- promocja
- W empik go
Niewierni - ebook
Niewierni - ebook
Niewierni to tętniący napięciem wielowątkowy thriller, w którym powracają bohaterowie Nielegalnych.
Autor, były oficer wywiadu, stworzył pasjonującą opowieść inspirowaną autentycznymi wydarzeniami.
Agenci polskiego wywiadu z zespołu Konrada Wolskiego wpadają na trop tajemniczego spotkania w hotelu Marriott. Nie podejrzewają, że wydarzenie to postawi na nogi służby wywiadowcze wielkich mocarstw. Nowe zagrożenie terrorystyczne uruchamia lawinę wydarzeń od Jemenu po Irlandię.
Nieuchwytny Safir as-Salam, polski terrorysta w szeregach Al-Kaidy jest gotowy do decydującego starcia. Wszystkie tropy prowadzą do Szwecji, gdzie uwagę służb zaprząta genialny haker antyglobalista...
Vincent V. Severski ─ pseudonim literacki pułkownika polskiego wywiadu. Przez wiele lat pracował poza granicami kraju pod przybraną tożsamością. Zajmował jedno z najwyższych stanowisk kierowniczych w Agencji Wywiadu. Odszedł ze służby w 2007 roku. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-086-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa nie wyróżniała się tego roku niczym specjalnym. Może tylko pogoda była ładniejsza i zrobiło się bardzo ciepło, ale dla Marii Krynickiej to i tak nie miało większego znaczenia.
Po powrocie z kościoła jak zwykle wzięła się do szykowania obiadu. Jej mąż Marian, od lat bez pracy, zaległ z butelką piwa w dłoni przed telewizorem. Z drugiego pokoju dochodziły głosy chłopca i dziewczynki walczących o dostęp do komputera. Całe mieszkanie z ciemną kuchnią miało ledwie czterdzieści metrów kwadratowych, a sprawiało wrażenie jeszcze mniejszego. Tak zostało zaprojektowane w latach sześćdziesiątych.
Zanim Maria Krynicka przygotowała obiad, Marian zdążył już wypić trzy piwa i wypalić pięć papierosów. Nie usłyszała, jak zachrzęściła zakrętka od dwusetki żołądkowej gorzkiej schowanej pod starym fotelem przykrytym narzutą. Po chwili z balkonu drugiego piętra domu przy ulicy Orzyckiej w Warszawie poszybowała w krzaki pusta buteleczka.
Papierosów i piwa Krynicki używał w nadmiarze kosztem dwójki dzieci. I to właśnie najbardziej bolało Marię. Kiedyś próbowała protestować, walczyć, ale pięści Mariana szybko kończyły dyskusję.
Odkąd dostała pracę sprzątaczki w hotelu Marriott, nie mogła sobie pozwolić na widoczne sińce, bo to ona utrzymywała dom, Mariana i coraz bardziej wymagające dzieci.
Instynkt samozachowawczy Krynicki miał rozwinięty nadzwyczaj dobrze, ale nie tak dobrze, aby hamować popęd seksualny i upodobanie do brutalności. Dlatego Maria wiedziała doskonale, czym jest gwałt połączony z okrucieństwem. Pozbawiona wyboru godziła się na takie życie, czekając nie wiadomo na co. Czasami nawet żal jej było Mariana i szczerze mu współczuła, bo nie mogła inaczej. Brak współczucia to też okrucieństwo – podpowiadał jej ksiądz.
Nie bała się Mariana, bała się konsekwencji, których właściwie nie potrafiła określić. Ale najbardziej bała się pójść do ginekologa, choć organizm od dawna już sygnalizował, że może być za późno. A może dlatego, że było za późno, uważała, iż nie ma już po co iść do lekarza.
Kiedyś starała się zatrzymywać dzieci w domu, bo tylko w ten sposób mogła uniknąć natarczywości Mariana. Ale z czasem nauczył się wykorzystywać każdą okazję i uznała, że lepiej, by dzieci były wtedy poza domem.
W hotelu pracowała na zmiany, więc przy stale obecnym w domu mężu jej los był naznaczony cierpieniem, większym, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Z czasem jednak uznała, że muszą być przecież kobiety, które cierpią bardziej od niej. O wiele bardziej! Bo cierpienie nie ma granic – uważała Maria Krynicka wsłuchująca się uważnie w Pismo Święte.
Do pracy szła dopiero w poniedziałek na ósmą rano i od tego dnia, dzięki jej spostrzegawczości i odpowiedzialności, miał się trochę zmienić świat. Ale nie ten w ciasnym mieszkaniu na drugim piętrze przy ulicy Orzyckiej w Warszawie.2
Minęło już ponad siedem miesięcy, odkąd wysłał do Zuzy maila z Kijowa. Odpowiedziała mu dopiero po trzech tygodniach. Później przesyłała wiadomości co dwa dni. Przeglądał swoją skrzynkę możliwie często. Ale nie mógł odpisać, bo wokół niego działy się dziwne rzeczy i obawiał się, że może być śledzony przez rosyjską FSB albo Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy. Doskonale wiedział, że rosyjskie służby mają swoje wtyczki w Al-Takfir, ale sprawa, którą miał załatwić, warta była tego ryzyka.
Rozmowy były tajne i spotkania odbywały się za każdym razem gdzie indziej, w różnych wsiach i chutorach, od Symferopola do Jałty, więc Karol Hamond nie miał swobodnego dostępu do internetu i musiał polegać na przygodnych kawiarenkach. Telefonu również nie mógł używać. Numer, który podał Zuzie we Lwowie, był już nieaktualny.
Od rozstania na lwowskim peronie nie mógł przestać o niej myśleć. Jej obraz w oknie pociągu i smutne, oddalające się spojrzenie utkwiły w jego pamięci z siłą, jakiej dotąd nie znał.
Chwilami wydawało mu się, że popadł w jakiś obłęd, że to wszystko jest bez sensu. Skłamał przecież, że nazywa się Aleksander Kurtz, i opowiedział jej o sobie zmyślone historie. Zuza poznała kogoś innego, więc jak mógł nawet pomyśleć, że będzie chciała się z nim spotykać, jeżeli się zorientuje, że ją okłamał. Była na tyle inteligentną dziennikarką, że prędzej czy później by się domyśliła, że nie jest tym, za kogo pragnął uchodzić.
Jednak ta na pozór tak oczywista myśl nie była w stanie zniszczyć marzenia, by spróbować wytłumaczyć sens swojej misji. Gdyby zrozumiała, że poświęcił się walce o lepsze jutro, mogłaby się do niego przyłączyć. We dwoje, razem, mieliby większą szansę przybliżyć tę wizję.
Dlatego kiedy wrócił z Krymu do Polski, postanowił przygotować się do tej rozmowy. Najpierw musiał ustalić, gdzie mieszka Zuzanna Wilska.
Karol wynajmował na obrzeżach Iwicznej solidny, murowany domek z lat siedemdziesiątych. Przeciętny, niewyróżniający się niczym szczególnym, dobrany jednak bardzo starannie, tak by spełniał wszystkie jego nietypowe potrzeby.
Teren posesji i dom były zabezpieczone minikamerami połączonymi z komputerem ukrytym pod podłogą w kuchni. Tam też miał skrytkę, w której trzymał broń, dokumenty, pieniądze, zestaw notebooków, iPhone’ów, BlackBerrych, zdobytych w różnych zakątkach świata. Dom zabezpieczony był dodatkowo ładunkami wybuchowymi.
W garażu Karol trzymał motor Kawasaki KX 450F, na którym regularnie, co tydzień, ćwiczył jazdę terenową. Opanował ją w stopniu doskonałym i miał prawo wierzyć, że kiedy po niego przyjdą, to nie broń, nie ładunki wybuchowe, ale właśnie ten motor go uratuje.
Spędzał tutaj ledwie kilka miesięcy w roku, lecz uważał ten dom za swoje miejsce na ziemi, bo czuł się Polakiem.
W domu korzystał z internetu tylko w sprawach, które nie były związane z jego działalnością w Bazie. Sprawy organizacyjne załatwiał wyłącznie w sieciach wi-fi w centrach handlowych.
Nieustannie studiował technologie informatyczne, szczególnie te wojownicze, lecz nie tylko po to, by podnieść własne umiejętności, ale również po to, by nawiązywać kontakty z osobami zatrudnionymi w miejscach, które mogą być przydatne dla Bazy.
Dlatego nie miał najmniejszych trudności ze zdobyciem adresu IP Zuzy Wilskiej, choć zajęło mu to trochę czasu. Jej komputer znajdował się w mieszkaniu na trzecim piętrze przy placu Wilsona 2, nad kinem Wisła.
Wcześniej przejrzał w internecie wszystkie informacje na temat Zuzanny Wilskiej. Osoby o tym imieniu i nazwisku pojawiały się wielokrotnie, jednak żadna nie pasowała do jej profilu. Nic też nie wyszło, kiedy połączył jej nazwisko z hasłem „Ukraina”. Wydało mu się dziwne, że dziennikarka specjalizująca się w tym temacie nie ma w internecie żadnych publikacji. Jej nazwisko nie pojawiło się na żadnym blogu, forum ani czacie. Sprawdzał to długo i systematycznie. Zupełnie nic!
Freelancer musi przecież gdzieś istnieć, gdzieś publikować – zastanawiał się aż do chwili, kiedy zrozumiał, że Zuza publikuje pod pseudonimem. Skoro jeździ tak często na Ukrainę, woli pewnie pozostać anonimowa. Ta myśl stała się nagle dla niego tak oczywista, że zaprzestał dalszego śledztwa.
Teraz, gdy znał już jej adres, postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście tam mieszka.
Wielokrotnie wyobrażał sobie, że po prostu dzwoni do jej drzwi, wchodzi z wielkim bukietem kwiatów i bez słowa ją całuje. Od tego momentu wszystko zacznie się od nowa. Im dłużej układał sobie w głowie słowa i myśli, tym mocniej dochodził do przekonania, że ktoś taki jak ona musi go zrozumieć i zaakceptować.
A jeżeli tak się nie stanie?! – myślał z niepokojem i zaraz sam sobie odpowiadał: Nie! Nie… Oszalałeś, człowieku! Nie! Na pewno się zgodzi!
Przesłała mu mailem trzydzieści siedem obszernych wiadomości, w których dawała wyraźne sygnały, że tak właśnie może być, że jej uczucie jest silne i trwałe, a wrażliwość na krzywdę świata nie mniejsza niż u niego. Tyle razy już napisał „Kocham Cię!”, lecz nie mógł się zdobyć na uderzenie w klawisz Enter. Teraz trochę żałował.
Od dwóch miesięcy nie miał od niej żadnej wiadomości i poczuł się zagrożony. Musiał się pospieszyć i jak najszybciej zrobić to, co sobie zaplanował.
Wcześniej, zanim ją poznał, miał chwilami wrażenie, że walka w Bazie przemieniła go w bezdusznego, pozbawionego uczuć wojownika. Zuza tchnęła w niego tak wiele optymizmu, nadziei, że znów poczuł się człowiekiem pełnym życia, rewolucjonistą. Jej aura sprawiła, że powrót Mahdiego stawał się realny i bliski.
Teraz najważniejsze było sprawdzić, czy Zuza jest wolna, czy nie ma przy niej kogoś, czy wciąż mieszka sama. Nawet nie dopuszczał do siebie innej myśli. Wydawała mu się tak irracjonalna, nieprawdopodobna, że chwilami się zastanawiał, czy zamiast sprawdzać wszystko i przygotowywać się jak do akcji bojowej, nie powinien wejść po prostu na trzecie piętro i zadzwonić do drzwi.
Jednak instynkt wojownika nie pozwalał mu ryzykować życia. Od niego zależało nie tylko powodzenie rewolucji i bezpieczeństwo wielu braci, lecz także coś znacznie ważniejszego.
Na pewno się do mnie przyłączy! Nie będzie miała wyboru, kiedy zrozumie, o co trzeba walczyć! – powtarzał sobie uporczywie i z głębokim przekonaniem, że tak właśnie będzie.
Postanowił jednak, że zanim się z nią spotka, porozmawia z profesorem Ahmedem. Czuł, że odkąd ją poznał, tak mocno zawładnęły nim emocje, że chwilami traci samokontrolę, błądzi i coraz częściej się myli. Uznał więc, że nie powinien sam podejmować decyzji. Nie mógł przecież sprzeniewierzyć się przysiędze. Są sprawy ważniejsze niż życie, śmierć czy nawet miłość.
Do domu wchodziło się od tyłu. Pod wysokimi drzewami stały zaparkowane samochody lokatorów. Była jedenasta rano i Karol miał nadzieję, że Zuzy nie ma w domu. Dla pewności jednak nacisnął na domofonie numer jej mieszkania. Tak jak się spodziewał, odpowiedziało mu milczenie.
O tej porze, w dzień powszedni, prawie każdy ma coś do załatwienia w mieście albo jest w pracy. W domach są tylko emeryci, renciści, bezrobotni, matki z dziećmi, więc wcisnął dowolny numer. Odezwała się starsza kobieta i na hasło „listonosz” otworzyła drzwi klatki numer 2.
Przypiął sobie podrobiony identyfikator z logo PGNiG ze swoim zdjęciem. Wziął duży zeszyt i detektor gazu, który kupił w internecie, i zadzwonił do drzwi piętro niżej.
Dopiero po trzecim dzwonku otworzył mu nieogolony mężczyzna po czterdziestce, w majtkach i brudnym podkoszulku.
– Dzień dobry panu. Jestem z gazowni. Prowadzimy kontrolę instalacji – zaczął Karol pewnym siebie głosem. – Można?
– Wchodź pan! – wyrzucił z siebie mężczyzna wraz z alkoholowym odorem.
Karol przeszedł bokiem, bo jedynie tyle mu zostawił miejsca. Już z przedpokoju było widać, że umeblowanie pochodzi z lat siedemdziesiątych, a ostatni remont robiono tu pewnie jeszcze wcześniej. Mieszkanie składało się z dwóch dużych pokoi i sporej kuchni. Mogło mieć jakieś sześćdziesiąt metrów.
Wszedł do kuchni i włączył detektor gazu przy starej kuchence. Choć miała to być zwykła przykrywka do sprawdzenia rozkładu mieszkania i krótkiej rozmowy, ku jego zaskoczeniu detektor zaczął głośno piszczeć.
– Ma pan silny upływ gazu. To bardzo niebezpieczne! – stwierdził zgodnie z prawdą Karol i bez pytania usiadł przy stole, rozłożył zeszyt i coś w nim zapisał. – Przyślę dzisiaj do pana gazowników, żeby to uszczelnili. Sprawia pan zagrożenie dla wszystkich lokatorów. – Pomyślał, że Zuza nawet nie wie, na jakiej bombie mieszka. – Zrozumiał pan? W przeciwnym razie grozi panu sąd grodzki…
– Dobra! Dobra! – odezwał się nagle mężczyzna. – Załatwimy sprawę, kurwa!
– Nie wie pan, kiedy można zastać tego lokatora nad panem? – zapytał Karol, wciąż coś pisząc w zeszycie. – Pan tu podpisze! – powiedział po chwili, dał mężczyźnie długopis i podsunął zeszyt.
– Jaki lokator?! Panie! Dupa, i to jaka! – ożywił się tamten.
– To może przyjdę, jak nie będzie męża – odparł Karol z udawaną ironią.
– Gdzie tam, panie! Sama mieszka! Wysoka blondyna, ale żadnego fiuta z nią nie widziałem… No… tego… łóżko też nie wali po nocy.
– Długo tu mieszka?
– Parę lat… nie pamiętam. Kupiła to mieszkanie ze trzy albo cztery lata temu. I zaraz mi, kurwa, zalała całą kuchnię. Tynk odszedł z sufitu. Patrz pan! – Karol spojrzał na zagrzybiony sufit. – Potem robiła remont. Wszystko wypierdoliła na śmieci… Ma cipa kasę, ma… Co ja z nią miałem, panie!
– Kiedy ją najlepiej zastać?
– Nie wiem. Często wyjeżdża… wraca raczej późno…
– Dobrze. Dziękuję panu. Niech pan czeka na gazowników!
– Dobra. Dobra – zakończył mężczyzna tym samym tonem, jakim zaczął.
Karol wyszedł na klatkę schodową z dziwnym uczuciem, że chętnie pchnąłby nożem tego obślinionego pijaka, ale jednocześnie był mu wdzięczny, bo usłyszał to, co chciał, i były to dobre wiadomości. Na tyle dobre, że nie musiał się zastanawiać, dlaczego w tym mieszkaniu zameldowana jest jakaś Sara Kaliska. Można było to łatwo wyjaśnić na sto sposobów. Wiedział o tym aż nadto dobrze.
Następnego dnia o siódmej rano ustawił samochód w miejscu, z którego miał doskonały widok na drzwi klatki numer 2.
Było dosyć ciepło i sucho. Wiedział, że rozpozna ją z łatwością. Jej obraz tkwił w jego pamięci, jakby był utrwalony w miejscu wybranym wyłącznie dla niej.
O siódmej trzydzieści zamknęło się okno sypialni, co oznaczało, że Zuza wkrótce będzie wychodzić. Pomyślał, że jeżeli codziennie wychodzi o tej porze, to z pewnością musi gdzieś pracować i pewno nie jest już freelancerem. Wolał, żeby była wolnym człowiekiem, tak jak mówiła we Lwowie.
Po chwili otworzyły się drzwi i wyszła Zuza. Karol instynktownie pochylił się w fotelu. Rozpoznał ją od razu. Słomkowozłote włosy miała spięte wysoko z tyłu głowy, identycznie jak wtedy, gdy widział ją ostatni raz w oknie pociągu do Kijowa.
Zatrzymała się na moment przed wejściem, jakby chciała się upewnić, jaka jest pogoda. Podniosła kołnierz granatowego żakietu w marynarskim stylu, ze złotymi guzikami. Była w dżinsach i czarnych butach na płaskiej podeszwie. Na ramieniu miała dużą czarną torbę sportową. Kompozycja stroju była trochę męska, dosyć prosta, a jednak dobrana z kobiecym smakiem i stylem, wzmocniona urodą Zuzy i harmonijnymi ruchami jej ciała.
Pamiętał ją trochę inną, w wakacyjnym otoczeniu, ale teraz, gdy patrzył, jak idzie szybkim, pewnym krokiem, a spięte włosy kołyszą się w takt jej ruchów, poczuł, jakby coś ścisnęło go za gardło, jakby niespodziewanie zamarzł i stracił kontrolę nad własnym ciałem. Nigdy wcześniej nie doświadczył podobnego doznania. Ale to było przyjemne.
Potrzebował chwili, by się opanować. Dopiero teraz się zorientował, że Zuza nie będzie jechać samochodem i prawdopodobnie zmierza w kierunku metra albo tramwaju. Postawił kołnierz kurtki, założył okulary i naciągnął głębiej czarną czapkę. Wyskoczył z samochodu, gdy Zuza znikała za zakrętem.
Na placu Wilsona było już sporo porannych przechodniów zmierzających w różnych kierunkach. Jemu jednak się wydawało, że w Warszawie jest teraz tylko ich dwoje.
Weszła do metra. Karol musiał skrócić dystans, ale zachował bezpieczną odległość. Nie był gotowy na przypadkowe spotkanie, nie w takich warunkach.
Kupił bilet w automacie, przeszedł przez bramkę i zobaczył ją stojącą na peronie przy torze w kierunku Centrum. Było dużo ludzi i łatwo mógł się ukryć. Stanął na końcu peronu. Rzadko jeździł komunikacją miejską w Warszawie, bo bał się, że ktoś mógłby go rozpoznać.
Zuza stała bliżej początku peronu, zatem gdy wysiądzie, pójdzie do przedniego wyjścia – pomyślał.
Po chwili nadjechał pociąg. Karol odczekał, aż Zuza wejdzie do jednego z pierwszych wagonów, przepuścił wszystkich pasażerów i wsiadł ostatni do końcowego wagonu.
Wysiadał na każdej stacji, przepuszczając pasażerów, i wracał ostatni. Manewr ten wymagał od niego sporo zdecydowania i siły, jednak Karol radził sobie dobrze. Ta prosta technika pozwalała mu kontrolować, czy Zuza nadal jest w pociągu. Wysiadła z tłumem ludzi na stacji Centrum.
Jej jasne włosy prowadziły go bezbłędnie. Był bardzo blisko i wydawało mu się, że ona wyczuje jego obecność, odwróci się i spojrzy prosto na niego.
Gdy wyszli na zewnątrz, zwiększył dystans. Zuza skręciła w prawo i ruszyła w kierunku Dworca Centralnego.
Widział doskonale, jak przeszła na drugą stronę ulicy Emilii Plater i po chwili zniknęła w jednym z wieżowców. Wszedł za nią wraz z ludźmi spieszącymi do pracy.
Wrócił do domu w Iwicznej i od razu włączył internet. W budynku, do którego weszła Zuza, było około czterdziestu instytucji. Skonstatował, że prawdopodobnie musi teraz pracować dla jakiejś firmy handlowej albo konsultingowej. Poczuł lekkie rozczarowanie i mocno zatrzasnął pokrywę komputera.
Oparł się na fotelu i założył ręce za głowę. Przez chwilę trwał w bezruchu. Dotarło do niego, że po tym wszystkim, co go dziś spotkało, potrzebuje wewnętrznej równowagi i wymiany energii. Postanowił, że pójdzie do siłowni w garażu i przez godzinę nad sobą popracuje, a potem za domem poćwiczy Falun Dafa. Zrobi dzisiaj pełny zestaw ćwiczeń, ale skupi się na Falun Zhou Tian Fa i Shen Tong Jia Chi Fa.
Gdy już będzie odnowiony i gotowy, zasiądzie znowu przy komputerze i spróbuje ustalić, w której firmie pracuje Zuza.3
Konrad Wolski, naczelnik Wydziału Specjalnego Q Agencji Wywiadu, siedział w swoim pokoju na dwudziestym piętrze warszawskiego wieżowca i czekał. Przed nim na biurku stał zimny już kubek ze złotym symbolem CIA, nieduże drewniane pudełko o pięknym ciemnobrązowym wzorze i leżał iPhone 4S.
Minęły już ponad dwie godziny. Nie odbierał telefonów i zabronił sekretarce Ewie wpuszczania kogokolwiek aż do odwołania. Czas dłużył mu się niemiłosiernie, a czarne lusterko telefonu wciąż było martwe.
– Co się dzieje? – wymamrotał ze złością i przygryzł dolną wargę. Wziął do ręki telefon i wcisnął przycisk, jakby chciał się upewnić, czy przypadkiem nie przeoczył połączenia. Dobrze wiedział, że to bezsensowna reakcja, ale robił tak czasami, gdy denerwował się bardziej niż zwykle.
Popatrzył na pamiątkowy kubek z okazji pięćdziesięciolecia CIA, który kiedyś podarował mu warszawski rezydent, i pomyślał, że był to chyba dziesiąty kubek, jaki dostał od Amerykanów. Wszystkie oprócz tego jednego rozdał pracownikom, ale ci nigdy ich nie używali do picia kawy, jakby uważali, że nie może ona smakować z czegoś takiego, i przechowywali w nich przybory biurowe.
Konrad jednak używał go zgodnie z przeznaczeniem, bo odpowiadała mu powiększona pojemność i wygodny uchwyt.
Przeniósł wzrok na pudełko. Przekręcił srebrny kluczyk. Wewnątrz, pod spodem, umieszczona była mosiężna tabliczka z wygrawerowanym napisem: _To Konrad with best wishes from your friends in Israel. January 1998_.
Dostał je od Dawida Awnera, starszego od niego o siedemnaście lat oficera Mosadu, z którym współpracował przez wiele lat. Realizowali razem operację „Condor” w Iranie.
Dawid był prawdziwym przyjacielem i to on nauczył Konrada, czym jest świat islamu i kim są Izraelczycy. Ale nauczył go też czegoś znacznie ważniejszego: moralności, jaką powinien się cechować oficer wywiadu.
Zmarł pięć lat temu po wypaleniu miliona papierosów i wypiciu dwustu pięćdziesięciu hektolitrów arabskiej kawy. Konradowi bardzo brakowało jego prostej szpiegowskiej mądrości. Nikt tak jak Dawid nie potrafił wytłumaczyć spraw trudnych do zrozumienia dla wszystkich tych, którzy nie przeżyli Holokaustu.
Zawsze zachowywał zimną krew i znajdował słuszne rozwiązanie. Cierpliwość tracił jedynie wtedy, gdy zaczynali rozmawiać o ortodoksyjnych żydach, których uważał za zakałę i prawdziwe nieszczęście narodu izraelskiego. Sam był żydem reformowanym, urodzonym w Sosnowcu.
Pudełko zostało zrobione przez Izraela Białego, mosadowskiego arcymistrza wyrobów ręcznych, z dwóch dużych kawałków drzewa oliwnego, które po tysiącu lat owocowania uschło któregoś dnia na dziedzińcu jakiegoś starego domu w Jaffie. „Z jego drewna wytworzono przedmioty, które otrzymali sprawdzeni przyjaciele Izraela – mówił Awner, wręczając pudełko Konradowi. – W tym świętym drzewie, które przez setki lat rodziło owoce i które zawsze ktoś otaczał czułością, zaklęta była istota człowieczeństwa. To drzewo równie żarliwie kochali Żydzi, jak i Arabowie”. Tak mówił Dawid, który Arabów nazywał braćmi, a Persów uważał za przyjaciół.
Gdy wręczał Konradowi to pudełko, przestrzegał go, by dobrze się zastanowił, co w nim będzie przechowywał. Nie mogły to być jednak pieniądze. Do dzisiaj Konrad nic w nim nie trzyma. Nie znalazł jeszcze niczego takiego, co byłoby godne je wypełnić.
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Sara. Od razu ciężko usiadła w fotelu, zapaliła papierosa i gestem pełnym złości uderzyła zapalniczką Zippo o ławę.
– No! Mów! – zaczął Konrad.
– Prokurator zapowiedział, że najprawdopodobniej będzie musiał przedstawić mi zarzut przekroczenia uprawnień. Wyobrażasz sobie?! Przekroczenia uprawnień! On nic nie rozumie! Co on może wiedzieć o pracy wywiadu… To nie jest normalny kraj…
– Jak to możliwe?! – Konrad był mocno poruszony.
– To młody prokurator… może chce na tym zrobić karierę… sama już nie wiem…
– _Fuck!_ Może to jakiś oddany wyznawca sekty Zielińskiego!
– Najgorsze, że jak dostanę zarzuty, to szef będzie musiał mnie zawiesić w czynnościach.
– Kiedy to może być?
– Nie wcześniej niż za miesiąc, półtora. Tak go przynajmniej zrozumiałam.
Po powrocie do Polski i zakończeniu sprawy archiwum NKWD Travis złożył raport o zwolnienie ze służby w Agencji Wywiadu i szczegółowo opisał, jak doszło do zabójstwa pułkownika Stepanowycza z białoruskiego KGB.
Aresztowanie Rupertów, ojca i syna, wstrząsnęło sceną polityczną w Polsce i wymiotło prezydenta Zielińskiego, który nawet nie próbował ubiegać się o reelekcję. Ku zaskoczeniu wszystkich wybory wygrał Adam Poławski, kandydat Zjednoczonej Centrolewicy. Wkrótce nastąpiły też przedterminowe wybory parlamentarne i dotychczasowa koalicja rządowa ledwo utrzymała się w Sejmie. Opozycja przy wsparciu mediów doprowadziła do głębokiej wymiany elit w Polsce i jeszcze przed końcem roku szybka przebudowa sceny politycznej była zakończona. Powstał chimeryczno-hybrydowy centrolewicowy rząd, w którym lewica miała iluzoryczną władzę opartą na licznych trzeciorzędnych stanowiskach.
Jednak odchodząca ekipa, zgodnie ze swoimi ideałami, zostawiła szereg pułapek, w które naiwnie wpadali nowi politycy. Tak czy siak, albo ich nie widzieli, albo nie potrafili sobie z nimi poradzić.
Nie inaczej było w Agencji Wywiadu na Miłobędzkiej, gdzie generał brygady Zdzisław Pęk i jego zastępcy, jeszcze przed odejściem, złożyli pięć zawiadomień do prokuratury o popełnieniu przestępstw przez oficerów. Oczywiście starannie wyselekcjonowanych. Sprawa oficera o pseudonimie „Travis” była wręcz idealna, by odpowiednio zapłacić Konradowi Wolskiemu za wtrącanie się do polityki, jak uważał generał Pęk.
Przeliczyli się jednak, bo prokuratura wprawdzie wszczęła postępowanie, lecz nikomu nie postawiła zarzutów i wciąż prowadziła dochodzenie. Konrad bardzo przeżywał to, co się stało, ponieważ ostrze prokuratury skierowało się głównie przeciwko Sarze, która wyszkoliła i obsługiwała Travisa.
Pęk nie znał się na pracy wywiadowczej, ale przez lata po mistrzowsku opanował prostą zasadę – „dziel i rządź”. Doskonale wiedział, że prędzej czy później prokuratura skupi się na Sarze Korskiej, zastępczyni Konrada. I o to chodziło! Bo Konrad był odporny na własny ból czy upokorzenie, ale nie był przygotowany na jakiekolwiek oskarżenie wymierzone w jego współpracowników, a szczególnie w Sarę.
Dlatego Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego tak skonstruował zawiadomienie, by odpowiedzialność przede wszystkim spadła na Sarę. Mimo rozpaczliwych ruchów Konrada prokuratura nie umiała albo nie chciała zrozumieć, że to on jest odpowiedzialny za sprawę Travisa. Pęk i jego zastępca Ciężki, informowani regularnie przez Marka Belika, zastępcę Konrada, wiedzieli aż nadto dobrze, że to, co zaboli twardą Sarę, dziesięciokroć mocniej zrani wrażliwego i trochę naiwnego Konrada.
Zawiadomienie o sprawie Travisa i Stepanowycza było oczywiste, bo takie jest prawo. Jednak uzasadnienie, jakie przekazała Agencja Wywiadu, wskazywało na możliwość popełnienia przestępstwa. Konrad i Sara byli dodatkowo sfrustrowani zaistniałą sytuacją, bo był to pierwszy przypadek, kiedy Agencja oskarżała własnych oficerów. A przecież Travis działał w stanie wyższej konieczności.
Po akcji w twierdzy brzeskiej i sprawie Rupertów Pęk nie przyjął raportu Konrada o zwolnienie, bo uznał, że musi mieć go na oku, a może dokładniej – w zasięgu ręki. Przynajmniej do czasu wyborów.
Po wyborach nowe kierownictwo Agencji Wywiadu zapewniało Konrada, Sarę i Travisa, że zrobi wszystko, by sprawa jak najszybciej została wyjaśniona, wyrażało sympatię i pełne poparcie, ale gołym okiem było widać, że nikt nie chce się w to angażować, by nie padło na niego jakiekolwiek podejrzenie. Po aferze Ruperta nowy premier był wyjątkowo przewrażliwiony i najpierw dokonywał egzekucji na swoich współpracownikach, a dopiero potem badał sprawę.
Travis brał na siebie całą odpowiedzialność i był gotowy ponieść karę, nie mógł więc zrozumieć, dlaczego prokurator wciąż traktuje go jak broń, narzędzie, którym miała się posłużyć Sara.
– Co będzie, to będzie! Nie ma sensu teraz się tym zamartwiać – stwierdziła Sara, bo nie chciała już o tym myśleć.
– Widziałaś Marcina?
– Nie.
– Nie widziałaś jego nowego wcielenia?
Sara spojrzała z zainteresowaniem na Konrada, bo Marcin zawsze dostarczał im dużo radości i czasami trosk. Nie wyobrażali sobie, by Wydział Specjalny Q mógł bez niego istnieć.
– Już nie ma tego dawnego Marcina z pomadą na włosach, syntezy macho-żigolo… tych jego ciemnych okularków, podkoszulków i koszul à la Bahama…
– Chory? – wtrąciła z lekką ironią Sara.
– Sama idź i zobacz. – Konrad ruchem głowy wskazał na drzwi. – Dziś jego pierwszy dzień w nowej skórze. Dosłownie… nowej skórze. Poczekaj… – przerwał na moment. – Zawołam go. – Wcisnął interkom. – Ewa! Niech przyjdzie do mnie Marcin. I… dwie kawy.
Po jakiejś półminucie do gabinetu Konrada wszedł Marcin, ale Sara, siedząc w fotelu, w pierwszej chwili go nie poznała. Wstała, podeszła bliżej i z niedowierzaniem obejrzała go od stóp do głów. Konrad przysiadł na biurku i oglądał tę scenę z rozbawieniem.
– To ty? Marcin! Uszczypnij mnie, Konrad. – Sara z coraz większym rozbawieniem lustrowała wzrokiem Marcina. – Tak będziesz chodził codziennie? To… – dotknęła go ręką – to… jest wygodne? Jestem naprawdę… naprawdę bardzo zaskoczona. Ale… skąd ta niespodziewana zmiana?
– Taaak… – zareagował Marcin z wyraźnym ociąganiem i udawaną flegmą. – Teraz dopiero jestem sobą.
– Nooo… ja… nic nie mówię… więcej… muszę powiedzieć, że mi się podoba.
Marcin zrobił poważną minę, podciągnął nogawkę czarnych skórzanych spodni i pokazał wysoką cholewkę kowbojskich butów.
– Tysiąc! – zakomunikował.
– Skąd masz takie przetarte skórzane spodnie? – zapytał Konrad.
– No… kupiłem od jednego kolesia…
– A po co ci te rzemienie na bokach? To tak ma być?
– Nooo… jeszcze dobrze nie wiem, ale są cool.
– Podnieś tę kamizelkę… Frędzelki takie trochę nie tego… niemęskie – zauważyła z lekką ironią Sara.
– Czaszka ze skrzydłami w jakichś płomieniach. Ciekawe! Co to znaczy? – zapytał Konrad, oglądając czarną koszulkę Marcina, który kiwał tylko z politowaniem głową nad ignorancją szefa.
Stroju dopełniał srebrny sygnet na palcu, koraliki na szyi, dwudniowy zarost i zaczesane do tyłu włosy.
– Mam nadzieję, że nie masz tatuaży. Wiesz, że to u nas niedozwolone! – dorzucił Konrad. – Nooo… i nie jesteś chyba w żadnym gangu?
– Szefie, kurczę, szpieg też potrzebuje trochę wolności! Zawsze chciałem mieć motor… no… taki Easy Rider. Każdy prawdziwy mężczyzna mnie zrozumie… Ja dzisiaj tak tylko. Wczoraj zdałem prawo jazdy na motor…
– Jaki masz motor?
– Kupiłem od kolesia czarnego harleya-davidsona V-Rod VRSC z dwa tysiące piątego roku – ożywił się natychmiast Marcin i wyjął zdjęcie. – Oto cacuszko! Pojemność tysiąc sto, sto pięć koni… i niech szef patrzy… wydech Screaming Eagle, to znaczy słyszysz, a nie widzisz… Kupiłem go już trzy miesiące temu i wiernie na mnie czekał, aż się nauczę jeździć!
– Podoba mi się twoja metamorfoza – wtrąciła Sara. – Będziesz teraz musiał zabrać mnie na wycieczkę albo na jakiś zjazd… Goście na takich motorach są sexy. Liczę jednak, że masz też pod ręką nasz strój służbowy?!
– Czuję, że teraz używasz wody po goleniu Harley-Davidson. – Konrad przybliżył się do Marcina i pociągnął nosem.
– Szef to ma węch!
– Okej! Obejrzymy twój motor później – oznajmił Konrad. – Teraz odszukaj mi raport z naszej wizyty w Säpo we wrześniu… ten, który dotyczył nielegała Jorgensena. Pamiętasz?
– Jakże mógłbym zapomnieć?! Szefie! To moja sprawa… najlepsza… A co? Coś nowego?
– Przynieś i już!
Marcin wykręcił gwałtownie na wysokim, podciętym obcasie i o mało się nie przewrócił.
– Coś nowego? – zapytała Sara.
– Przyszła depesza od Olafa Svenssona. Ustalili, dlaczego Rosjanie chcieli zlikwidować Hansa Jorgensena i oszczędzili jego syna Carla. To może być ciekawe! Chcą jednak rozmawiać w cztery oczy i zapraszają nas do Sztokholmu.
– Świetnie! – zareagowała entuzjastycznie Sara. – Ta Linda Lund bardzo mi przypadła do serca. Profesjonalistka, przy tym wrażliwa. Ma dziewczyna głowę… i seksapil… nie?
– Podobna do ciebie. Macie coś wspólnego, chociaż to ty bardziej wyglądasz na Szwedkę niż ona. Masz, przeczytaj sobie całą depeszę ze Sztokholmu.
– Kiedy jedziemy? Bierzemy Marcina, jak poprzednio?
– Gdyby się dowiedział, że pojechaliśmy rozmawiać o Jorgensenie bez niego, mógłby być dla siebie niebezpieczny, nie mówiąc już o nas – zażartował Konrad. – Czekaj! – Nagle jakby coś sobie przypomniał. – Pamiętasz tego Hasana Mardana z dredami… no, tego arabskiego przystojniaczka od Olafa… nie pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam! Co się tak dopytujesz? Żadna dziewczyna nie zapomni takiego faceta!
– Olaf mówił mi, że to też harleyowiec…
W tym momencie wszedł Marcin i położył na biurku Konrada raport. Miał już wyjść, kiedy zatrzymała go Sara.
– Jedziemy do Sztokholmu… w przyszłym tygodniu. – Spojrzała na Konrada, który potwierdził skinieniem głowy. – Zajmij się wszystkimi przygotowaniami. Jedziesz z nami, więc odśwież sobie sprawę Jorgensena…
– Pamiętasz Hasana Mardana? – zapytał Konrad.
– Tak.
– To ten oficer Säpo, pół Irańczyk, pół Irakijczyk…
– Pamiętam.
– On też podobno jest harleyowcem.
– Wiem.
– Skąd?
– Bo te spodnie i motor kupiłem od niego – odparł Marcin trochę niepewnym głosem.
Sara i Konrad popatrzyli na siebie ze zdumieniem, bo Marcin ani słowem nie zdradził, że utrzymuje kontakt z Mardanem, na co powinien mieć formalną zgodę przełożonych.
– Hasan to mój najlepszy przyjaciel. Muszę prosić o zgodę na przyjaciela? – zapytał z rozbrajającą miną.
Odpowiedziało mu wymowne milczenie obojga przełożonych, pokonanych jego szczerością.
– Nie masz wrażenia, że Marcin czasami czyta w twoich myślach? – zapytał Konrad, gdy zostali sami, ale Sara tylko wzruszyła ramionami i też wyszła z pokoju.4
Swoje plemię zaczął zbierać prawie jedenaście lat temu. W najśmielszych myślach nie przypuszczał, że stanie się ono tak potężnym orężem.
Karol przewodził w Zatoce Psów Niewiernych jako Mirmillo i nikt spośród dziesięciu braci nie znał jego prawdziwej tożsamości. Wybrał najlepszych, najwaleczniejszych i najwierniejszych.
Każdy z nich miał zdolności i osobiste doświadczenie porównywalne z bliznami weteranów Delta Force, lecz zdobyte w świecie cyberwojny. Dziesięciu hakerów zjednoczonych w plemieniu, którego jedynym celem było odnaleźć świętego Graala, by z niego czerpać nieograniczoną niczym wolność i prawdę. I oddać je w służbę ludzkości.
Oni nie wierzyli, oni wiedzieli, że świadomość to jedyna droga do pokoju i pomyślności skłóconego i podzielonego świata, że wolność jest pełna albo jej w ogóle nie ma.
Wiedzieli, że poszukiwanie nie jest łatwe i będzie wymagać ofiar. Byli na to przygotowani. Oddani sobie bezgranicznie, pozbawieni jakichkolwiek wątpliwości i strachu.
Zatoka Psów Niewiernych była plemieniem wyjątkowym. Idea wolności i świadomości człowieka łączyła ich tak mocno, że dawała siłę nieporównywalną z niczym, co powstało dotąd w sieci. Najważniejsze było jednak wzajemne zaufanie i służba, a nie pieniądze, które miały znaczenie jedynie techniczne. Były właściwie złem koniecznym i powinny kiedyś zniknąć.
Nie znali takich pojęć jak wiara, Bóg, ojczyzna, honor. Ich zawołaniem było zapomniane już Wolność, Równość, Braterstwo, Wszystkiego, Wszystkich i Wszędzie. Albo Śmierć – jak z pełnym przekonaniem dodawał w duchu Karol.
Karol jako Mirmillo był nie tylko twórcą Zatoki i niekwestionowanym wodzem. Był też jej bankierem i księgowym. To dzięki wierności i wzajemnemu zaufaniu plemię przez tyle lat, niezauważone przez nikogo, mogło walczyć o swój cel, choć największe potęgi współczesnego świata z pewnością chciałyby je zniszczyć. Nie było na świecie państwa, stolicy, służby czy koncernu, które świadome możliwości Zatoki Psów Niewiernych nie zrobiłyby wszystkiego, by wypalić ją do żywego, zniszczyć, wymazać albo najlepiej zaprząc do własnego rydwanu.
Być może nie było to jedyne takie plemię na świecie, ale z pewnością najpotężniejsze. Oni sami wiedzieli o tym doskonale i dodawało im to jeszcze sił, tak jak poczucie, że efekt ich walki jest coraz lepiej widoczny i – wraz z nieustannym rozwojem świadomości nadchodzących pokoleń – niemożliwy już do powstrzymania. Każdy dzień przynosił postęp technologiczny ponad podziałami cywilizacyjnymi i rozszerzał świat Wolności, Równości i Braterstwa.
Dla Karola dżihad i Zatoka to było jedno. Dwie idealnie uzupełniające się części. Nie wiedział o tym też profesor Ahmed al-Husajn, który od lat prowadził Hamonda przez świat. Więcej, to właśnie Ahmed zainspirował go do założenia Zatoki, choć o tym nie wiedział.
Profesor uważał, że ideały rewolucji francuskiej są dzisiaj największym sojusznikiem islamu i dzięki nim Francja jest obecnie ojczyzną ośmiu milionów muzułmanów. Choć twórcy _Deklaracji praw człowieka i obywatela_ w 1789 roku wcale nie myśleli o Arabach, którzy mieszkają teraz na przedmieściach, na ulicach, w poprawczakach i więzieniach. Te same ideały przyświecały setki lat wcześniej Hasanowi ibn Sabbahowi, który wołał: „Misjonarze dla ludu i mordercy dla przywódców!”. – Tak przynajmniej twierdził profesor i Safir podążał za jego wskazaniem, pełen wiary i oddania.
Ani Sajed, ani tym bardziej Raszid nie byliby w stanie tego pojąć. Odrzucali wszystko, czego nie rozumieli, bo widzieli w tym zagrożenie. Nawet Sajed, który świat zachodni znał bardzo dobrze, uważał, że ideały plemion cyberprzestrzeni są przedłużeniem żydowsko-krzyżowej konkwisty i z założenia muszą być wrogie islamowi. „I żaden imam prorok jeszcze się nie narodził” – zwykł mówić z pewną dozą ironii, ale z internetu korzystał często i sprawnie. Dlatego Karol trzymał sprawę Zatoki Psów Niewiernych w tajemnicy przed kierownictwem Al-Kaidy, a ono na szczęście nigdy nie pytało, skąd się bierze ta jego nadzwyczajna efektywność.
Spośród braci najważniejszy i najstarszy jest Retiarius. Przekonany libertarianin, obywatel Nowego Jorku. Kiedyś był współpracownikiem Erica Stevena Raymonda w programie Open Source i miał swój wkład w powstanie Linuxa. Drugie miejsce w Wielkiej Radzie zajmuje Provocator, Amerykanin z Seattle, który wsławił się wyciągnięciem z Microsoftu dokumentu Halloween Memo. Wielu uważa, że był ojcem przełomowego momentu w wyzwoleniu się społeczności hakerskiej. Mirmillo cenił go jednak najbardziej za walkę partyzancką z koncernem IBM.
Pozostali jeźdźcy nie mają takiego doświadczenia i nie byli legendami środowiska. Byli za to niezwykle utalentowani w żeglowaniu między chmurami i mają nadzwyczaj ważne i użyteczne kontakty. Wszyscy to typowe geeki. Gal w Sztokholmie – genialny informatyk i były współpracownik WikiLeaks, Andabata w Londynie – pracownik serwisu bezpieczeństwa w Citibank, i Bestiarius w Hajfie – inwalida, były oficer Szin Bet. W sumie w Zatoce było dwóch Amerykanów, Niemiec, Szwed, Anglik, Izraelczyk, Arab – najlepszy phreaker, Chińczyk i Polak – wyjątkowe black haty, i Rosjanin wyspecjalizowany w wyszukiwaniu samurajów i kontaktach z rosyjską mafią karderską.
Zatoka była zacumowana na anonimowym serwerze w Katarze. Obsługiwał i zabezpieczał go Gal. System komunikacji i język opracował Retiarius przy pomocy nieświadomego niczego pracownika naukowego NSA.
O tym wszystkim wiedział tylko Mirmillo. Natomiast dla braci liczył się tylko cel, wolność i zaufanie. Nic więcej! W Zatoce nie było granic, państw, narodowości, ras, religii ani płci. I mało kto na świecie, oprócz nich, mógłby to zrozumieć. Ich śmiertelnymi wrogami byli zarówno wszyscy ci, którzy nie uznawali wolności totalnej, czyli wojsko, służby specjalne, politycy, jak i wszystko to, co sankcjonowało ich prawny i finansowy byt.
Miejsce szczególne w ich sercu zajmowały Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, żandarm świata i gwarant globalnego _pax americana_ w wydaniu irackim, afgańskim, kubańskim i setkach innych. Największy wróg wolności.9
Marian Krynicki jeszcze spał. Dzieci były już po śniadaniu i pakowały plecaki do szkoły. Maria wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, i zdecydować, jak się ubrać. Okrągły termometr za oknem wskazywał trzynaście stopni mrozu. Tak się kiedyś zatrzymał, chyba zimą 1998 albo może 1999 roku.
Do przystanku tramwajowego na ulicy Marynarskiej miała niewiele ponad trzysta metrów. Był to dopiero trzeci przystanek od pętli, więc o tej porze tramwaj był zazwyczaj pusty. Tym bardziej że przejeżdżał przez tak zwany kiedyś Służewiec Przemysłowy, a teraz „Biurowy”, więc nie było zbyt wielu pasażerów w tę stronę.
Dzięki temu Maria zawsze miała miejsce siedzące w tramwaju linii 10 lub 17 i całkiem poważnie traktowała to jak dodatkowy ważny bonus związany z jej pracą w hotelu Marriott. Przez pół godziny mogła się poświęcić tylko sobie i dzieciom. Tak już było, że w tym czasie myślała wyłącznie o tym, co sprawiało jej radość i przyjemność. Czasami nawet fantazjowała, bo mimo przykrych doświadczeń z Marianem widywała w tramwaju przystojnych mężczyzn, którzy nie musieli być do niego podobni.
W tym tygodniu obsługiwała piętro dwudzieste trzecie. A na nim miała trzydzieści siedem pokoi standardowych i dwa apartamenty.
Przebrała się w pomieszczeniu socjalnym, po czym zaczęła przygotowywać swój wózek. Ręczniki, pościel, mydełka, szampony i wszystko to, co było potrzebne, by uprzątnąć pokój hotelowy i przygotować go dla nowego gościa.
Hotel Marriott ma pięć gwiazdek i uchodzi za jeden z najlepszych w Warszawie, nie oznacza to jednak, że może sobie wybierać gości.
Maria dzieliła pokoje do sprzątania na trzy rodzaje. Pierwszy to takie, w których nikt nie mieszkał, chociaż były opłacone. Drugi to te użyte standardowo, z rozgrzebanym łóżkiem, ręcznikami na podłodze, zabrudzonym sedesem i brakiem zestawu kąpielowego. I trzeci – z butelkami po alkoholu, prezerwatywami w koszu lub obok niego, krótkimi włosami na prześcieradle i wszystkimi innymi śladami, jakie tylko człowiek dowolnej płci może na nim pozostawić.
Doprowadzając taki pokój do porządku, zawsze miała wrażenie, że robi coś bardzo ważnego, co sprawia, że znikają brudy i świat staje się lepszy. Często widywała też na korytarzu gości klasy trzeciej, zajmujących głównie apartamenty, którzy rzadko odpowiadali na standardowe, ale uprzejme „dzień dobry”. Czasami się ich bała, bo widziała kilka razy na filmach, że zamordowanie hotelowej sprzątaczki w celu – na przykład – zdobycia klucza jest dziecinnie proste i nawet nie zwraca niczyjej uwagi.
Dochodziła za kwadrans pierwsza i Maria właśnie skończyła sprzątać pokój odbiegający nieco od jej trzystopniowej skali. Tak ją zaskoczył, że aż postanowiła sprawdzić, kto w nim mieszkał. W koszu na śmieci znalazła obierki z co najmniej dwóch kilogramów ziemniaków i ewidentne ślady, że ktoś musiał je gotować w umywalce za pomocą grzałki.
Nieco rozbawiona tym odkryciem, przepchnęła wózek pod drzwi apartamentu numer 2313 i spojrzała na zegarek. Była dwunasta pięćdziesiąt. Sprawdziła na wykazie. Gość miał opuścić pokój o wpół do pierwszej i nie było żadnych zmian.
Zastukała do drzwi i odczekała kilka sekund. Nie usłyszała żadnego głosu, więc zastukała jeszcze raz. Była prawie pewna, że w środku nikogo nie ma, i odruchowo włożyła swoją kartę do zamka. Bo jeżeli gość chciał się zabezpieczyć, to jest przecież zasuwka – uznała. Pchnęła drzwi do przodu, popychając przed sobą wózek.
Od razu poczuła, że wewnątrz ktoś jest, ale to była tylko jej zawodowa intuicja. Już nie mogła się wycofać. Tym bardziej że z małego korytarzyka nie było widać, co się znajduje w głębi pokoju.
Trwało to może dwie, trzy sekundy, gdy nagle zobaczyła nieruchome twarze wpatrzone w nią w sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziała. Ale to, co miała przed sobą, musiało być wycięte z jakiegoś filmu. Tego akurat była pewna, więc przerażona zamarła w miejscu, tak jak stała. Dokładnie w tym momencie mężczyźni gwałtownie pozamykali swoje notatniki, a jeden z nich zrzucił jakieś papiery pod stół.
Maria wstrzymała bezwiednie oddech, spuściła oczy i bez słowa „przepraszam” wycofała się z pokoju.
Zostawiła wózek kilka metrów dalej, po czym poszła szybko do pokoju serwisowego. Wzięła słuchawkę i wybrała numer wewnętrzny szefa ochrony Jacka Morawca, który podczas cyklicznych szkoleń starał się uwrażliwiać personel hotelu na wszystkie dziwne i podejrzane sytuacje.
Maria nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jest właśnie taka sytuacja. Była dokładnie dwunasta pięćdziesiąt cztery.