią­gnął powoli Anton, wszy­scy jed­nak dosko­nale wie­dzieli, że nie ma żad­nych zespo­łów haker­skich, a każdy kom­pu­ter pra­cuje tylko na sie­bie, i to za darmo. – Club-mate, kawa z podwójną kofe­iną, cola eks­tra strong i inne afro­dy­zjaki są do waszej dys­po­zy­cji. – Spoj­rzał na zega­rek. – Kanapki i zupa w bie­żą­cej dosta­wie… Sauna tam gdzie zawsze i… uwaga! Nowość w tym roku! Ogród zimowy na zapisy.

Okla­ski zaczęły już wyga­sać i dało się wyczuć wyraźne roz­luź­nie­nie.

Anton spoj­rzał po sali i zauwa­żył, że zebrani stoją wpa­trzeni w niego, ocze­ku­jąc naj­wy­raź­niej sygnału do roz­po­czę­cia wyścigu. Zda­wało mu się, że wszyst­kie twa­rze, roz­ba­wione, wesołe, z wyra­zem nie­cier­pli­wo­ści, a cza­sem i zacie­trze­wie­nia, są do sie­bie podobne. Tylko jedna, gdzieś z pra­wej strony, wyglą­dała zupeł­nie ina­czej.

Twarz smutna i… zna­joma. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że to Har­riet Ber­ghen.

– Do boju! Dwu­dzie­sta trze­cia! – rzu­cił nieco spe­szony i zanie­po­ko­jony spoj­rze­niem, które go dosię­gło. – Bijemy się do ponie­działku… do ósmej rano… – Nie zdą­żył dokoń­czyć, bo po sali prze­szedł pomruk i wszy­scy zaczęli się roz­cho­dzić, jakby już opa­dła kur­tyna, a on nie zdą­żył jesz­cze skoń­czyć swo­jej roli, i zamru­czał ni stąd, ni zowąd: – Wycho­dzą, uno­sząc zwłoki, po czym huk dział sły­szeć się daje. – I zszedł z pod­wyż­sze­nia.

– Co robimy z sek­cją trze­cią? Stru­mień wciąż jest słaby – zagad­nął go jakiś wyraź­nie zanie­po­ko­jony młody czło­wiek z przy­piętą tabliczką z napi­sem „Jörg”.

– Poga­daj z Tor­ste­nem, on w tym sie­dzi. Powi­nien być teraz u sie­bie – rzu­cił Anton, nawet nie spoj­rzaw­szy na roz­mówcę, i prze­ci­ska­jąc się mię­dzy ludźmi pokle­pu­ją­cymi go po ramio­nach i ple­cach, ruszył zde­cy­do­wa­nie w kie­runku Har­riet.

– Co się stało? – zapy­tał natych­miast po _puss och kram_. – Co się dzieje, śliczna Afro­dyto? Nim­fetko prze­słodka…

– Możemy poroz­ma­wiać?

Już wcze­śniej zauwa­żył, że Har­riet jest w dziw­nym nastroju, ale dopiero gdy wypo­wie­działa te dwa słowa, zoba­czył, jak bar­dzo zły to nastrój.

– Chodź, pój­dziemy do mnie, tu nie ma warun­ków. – Objął ją ramie­niem i zaczęli się prze­py­chać do rogu sali, gdzie miał swoje małe biuro.

Gdy zamknęły się za nimi drzwi i znikł męczący gwar gra­ni­to­wej sztolni, pokój wypeł­niła gęsta cisza. Zro­biło się zbyt cicho jak na prze­ra­żone oczy Har­riet i Anton poczuł nie­po­kój.

Wziął od niej kurtkę, powie­sił i usie­dli w sta­rych skó­rza­nych fote­lach. Przez kil­ka­na­ście sekund Har­riet krą­żyła bez­ład­nie wzro­kiem po pomiesz­cze­niu i z wysił­kiem prze­pla­tała sine palce, jakby się nad nimi znę­cała. Przy­szła bez torby, bez torebki, z pustymi rękami. To nie­zwy­kłe, pomy­ślał Anton. Jakby przed czymś ucie­kała.

To nie była jego Afro­dyta try­ska­jąca kobiecą mocą, peł­nią mitycz­nych fero­mo­nów i antycz­nego seksu. W wytar­tym fotelu z lat pięć­dzie­sią­tych nie sie­działa nie­złomna Tri­nity, tylko prze­stra­szona pie­go­wata dziew­czynka w gru­bych oku­la­rach, która przy­szła po pomoc. Anton był tego pewny i wie­dział, że musi zacząć pierw­szy, deli­kat­nie.

– Hasan? Tak? – Pyta­nie na moment zawi­sło w ciszy. – Boże, co się stało, Har­riet? Mów! – roz­ka­zał, bo wie­dział prze­cież, że przy­szła pro­sić o pomoc, a on musi się nią zaopie­ko­wać.

– Popro­sił mnie dzi­siaj do sie­bie Her­mans­son… a wła­ści­wie to poszli­śmy na kawę do bufetu. Było już późno… – Har­riet spoj­rzała na zega­rek. – Gdzieś koło wpół do ósmej. Koń­czy­łam pewien pro­jekt…

– Do rze­czy, Har­riet – pona­glił Anton znie­cier­pli­wiony.

– Her­mans­son powie­dział mi tylko, że Hasan nie odzywa się od ponad dwóch tygo­dni i w wywia­dzie, zna­czy KSI, nie wie­dzą, co się z nim dzieje. – Ści­szyła głos i dorzu­ciła: – Nie daje żad­nego znaku życia.

– Prze­cież musiał mieć alter­na­tywną łącz­ność…

– Nic wię­cej nie wiem! – wtrą­ciła gło­śniej, wyraź­nie zde­ner­wo­wana.

– Musiał mieć bikon sate­li­tarny i tele­fon bez­pie­czeń­stwa… nie mówiąc już o sieci. – Anton z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową. – Prze­cież to pod­stawy ope­ra­tywy… – Zaci­snął usta i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. – Nie­moż­liwe, żeby wszystko naraz zawio­dło. Nooo… kurwa, nie­moż­liwe! – wyrzu­cił z sie­bie w końcu. – Prze­cież to my zro­bi­li­śmy te sys­temy dla KSI. Chyba że…

– Anton? – Pod­nio­sła wzrok. – Anton, co jest grane? Ty coś wiesz?

– Uff… – wes­tchnął głę­boko i od razu było dla niej jasne, że wie.

– To dla­tego przed jego wyjaz­dem chcie­li­ście się jesz­cze spo­tkać? Tak? Ty w tym jesteś? – Har­riet patrzyła na Antona, który zer­kał jak nie­letni zło­dzie­ja­szek, i poczuła się oszu­kana, skrzyw­dzona, zra­niona.

Znała Antona od lat i zawsze był jej naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem, a Hasan jej męż­czy­zną na całe życie. Wyda­wało się, że po spra­wie Safira as-Salama ich zwią­zek sce­men­to­wało wszystko to, co naj­lep­sze mię­dzy ludźmi – prawda, przy­jaźń, wier­ność, zaufa­nie i miłość. A tu nagle oka­zuje się, że tak nie jest i ni­gdy nie było, a ona nie uczest­ni­czy w tym związku, tylko stoi z boku, na innych pra­wach, jak mniej war­to­ściowa część.

Anton coś mówił, ale jego głos był obcy i nie­zro­zu­miały. Har­riet czuła, jak zie­mia faluje jej miękko pod nogami, a w środku wzbiera jakaś potężna siła, która za chwilę się uwolni i roze­rwie jej gar­dło. Powstrzy­my­wała się reszt­kami sił, pozwa­la­jąc sobie tylko na łzy dające chwi­lowe uko­je­nie.

Ten wypa­dek auto­bu­sowy… wtedy… kiedy wra­cali od Antona, w przed­dzień wyjazdu Hasana do Iranu, pomy­ślała przez moment. Pod­pro­gowa kata­stro­ficzna kabała?

– Har­riet, uspo­kój się. Nie płacz – dotarł do niej głos Antona, który wstał z fotela i przy­klęk­nąw­szy, objął ją ramio­nami. – Wiem, co czu­jesz. Wasza miłość i nasza przy­jaźń jest inna, nie jest taka sama jak u wszyst­kich nor­mal­nych ludzi. Jak­kol­wiek paskud­nie by to zabrzmiało. Żeby mogła prze­trwać, trzeba być wytrzy­ma­łym i zro­zu­mieć, że prawda nie zawsze jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem…

– Nie pieprz! – Har­riet powoli odzy­ski­wała pew­ność sie­bie. – Wie­dzia­łeś od początku, po co on tam jedzie. Wie­dzie­li­ście obaj, że to nie­bez­pieczne…

– Taki zawód szpiega.

– Ale dla­czego nic mi nie powie­dzie­li­ście? Uwa­żasz, że kto ja jestem?

– Takie zasady. Wola­ła­byś wie­dzieć?

– Oczy­wi­ście! – odparła pew­nym sie­bie tonem, wycie­ra­jąc nos, ale wcale nie była prze­ko­nana, że chcia­łaby to wie­dzieć.

Prze­grza­łam czy co? – pomy­ślała. Bab­skie fobie! Cho­lera jasna. Ale faceci i tak są popie­przeni…

– To bar­dzo poważna sprawa i myślę, że nie­bez­pieczna, co pewno spe­cjal­nie cię nie pocie­szy – zaczął Anton sztywno, bo ni­gdy sobie nie radził z kobie­cymi łzami. Z powro­tem usiadł na fotelu. – Nie licz, Afro­dyto, że zła­miesz mnie łzami i dowiesz się szcze­gó­łów. Nie wyko­rzy­stuj swo­jej prze­wagi…

– Nie marudź! Mów, co możesz. – Wydmu­chała do końca nos i z odle­gło­ści dwóch metrów tra­fiła białą kulką do kosza.

Dobry znak! Atena i Apollo widać czu­wają – pomy­ślała i zro­biło jej się tro­chę lepiej.

– No dobrze – zaczął. – Od pew­nego czasu pro­wa­dzi­li­śmy tu, na KTH, we współ­pracy z KSI i Säpo, pewną ope­ra­cję… z nada­nia zaprzy­jaź­nio­nej służby… no i Hasan poje­chał do Iranu w związku z tą sprawą…

– To dla­tego prze­szedł do KSI? Ale co to za sprawa? – zapy­tała bez prze­ko­na­nia i rów­no­cze­śnie w jego kie­szeni ode­zwał się tele­fon.

– Tak, dla­tego – odparł Anton, nim ode­brał.

Rze­czy­wi­ście, teraz sobie przy­po­mniała, Hasan jakiś czas temu jej mówił, że z uwagi na zna­jo­mość farsi i arab­skiego robi pewne sprawy dla KSI. Cho­ciaż znał jesz­cze rosyj­ski i kilka innych języ­ków, to jed­nak jako powód przej­ścia wymie­nił wła­śnie tamte dwa. Nie sko­ja­rzyła wów­czas, że może cho­dzić o pracę wywia­dow­czą w Ira­nie. Myślała naiw­nie, że ma to pole­gać na tłu­ma­cze­niu albo innej pomocy języ­ko­wej. Jakby zapo­mniała, że KSI to ope­ra­cyjny wywiad agen­tu­ralny. Teraz było już jasne, dla­czego to wła­śnie on poje­chał do Iranu.

Tępa, głu­pia zako­chana gęś – pomy­ślała o sobie.

– Tak… tak… – Anton trzy­mał słu­chawkę lewą ręką, a prawą szu­kał cze­goś w kie­sze­niach. – Nie… nie mam – odparł nie­pew­nie. – Cze­kaj! Spraw­dzę jesz­cze w szafce… – Wstał i pod­szedł do rogu pokoju, gdzie stał zie­lony bufet, i przez chwilę przy czymś mani­pu­lo­wał. – Mam – dodał po chwili poszu­ki­wań. – Posłu­chaj, Lasse… Jestem teraz zajęty… Lasse! Przyjdź do mnie, to ci dam. – Pokrę­cił głową, jakby się cze­muś dzi­wił, i spoj­rzał ze skru­chą na Har­riet. – Obyś się nie mylił! Dobrze. Zaraz tam przyjdę. Cze­kaj na mnie!

– Dokąd idziesz? – zapy­tała pode­ner­wo­wa­nym tonem.

– Zaraz wrócę… nic takiego… – odparł spo­koj­nie. – Lasse nie może się dostać do naszego maga­zynu na górze. Jego karta magne­tyczna nie działa. Dziwne tro­chę. – Anton poka­zał nie­bie­ską pla­sti­kową kartę. – Będę za pięć minut. Cze­kaj. Jak wrócę, to coś ci powiem… może nie powi­nie­nem, ale… powiem. Nikomu jesz­cze tego nie mówi­łem. Pal to sześć! – Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie, zarzu­cił kurtkę na rękę i ruszył w kie­runku drzwi, ale po chwili się zatrzy­mał i z dło­nią na klamce dodał: – Bar­dzo mar­twię się o Hasana, ale coś mi teraz przy­szło do głowy… coś mi się przy­po­mniało… może wiem, dla­czego znik­nął. Ktoś tu nie gra czy­sto i czuję ich paluszki w tej spra­wie… – zawa­hał się. – CIA? Eee… chyba nie­moż­liwe! Pew­nie mi odwala. Ale gość zaczął nagle siać tak dziw­nymi sygna­łami… Uff… Nie uwie­rzy­ła­byś… – rzu­cił już zza progu i zamknął za sobą drzwi, zosta­wia­jąc w pokoju zasko­czoną Har­riet.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: