Niespełnione marzenie - ebook
Niespełnione marzenie - ebook
Autor posługuje się specyficznym stylem językowym, mającym na celu silne pobudzenie wyobraźni czytelnika. Dzięki temu pozostawia ona w pamięci trwałe obrazy piękno przyrody. Opisuje interesujące dzieje rodziny Skierczewskich od przedwojennej, do powojennej rzeczywistości. Są oni mieszkańcami powiatowego miasta Rawy Mazowieckiej.
Wiele z tych obrazów czytelnik odbiera z zainteresowaniem, dzięki wnikaniu we wnętrze świata psychiki bohatera, który swoje życiowe doświadczenia dziecka, zapisuje w pamięci w charakterystyczny dla siebie sposób.
Opisane losy chłopca i dziewczynki, ich wielka przyjaźń oraz wspólnie spędzone chwile, przeradzają się w głębokie uczucie które przerywa wojna. Czy spotkają się po latach? Jak bardzo się zmienili? Pozostawmy jednak odpowiedzi na te pytania i ocenę państwu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966646-3-1 |
Rozmiar pliku: | 842 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
należy obsypywać
złotymi płatkami róż
AUTOR
Oddaję Państwu powieść, którą rozpoczął pisać mój tata Jan Iskierka, w latach osiemdziesiątych.
Pamiętam chwile, kiedy wstawał rano bardzo zadowolony, że nocą dopisał następny fragment swojej powieści. Wiedziałem, że wtedy dawał z siebie wiele.
Po śmierci mamy jakoś nigdy już więcej nie wspominał o postępach pisania. Gdy odszedł po długoletniej chorobie, otrzymałem po nim, jako jedyną pamiątkę, czerwony skoroszyt. W nim odnalazłem zapisane dwa rozdziały jego powieści. Postanowiłem dokończyć jego niezakończone dzieło życia.
Powieść składa się z sześciu części, w których zawarłem także moje myśli oraz skojarzenia. W treści zapisałem wiele zasłyszanych zdarzeń i opowieści osób pokolenia dziadków, oraz rodziny.
Dojrzewały one w mojej pamięci wiele lat. Tym samym chciałbym oddać niejako hołd tym bliskim mi osobom.
Wielce uzdolniona rodzina mojego dziadka, zawsze napawała mnie szacunkiem. Moi wujkowie, przejawiali liczne talenty w zakresie śpiewu, malarstwa, rzeźby, rysunku i literatury.
Drugim zastanawiającym mnie faktem była wielka pracowitość moich dziadków. Widziałem, jak ciężko pracowali wczesnym rankiem, we dnie i często nocą. Wiem, że ten ich wysiłek był także i dla mnie. Do dziś czuję do nich za to wielki szacunek.
Pierwsze dwa rozdziały napisałem na podstawie wiedzy, którą zaczerpnąłem z treści pozostawionych przez tatę.
Powieść rozpoczyna się w roku 1934, kiedy bohater Janek rozpoczął naukę, w drugiej klasie Szkoły Powszechnej nr 1 w Rawie Mazowieckiej (dzisiaj Szkoła Podstawowa nr 1 im. Tadeusza Kościuszki).
Fakty z tamtego okresu, zostały przedstawione zgodnie z prawdą, natomiast nazwiska mogły ulec zmianie. Ich zbieżność z osobami trzecimi jest przypadkowa.
Szczególnie frapująca, pozostaje gradacja procesów dydaktycznych tamtych lat przedwojennych oraz okresu, w którym się znajdujemy.
Selekcja ludzkiego intelektu, odbywała się wówczas w sposób bardziej bezwzględny niż obecnie.
Niektóre wydarzenia mogły nigdy nie mieć miejsca i zostały napisane w wyniku myślowej fantazji. Inne powstały w wyniku zasłyszanych opowieści. Zostały one opisane zgodnie z faktami, mającymi miejsce w naszym mieście. Szczególnie, jeśli chodzi o ostatni rozdział wojny.
W tym miejscu pragnę podziękować panu Arturowi Gutowi, którego cenne wskazówki uwiarygodniły oraz umieściły pewne fakty w świetle prawdy historycznej.
Czas często zaciera ślady tejże prawdy lub wypacza nieco fakty. Czytając ten rozdział, przybliżycie się Państwo znacznie do czasów okupacji hitlerowskiej w naszym mieście. Do czasów, w których życie dzielnych rawian i mieszkańców okolic usłane było pasmem wyrzeczeń i cierpień.
Życie nie zawsze pisze pożądane scenariusze. Miłość do końca niespełniona pozostawia w sercu trwały ślad. Często po latach odradza się odnalezionym pięknem. Czas jednak płynąc nieubłaganie, może być głównym sprawcą niespełnionych marzeń.
Jeśli jednak to pierwsze, szczere uczucie, wiernie w sobie zachowamy, wówczas doda nam ono we właściwym czasie sił i animuszu. Pobudzi ukryte talenty, stworzy dzieła, które często mogą stać się bezcenne i niepowtarzalne.
MIROSŁAW ISKIERKANIGDY NIE ZAPOMNĘ
Na piaszczystej drodze małego miasteczka, z tyłu za budynkami, dwaj chłopcy bawili się beztrosko. A zabawą byli tak zajęci, że świata poza nią nie widzieli.
To jeden, to drugi, siadali na piasku czarnej drogi. Nabierali piasek do krótkich spodenek, chwytając napełnione nogawki – biegli warcząc jak samoloty, udając, że lecą do zbudowanych uprzednio miasteczek z piasku. Bombardowali tereny nieprzyjaciela, a kurzu było przy tym co niemiara. Chłopcy, tak jeden jak i drugi, umorusani jak przydrożne kamienie, podobni byli do czarnej wyboistej drogi – drogi jakże trudnego ich dzieciństwa.
Nic więc dziwnego, że po kilku minutach zabawy, z czarnych twarzy widoczne były tylko oczy Janka, koloru niebieskiego i brązowe Jurka. Kłótnie i nieporozumienia brały jednak górę nad ich rozsądkiem.
– To ja lepiej trafiłem, bo w sam środek twojego miasteczka – wrzeszczał Janek.
– A ja twoje całkiem zasypałem, nie ma ani jednego odkrytego domu. Twoje miasto całkiem zniszczyłem, a u mnie są domy jeszcze niezasypane – krzyczał Jurek – to ja zwyciężyłem i jestem lepszym lotnikiem od ciebie. Obaj chłopcy, mimo częstych kłótni w czasie zabawy, bardzo się lubili i do tych drobnych sprzeczek już byli przyzwyczajeni. Codziennie, gdy tylko słońce wstało, byli zawsze razem. Janek, ośmiolatek, zdał do drugiej klasy szkoły powszechnej, a były to jego pierwsze wakacje tego roku. Zabawa ta odbywała się w słoneczny czerwcowy ranek.
– Dobrze, Janek, wygrałeś! – ja wygram jutro, zobaczysz!
–A teraz popatrz, jak ciepło na dworze. Słonko grzeje. Czas zmyć te brudy. Idziemy na „ kaczy dołek”, poszukamy raków, może jakąś rybę złowimy?
– W taki dzień najlepiej łapać je bez wędki, pełno ich kryje się pod kamieniami albo w przybrzeżnych lochach, tylko ręką sięgnąć!
Mówiąc to, szli wolnym krokiem w kierunku rzeki. Przechodzili pod gałęziami rosnących tam czterech potężnych dębów, górujących ponad wszystkimi domami w tej okolicy.
Dęby były olbrzymie, konarami zacieniały całą szerokość drogi i sięgały do muru grodzącego ogród owocowy „Trojana”. Jak opowiadał ojciec Janka, drzewa te zostały posadzone około stu lat temu.
Drewniany dom Janka znajdował się obok tych dębów, a ich gałęzie zacieniały również część dużego podwórka. Gdy zasypiał, wówczas w lecie przez otwarte okna, wdzierał się szum gałęzi, które kołysały go do snu. Nieraz zdawało się, że dęby te prowadzą ze sobą rozmowę o dawnych czasach i o tajemniczych sprawach, im tylko wiadomych. Inaczej szumiały w deszcz, inaczej w pogodne wieczory, a jeszcze inaczej w tęgie mrozy zimowych nocy. Pękały wtedy ich gałęzie dębowe, strzelając jak z armat.
Dziecinne serce Janka odczuwało żal z tego powodu, że im zimno, a on nic nie może zrobić, aby ulżyć ich doli. Gdyby wiedział, jak wiele w życiu będzie zawdzięczał tym dębom, to uznałby, że troska o nie i miłość do nich, była wręcz uzasadniona.
Ale o tym później – gdyż właśnie chłopcy wyszli na ulicę, która prowadziła w lewą stronę do Tomaszowa Mazowieckiego, a w prawą, do Warszawy. Tak w jednym, jak i drugim mieście, chłopcy nigdy nie byli. Znali je tylko z opowiadań własnych rodziców.
Po przejściu na drugą stronę schodzili w dół wąską uliczką. Z prawej strony był długi mur, otaczający domek i ogród, należący do sędziego sądu grodzkiego. Dalej, po przejściu skrzyżowania z wąską uliczką, doszli do mostu na rzece i niebawem znaleźli się nad jej wodami.
Przybycie nad rzekę nie odbywało się tak szybko. Chłopcy szli wolno, rozmawiając ze sobą, zaglądając do wszystkich mijanych rynsztoków. Zaglądali do każdej rynny, komunikując, dlaczego woda spada z dachu, potem do wąskiej rury i leci na ziemię. Przechodząc przez most, szukali i liczyli w nim dziury, omawiając to wszystko dziecinnym żargonem.
Słońce stało niemal w zenicie, a bezchmurne niebo zamiast niebieskie, było szare. Przy bezwietrznej pogodzie, woda była tak ciepła, że niemal nie chłodziła, lecz potęgowała uczucie wszechogarniającego żaru. Brzegi rzeki były porośnięte krzewami z wikliny, a nurt wody leniwy, zdawał się niewidoczny. Rosnące wokół lilie wodne ładnie pachniały, a szerokolistne grzybienie w zakolach rzeki, pozamykały swoje białe płatki, chroniąc je przed upałem. Drobne rybki co chwilę wyskakiwały z wody, jakby szukały ochłody w chłodniejszym powietrzu, gdyż ta była zbyt gorąca.
To samo odczuwały ptaki – roje jaskółek siadały na przybrzeżnych błotach, nabierały w dziobki wilgotnej ziemi i odlatywały w znanym im tylko kierunku. Gołębie gasiły pragnienie, czerpiąc wodę z przybrzeżnych rozlewisk. Po jego ugaszeniu, zrywały się gwałtownie do lotu, płosząc kąpiące się w płytkich wodach wróble, które spodziewały się ataku dybiącego na ich życie jastrzębia.
Tylko duże ryby i raki zachowywały się spokojnie. Rozleniwione miętusy stały nieruchomo na kamienistym dnie rzeki, nie wykonując ciałem żadnych ruchów. Leniwe były również szczupaki ukryte w szuwarach, odkładając czas polowania do wieczornych chłodów. Nie wypoczywały tylko kolorowe ważki, łącząc się w pary, nie zważały na upał i bezwietrzną pogodę. Czajka krążyła wysoko w powietrzu, a potem spadała bezwładnie na pobliską łąkę, aby po chwili ruszyć w zieloną trawę. Trwała tam w bezruchu, odpoczywając przed dojściem do gniazda. Skowronki chwaliły pogodny dzień, wznosząc swe radosne pieśni do niebios przecudną melodią.
Pogodę tę chwalili również i chłopcy, którzy bez rozbierania, wskoczyli do ciepłej wody. Była ona tak płytka, że chcąc się zanurzyć, kładli się na jej dnie, machając przy tym nogami i udając, że płyną.
Po umyciu ciał z czarnego pyłu, brodzili po wodzie jak czaple, wypatrując na dnie ryb i raków. Już po chwili Janek krzyknął zwycięsko:
– Mam cię, już mi nie uciekniesz!
Jednocześnie wyrzucił na brzeg sporych rozmiarów miętusa, który ukrywał się w cieniu podwodnego kamienia, tkwiącego na dnie rzeki. Janek wyskoczył za nim na brzeg, gdyż miętus podskakiwał, staczając się w stronę rzeki. Wprawnym ruchem chwycił rybę za skrzela i nabił ją na wcześniej zerwaną gałązkę wierzby.
– Teraz już jesteś moja! – zawołał.
Po chwili Jurek wyciągnął z wody olbrzymiego raka i wyniósł go na brzeg. Wykopał rękami dość głęboki dołek, po czym wrzucił tam zdobycz, przykrywając całość dużymi liśćmi łopianu.
– Jak złowię więcej, będzie co nieść do domu! – wykrzyknął. Obaj chłopcy po złowieniu następnych sztuk, oznajmiali swoje sukcesy głośnymi okrzykami, kładąc swoje zdobycze w bezpiecznym miejscu.
Tak zajęci nie zauważyli, że nad brzegiem rzeki pojawili się dziewczęta i chłopcy z miasta. Wśród nich była również Tereska, która chodziła z Jankiem do tej samej klasy.
Janek bardzo lubił Tereskę, choć ogólnie nie cierpiał dziewczyn. Bardziej zżyty był z otaczającą go bujną przyrodą i chłopięcą podwórkową wolnością. Ale ta właśnie jedna jedyna Tereska była dla niego jakaś bardziej bliska, choć nikomu o tym nigdy nie pisnął nawet słówka.
Widział jak dziewczęta weszły do wody, podnosząc w górę swoje długie sukienki. Szukały na dnie rzeki muszelek po licznych małżach, które tkwiły nieruchomo w czystym rzecznym piasku.
W miarę upływu czasu przybywało nad rzekę coraz więcej dzieci, pojawili się i dorośli. Zrobiło się tłoczno.
Chłopcy nie lubili takiego zbiegowiska. Janek spoglądając na słońce powiedział:
– Jurek, chyba będzie już około czwartej. Zbieramy się do domu, bo nam nie dadzą obiadu.
Wyszli z wody i zaczęli liczyć złowione sztuki. Janek złowił cztery duże miętusy, a Jurek trzy raki i sporą płoć, która teraz intensywnie poruszała łakomie skrzelami i czterema żywoczerwonymi płetwami.
– Wymienimy się? – zaproponował Janek. Dam ci największego miętusa za twojego największego raka – co?
– Dobra – odpowiedział Jurek – pewno, że zgoda. Dla mnie taka duża ryba jest lepsza od raka.
– Nie ma znaczenia, pasuje mi.
Jurek wyjął z koszulki, z której zrobił coś w rodzaju worka, wczepionego w nią raka i podał Jankowi, a ten dał mu obiecaną rybę.
Chłopcy powstali z trawy i wolnym krokiem ruszyli w kierunku mostu. Z grona dziewcząt właśnie wijących wianki, podniosła się nie kto inny, jak właśnie Tereska. Dogoniła chłopców i szła z nimi do domu tak cichutko, że chłopcy poczuli się jakoś dziwnie. Cisza, która zapanowała, prowadziła ich powoli ku ich miejscom zamieszkania. Dopiero gdy weszli na most, zwracając się do Janka powiedziała:
– Myślę, że nie zapomniałeś o tym, co obiecałeś mi w szkole?
– Nie wiem, Tereska, o co ci chodzi, nie pamiętam, co ci takiego obiecałem.
–To nic wielkiego, na to jest jeszcze czas i na pewno sobie przypomnisz.
A tak w ogóle, to chciałam się urwać od dziewczyn, tata zaraz wróci z pracy, a ja nie powiedziałam mamie, gdzie idę.
– Tereska, no powiedz, co ja ci takiego obiecałem?
– Nie powiem, bo się wstydzę. Naprawdę jest to takie białe i pachnące... .
– I rośnie na drzewach – włączył się do rozmowy Jurek.
– No, no, no, masz rację – wykrzyknęła Tereska, odsłaniając w szczerym uśmiechu piękne białe zęby.
Była to śliczna dziewczynka, nieco wyższa od Jurka i o bardziej szczupłej sylwetce. Jej długie puszyste blond warkocze i bujna grzywka świetnie pasowały do dużych błękitnych oczu. Jej zgrabny, zadarty nosek i wiśniowe, czerwone usta dopełniały piękna tej dziecięcej twarzyczki.
– Ojejku! Jak mogłem zapomnieć – zreflektował się Janek.
– Przecież obiecałem ci narwać kwiatów lipy. Tereska, obiecuję, że zaraz w połowie lipca, narwę ci tyle kwiatków lipy, ile tylko zdołasz unieść.
– Nie zapomnij tylko przyjść do mnie do domu, bo mama nie będzie mnie chciała samą wypuścić, a chciałabym ci pomóc – powiedziała Tereska.
– A twoja mama nie będzie się bała, że ze mną idziesz? – cicho powiedział Janek.
– Myślę, że nie, mój tata zbiera znaczki z listów w biurze dla ciebie, bo powiedziałam, że ty zbierasz znaczki. Tak w ogóle to chyba cię lubi.
– Dziękuję, jesteś Teresko wspaniała! Podziękuj tacie za to, a ja mu jeszcze raz podziękuję, jak po ciebie przyjdę.
Tak zajęci rozmową doszli do znajomego skrzyżowania. Zatrzymali się na chodniku.
– No, jestem już prawie w domu – powiedziała Tereska.
Jej dom stał jako drugi od skrzyżowania, zbudowany z drewna, z szeregiem dużych okien. Ściany budynku pomalowano na biało i dostrzec można było kontrast tych białych ścian i zielonych framug okiennych. W oknach, na parapetach, stały rzędy doniczek z kwiatami, oddzielonymi od mieszkania wzorzystymi firankami. Stromy dach, pokryty czerwoną dachówką, uzupełniał całość budowli. Rodzina Tereski nie mieszkała tam sama, gdyż był to budynek wielorodzinny, zamieszkały po jednej i po drugiej stronie.
– To do widzenia – powiedziała, machając ręką na pożegnanie obu chłopcom. Weszła do długiej sieni i jej sylwetka zniknęła w czeluści wejścia.
Janek odwrócił się i szedł w kierunku szarego domu. Obok niego dreptał drobnymi kroczkami Jurek. Opowiadał o czymś, czego Janek w ogóle nie słuchał, gdyż myślał o tym, co mu naopowiadała Tereska.
Wędrówka ta nie trwała długo i doszli do bramy, gdzie w podwórku, w małej parterowej oficynie mieszkał Jurek. Podwórko było olbrzymie. Po jego lewej stronie stała drewniana szopa, w której przetrzymywano narzędzia do pielęgnacji ogrodu, nawozy i różnego rodzaju sprzęt pszczelarski.
Wszystkie te rzeczy wypożyczane były okolicznym rolnikom, zrzeszonym w kółku rolniczym. Pieczę nad tym sprzętem sprawował pan Piotr Włodarek. Jego żona Maria, była kobietą niskiego wzrostu i nieco otyłą. Posiadali dwójkę dzieci, syna Piotrka, który był o rok starszy od Janka i małą córeczkę Marysię. Wszyscy sąsiedzi i ludzie z miasteczka nazywali ich dużym Piotrusiem i małą Marysią.
Do mieszkania państwa Włodarków wchodziło się przez drugie drzwi, od bramy wjazdowej. Były one widoczne z daleka, gdyż pomalowano je czerwoną farbą i znacznie różniły się od pozostałych trzech wejść. Tamte były szare i brudne. Trudno było stwierdzić, kiedy je ostatnio malowano.
Pierwsze mieszkanie po prawo, od strony ulicy, zamieszkiwał Rosenberg , żydowski kupiec. Trudnił się skupem zbóż od miejscowych rolników, które później sprzedawał z zyskiem, różnym odbiorcom. Żona pana Rosenberga, Fajge, nie pracowała nigdzie. Wychowywała córkę Itę, która miała dwanaście lat i była zawsze ładnie ubierana w kolorowe sukienki. Była bardzo samolubną, leniwą i kapryśną dziewczynką. Z pewnością dlatego nie miała zbyt wielu przyjaciół. Jej matka, często namawiała Janka, aby przychodził do ich mieszkania i bawił się z tą nieznośną panienką. Ale Janek, nie miał na to najmniejszej ochoty. Kiedy padały oferty i zaproszenia, Janek wymawiał się różnymi pracami domowymi. Wymówki te nie zrażały jednak pani Rosenberg i zawsze, gdy tylko go spotykała mówiła:
– Janek, dlaczego ty nie chcesz bawić się z Itą, przecież ona jest taka ładna, ma dużo zabawek, a ty wolisz tę czarną i brzydką Hawę stolarza?
Na te i inne wymówki Janek nie odpowiadał, czerwienił się tylko i coś tam bąkał pod nosem, że Hawa jest jego najbliższą sąsiadką, mieszkają drzwi w drzwi, a stolarz Gelberg i ojciec Janka są rzemieślnikami. Mają zawsze wspólne tematy, a Hawa od Ity jest dużo młodsza, nie ma żadnych koleżanek, dlatego potrzebuje większej opieki.
Pani Rosenberg dawała zwykle za wygraną, kręciła tylko tajemniczo głową, zamykała drzwi mieszkania, w którym siedziała Ita i szła na plotki do sąsiadek.
Stolarz Gelberg miał dwóch synów. Starszy Mosze, miał szesnaście lat i był prawą ręką ojca. Był niezmiernie pracowity i sumienny, ciągle coś robił. A to lakierował surowe jeszcze meble lub ich części albo ostrzył stolarskie narzędzia. Dłutował i wycinał elementy, które łączyły się, tworząc zaplanowany kształt. Przy tym był bardzo małomówny i nigdy nie zwierzał się ze swoich problemów. Wieczorem chodził uczyć się do szkoły rzemieślniczej.
W przeciwieństwie do swojego brata, drugi syn pana Gelberga – Kiwo, mógł godzinami opowiadać o swoich zainteresowaniach. Szczególnie interesował się nauką o świecie, o ruchach gwiazd, księżyca i budowie słońca. Szczególnym jego słuchaczem był czasami Janek, który z zainteresowaniem słuchał wykładów Kiwo. Fachem stolarza interesował się tylko tyle, ile musiał, wykonując prace, które były niezbędne, aby utrzymać rodzinę, gdyż było to jej jedyne źródło utrzymania.
Hawa miała skończone sześć lat i była bardzo ładna. Długie czarne włosy w atrakcyjnych splotach spadały nisko i okalały śniadą twarzyczkę o czarnych jak węgle oczach. Cicha i spokojna była ulubienicą całego podwórka. Na prośby o pomoc, reagowała bardzo dużą chęcią, nawet gdy praca była ponad jej siły.
Za ostatnimi drzwiami od bramy, było mieszkanie starego żydowskiego małżeństwa, trudniącego się skupem i sprzedażą mleka. Codziennie rano pchali dwukołowy wózek z sześcioma bańkami. Skupowali mleko od miejscowych rolników, a po zakupach rozwozili je innym ludziom, zarabiając w ten sposób na skromne życie. Ciężka codzienna praca sprawiła, że wyglądali jeszcze starzej, niż byli w rzeczywistości.
Na strychu głównego budynku zamieszkiwali Polacy. Po prawej jego stronie Józef Sowaniec z żoną i trzema synami: Stefanem, Stanisławem i Marianem. Pan Józef pracował w zarządzie drogowym. Praca jego polegała na tłuczeniu młotem kamieni, które służyły do brukowania ulic. Pracę tę wykonywał z dwoma najstarszymi synami – Stefanem i Stanisławem.
Lewą część strychu zajmował dziadek Sypuła ze swoją żoną Sypuliną. Dziadek nie pracował, gdyż słuszny wiek już mu na to nie pozwalał.
Otrzymywał skromny zasiłek kilku złotych z kasy miejskiej. Pan Sypuła był wspaniałym „bajarzem”. Znał setki bajek, które chętnie opowiadał.
Wiele razy, w letnie upalne wieczory, gdy dzieci z podwórka obsiadły dziadka wokoło, nie dawał się im dwa razy prosić. Zapalał swą krzywą fajkę i pykając niebieskim dymkiem rozpoczynał opowieści:
– Za górami… za lasami… i opowiadał tak długo, aż z początku te najmłodsze dzieci zaczęły pochylać główki na trawie i mocno zasypiały. Te starsze wytrzymywały dłużej, ale i ich dopadał w końcu sen. Ostatnim, który zasypiał, był dziadek Sypuła, któremu zimna już fajka wypadała z ust na bujną trawę, a pochylona głowa świadczyła o zamknięciu obszaru umysłu, w którym zamieszkiwała bajkowa pamięć.
O dziwo, niektóre dzieci spały tak do rana, a pobyt ten, oczywiście był aprobowany przez ich rodziców. Budzili się zwykle z nastaniem rannej rosy, która oznajmiała nadchodzący świt i świeżość poranka.
W drewnianym domku po lewej stronie podwórka mieszkał Janek. Do jego domku wchodziło się przez drewnianą sień, z której drzwi prowadziły do oddzielnego pomieszczenia kuchennego. Po lewej stronie, znajdował się pokój sypialny, a po prawej pokój wypoczynkowy.
Drewniana chatka miała stromy wysoki dach pokryty blachą i wysoki murowany komin. Na górze był obszerny strych, wykorzystywany w lecie do spania. Na strychu było o wiele chłodniej niż w nagrzanych pomieszczeniach na dole.
Janek był najmłodszym synem, miał jeszcze trzech starszych braci i siostrę. Najstarszy z braci Mieczysław, czyli zwyczajowo Mietek, miał dziewiętnaście lat i tylko on jeden, posiadał jasne blond włosy. Pozostałe rodzeństwo wraz z Jankiem miało włosy kruczoczarne.
Mietek był chłopakiem pracowitym i bardzo zdolnym. Uczył się w szkole powszechnej, gdzie siódmą klasę zdał z wyróżnieniem. Dalszą naukę kontynuował w wieczorowej szkole średniej, a w dzień pracował z ojcem w warsztacie.
Młodszy o dwa lata Stanisław, miał siedemnaście lat i terminował w prywatnym warsztacie ślusarskim. Codziennie wstawał o szóstej rano i jadł w pośpiechu śniadanie. Mama zawijała mu kanapki w papier, które zabierał ze sobą i wychodził o godzinie siódmej do pracy.
Mały jeszcze Janek strasznie mu zazdrościł, gdyż po cichu również interesował się ślusarstwem. Marzył, że kiedyś stanie za warsztatem. Matce Janka nie bardzo podobało się to marzenie najmłodszego syna. Mówiła mu zawsze:
– Ty nie będziesz ślusarzem! Mam dosyć jednego brudasa i prania codziennie jego umorusanych w oleju ubrań.
Ta mowa jednak nie zrażała małego chłopca, który cichutko i z uporem szeptał sobie – a ja i tak będę ślusarzem.
Tadeusz, trzeci brat Janka, skończył w tym roku szkołę powszechną. Należał on do szkolnej organizacji „ Orlęta”. Po zdaniu egzaminów wyjechał na obóz strzelecki do Sulejówka koło Warszawy. Miał tam przebywać do końca wakacji.
Siostra Kazia miała dziewięć lat. Chodziła do tej samej szkoły co Janek. Zdała do trzeciej klasy i uczyła się bardzo dobrze – jak wszyscy w tej rodzinie. Na wakacje, pojechała wraz z Mietkiem, do stryja Andrzeja na wieś. Tam Mietek trochę dorabiał, naprawiając chłopom uprząż dla koni.
Gdy Janek wszedł do domu z rybami, w kuchni była tylko matka. Właśnie zmywała naczynia po obiedzie. Widząc nadchodzącego syna załamała spracowane i mokre ręce.
– Janek, bój się Boga, gdzie ty byłeś? Obeszłam drogę, byłam u Szostakiewiczów, wszędzie pytałam, nikt cię nie widział. Jakbyś się pod ziemię zapadł.
– No, tak! – popatrzyła na przyniesiony połów.
– Kto by cię znalazł, jak ty siedzisz jak czapla w szuwarach! Zobaczysz, ty się jeszcze kiedyś utopisz.
Janek nie odezwał się ani słowem. Nie chciał denerwować mamy swoimi wykrętami. Odczuwał już silny głód, który kierował mimowolnie jego bystry wzrok na piekarnik. Tam często mama przechowywała dla niego spóźniony obiad.
– I tym razem znów pewnie głód przygonił cię do domu. Siadaj, a ja ci przygrzeję obiad. Czy ty zawsze musisz jeść odgrzewane! Nigdy nie możesz zdążyć, tak jakby ci tego biegania ciągle było mało i mało. Wszystkie dzieci są już dawno na podwórku, tylko ciebie oczywiście nie ma – gderała nakładając na talerz ziemniaki i zalewając je czerwonym barszczem, po czym usiadła.
Janek bardzo lubił to danie. Przygotowany obiad znikał w mgnieniu oka z talerza.
Pani Anna uśmiechnęła się nieznacznie. Sprawiało to jej wielką radość, kiedy jadł tak zawadiacko. Koiło odczuwany ból, wcześniejszego braku dziecka na rodzinnym obiedzie.
– Nie spiesz się tak! Bo się w końcu udławisz, przecież nikt cię nie goni – mówiła karnie, uśmiechając się wdzięcznie.
– Mam dla ciebie drugie danie – kluski z serem i śmietaną.
– Świetnie – krzyknął Janek i zaczął się szybki taniec widelca, który transportował kluski z szybkością błyskawicy. Widelec pobłyskiwał co chwila, aż na talerzu została mała, rozsmarowana powłoczka resztek śmietany.
Po zakończeniu posiłku i krótkim odpoczynku Janek wyszedł na podwórko. Wytoczył z komórki spory pieniek drewniany i wziął się do rąbania drewna. Pochłonięty tą ciężką pracą nie zauważył, że na trawie obok niego usiadła Hawa. Z uwagą przyglądała się jego pracy, po czym odrzekła:
– Janek, nie wal tak mocno w ten pieniek, przecież przetniesz go tą wielką siekierą i odrąbiesz sobie nogę.
Janek coś mruknął i nie sugerując się tymi uwagami, robił dalej swoje. A gdy skończył, Hawa podniosła się z trawy i zaczęła zbierać porąbane drwa.
– Pomogę ci trochę i zaniosę drewno do komórki.
Nie protestował, a tylko pomyślał: „dobra ta Hawa” i razem z nią zbierał szczapy drewna, przenosząc całe naręcza do szopy.
Słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi, było już około dwa metry nad dachem żydowskiej szkoły, której budynek wypełniał zachodnią stronę podwórka. Nie grzało już tak mocno jak w południe. Jego tarcza stawała się bardziej czerwona i większa, a cienie drzew wydłużały się, informując bez słów, że dzień ma się ku końcowi.
Jaskółki raźniej cięły koszącym lotem rozgrzane powietrze, wyłapując co bardziej leniwe ćmy i muszki. Niebo pociemniało, stając się jeszcze bardziej niebieskie. Nadchodziła ciepła i duszna noc.
Janek, po skończonej pracy, znów wyszedł na podwórko. Dzieci rozpoczynały właśnie zabawę w „ czarnego luda ”, wrzeszcząc przy tym co niemiara. Młode ich buzie artykułowały liczne i zróżnicowane dźwięki, których hałas dostawał się w każdy zakamarek podwórka i licznych mieszkań. Oznajmiał radość i szczęście bawiących się maluchów.
Pod dębami siedział już dziadek Sypuła, paląc swoją nieodłączną fajkę. Niebieskawy dym krążył nad jego głową i majestatycznie przepływał dalej i dalej. Zapach tytoniu, którego woń Janek bardzo lubił, zwabił go w to miejsce. Usiadł więc pod dębem, oparł się o pień plecami. Kora drzewa była przyjemnie chłodna. Po całym dniu przygód, które miały wpływ na proces zmęczenia tego młodego jeszcze chłopca spowodował, że Janek wolno pochylił senną głowę do podgiętych kolan. Kilka razy walczył jeszcze, napinając odruchowo mięśnie szyi, ale w końcu poddał się błogości otoczenia i zapadł w głęboki sen. Kołysany był szumem liści dębów i kwileniem ptaków szukających miejsca na swój kolejny nocleg. Sen zmorzył go tak twardy, że nie mógł już słyszeć nawoływania ojca. Zdawało mu się, że ktoś unosi go w górę i kołysząc niesie przez podwórko. Słyszał, jak jakieś ptaszysko potrąca gałęzie drzewa. Stara sowa z łopotem skrzydeł przeleciała nad głowami syna i niosącego go ojca.
Pan Władysław wszedł do domu, rozebrał Janka i położył spać na jednym z łóżek małej sypialni. Gdy odchodził, słyszał jeszcze bezładny szept i głośniejszą urywaną rozmowę, z „marami sennymi” syna.