- promocja
Nim nadejdzie lato - ebook
Nim nadejdzie lato - ebook
Wyścigi samochodowe i związani z nimi ludzie – pasje Remarque'a.
On – zblazowany, zbliżający się do końca kariery kierowca wyścigowy. Ona – nieuleczalnie chora, piękna, dużo od niego młodsza pensjonariuszka położonego wysoko w górach sanatorium. Oboje mają za sobą traumatyczne przeżycia drugiej wojny światowej. Choć nie szukają już miłości, odnajdują ją w sobie – uczucie powoli się rozpala między nimi, uciekają przed sobą i przyszłością, wracają. Czasu mają tak niewiele…
Na podstawie tej powieści Sidney Pollack nakręcił film Boby Deerfield z Alem Pacino i Marthe Keller w rolach głównych. Ludziom zaangażowanym w wyścigi samochodowe Remarque poświęcił również jedną ze swych najwcześniejszych powieści – Przystanek na horyzoncie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-703-1 |
Rozmiar pliku: | 914 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Clerfayt zatrzymał wóz przy stacji benzynowej, sprzed której odgarnięto śnieg, i zatrąbił. Wrony krążące wokół słupów telefonicznych podnosiły głośny wrzask, a w małym warsztacie za stacją ktoś klepał młotkiem blachę. Odgłosy kucia umilkły i z budynku wyszedł szesnastoletni chłopak w czerwonym swetrze i okularach w drucianej oprawce.
– Do pełna – powiedział Clerfayt i wysiadł.
– Co? Super?
– Tak. Można jeszcze gdzieś tutaj dostać coś do jedzenia?
Chłopiec pokazał kciukiem na drugą stronę szosy.
– Naprzeciwko. Dziś na obiad specjalnością zakładu był półmisek berneński. Zdjąć łańcuchy?
– Dlaczego?
– Wyżej szosa jest oblodzona jeszcze bardziej niż tutaj.
– Do samej przełęczy?
– Przez przełęcz pan nie przejedzie. Od wczoraj znowu jest zamknięta. Takim niskim sportowym wozem nie ma pan najmniejszych szans.
– Nie? – powiedział Clerfayt. – Zaczynasz mnie intrygować.
– Pan mnie też – odparł chłopiec.
Gospoda była niewietrzona, poczuł zapach starego piwa i długiej zimy. Clerfayt zamówił peklowany udziec wołowy, chleb, ser i karafkę aigle. Poprosił kelnerkę, żeby mu przyniosła jedzenie na taras. Na zewnątrz było niezbyt zimno. Rozległe niebo miało barwę gencjany.
– Wziąć szlauch i opryskać trochę wózek? – spytał przez drogę chłopiec ze stacji benzynowej. – Cholernie by mu się to przydało.
– Nie trzeba. Przetrzyj tylko przednią szybę.
Samochód długo nie był myty i to było widać. Nawałnica za Aix zamieniła czerwony kurz nadbrzeżny z St. Raphael na pokrywie chłodnicy i błotnikach w batikową mozaikę; do tego doszły wapienne odpryski z kałuż na szosach środkowej Francji oraz błoto, którym ochlapywały karoserię tylne koła niezliczonych ciężarówek, kiedy je wyprzedzał. Po co właściwie przyjechałem tutaj? – rozmyślał Clerfayt. Na narty i tak jest już prawie za późno. Współczucie? Współczucie jest kiepskim towarzyszem podróży – i jeszcze gorszym jej celem. Dlaczego nie jadę do Monachium? Albo do Mediolanu? Ale co bym robił w Monachium? Albo w Mediolanie? Albo gdziekolwiek indziej? Jestem zmęczony, pomyślał. Zmęczony siedzeniem w jednym miejscu i zmęczony pożegnaniami. A może jestem tylko zmęczony koniecznością podejmowania decyzji? Ale na co właściwie miałbym się decydować? Dopił wino i wrócił do gospody.
Dziewczyna za kontuarem myła kieliszki. Wypchany łeb kozicy spoglądał nieruchomo szklanymi oczami ponad jej głową i Clerfaytem na reklamę jakiegoś zuryskiego browaru na przeciwległej ścianie. Clerfayt wyciągnął z kieszeni płaską butelkę w skórzanym futerale.
– Czy może mi ją pani napełnić koniakiem?
– Courvoisier, rémy-martin, martell?
– Martell.
Dziewczyna zaczęła kieliszkiem odmierzać koniak. Do izby wkroczył kot i łasił się do nóg Clerfayta. Ten kazał sobie jeszcze podać dwie paczki papierosów i uregulował rachunek.
– Czy to kilometry? – spytał na zewnątrz chłopiec w czerwonym swetrze, wskazując prędkościomierz.
– Nie, mile.
Chłopiec zagwizdał z uznaniem.
– Więc co pan robi tu, w Alpach? Dlaczego, mając taki wózek, nie jest pan na autostradzie?
Clerfayt spojrzał na niego. Połyskujące szkła okularów, zadarty nos, pryszcze, odstające uszy – istota, która zamieniła akurat melancholię dzieciństwa na wszelkie błędy półdorosłości.
– Nie zawsze robi się to, co jest słuszne, mój synu – powiedział. – Nawet kiedy się o tym wie. Na tym może czasami polegać urok życia. Kapujesz?
– Nie – odparł chłopiec i pociągnął nosem. – Ale telefony pomocy drogowej znajdzie pan na całej długości przełęczy. Jeśli pan utknie, wystarczy zadzwonić. Ściągniemy pana. Tutaj jest nasz numer.
– Nie macie już bernardynów z buteleczkami gorzałki na szyi?
– Nie. Koniak jest za drogi, a psy zrobiły się zbyt cwane. Same wypijały alkohol. Do tego celu mamy teraz woły. Zdrowe woły do holowania pojazdów.
Chłopiec, błyskając szkłami okularów, wytrzymał spojrzenie Clerfayta, który rzekł w końcu:
– Ciebie tylko mi dzisiaj brakowało. Alpejski mądrala na wysokości tysiąca dwustu metrów! Może w dodatku nazywasz się Pestalozzi albo Lavater?
– Nie. Göring.
– Co?
– Göring. – Chłopiec pokazał uzębienie, w którym brakowało jednego siekacza. – Ale na imię mam Hubert.
– Jesteś spokrewniony z tym…
– Nie – przerwał mu Hubert. – My wywodzimy się z Göringów bazylejskich. Gdybym należał do tamtych, nie musiałbym tutaj tankować benzyny. Dostawalibyśmy grubą rentę.
Clerfayt milczał przez chwilę.
– Dziwny dzień – rzekł w końcu. – Kto by się tego spodziewał? Wszystkiego najlepszego, mój synu, w twoim dalszym życiu. Byłeś dla mnie niespodzianką.
– Pan dla mnie nie. Jest pan kierowcą wyścigowym, prawda?
– Dlaczego tak sądzisz?
Hubert Göring wskazał niemal zupełnie zmyty numer pod warstwą błota na pokrywie chłodnicy.
– Na dodatek jesteś detektywem! – Clerfayt wsiadł do samochodu. – Może jednak czym prędzej powinno się ciebie wsadzić za kratki, żeby uchronić ludzkość przed nowym nieszczęściem. Kiedy zostaniesz premierem, będzie już za późno.
Włączył silnik.
– Zapomniał pan zapłacić – oświadczył Hubert. – Czterdzieści dwa franusie.
Clerfayt podał mu pieniądze.
– Powiadasz, Hubert, że franusie! – powtórzył. – To mnie uspokaja. W kraju, gdzie pieniądze mają pieszczotliwe imię, nigdy nie będzie dyktatury.
W godzinę później samochód utknął na dobre. Kilka nawisów śnieżnych na zboczu oberwało się i zasypało jezdnię. Clerfayt mógł zawrócić i zjechać z powrotem w dolinę, ale nie miał ochoty na tak prędkie ponowne spotkanie z rybimi oczyma Huberta Göringa. Poza tym nie lubił zawracać. Tak więc cierpliwie siedział dalej w swoim aucie, palił papierosy, pił koniak, nasłuchiwał krakania wron i czekał na Boga.
Bóg zjawił się po pewnym czasie w postaci małego pługu śnieżnego. Clerfayt podzielił się z kierowcą resztką koniaku. Następnie ten ruszył przodem i zaczął wzbijać swą maszyną w górę tumany śniegu i odrzucać je na bok. Wyglądało to tak, jakby przy przepiłowywaniu ogromnego białego powalonego drzewa powstawało promieniste koło wiórów, które w świecącym ukośnie słońcu mieniły się wszystkimi barwami tęczy.
Dwieście metrów dalej szosa znów była czysta. Pług śnieżny zjechał na bok i samochód Clerfayta prześlizgnął się obok niego. Kierowca pługu pomachał mu na pożegnanie. Podobnie jak Hubert, nosił czerwony sweter i okulary. Dlatego Clerfayt, rozmawiając z nim wcześniej, trzymał się bezpiecznych tematów, jak śnieg i alkohol; dwóch Göringów w ciągu jednego dnia byłoby jednak trochę za wiele.
Hubert plótł bzdury; przełęcz nie była zamknięta. Samochód wspinał się teraz w szybkim tempie pod górę i nagle Clerfayt ujrzał daleko przed sobą dolinę, siną i łagodną o wczesnym zmierzchu, a w niej wioskę z rozsypanymi niczym klocki domami o białych dachach, krzywą wieżą kościelną, lodowiskami, kilkoma hotelami i pierwszymi światłami w oknach. Następnie zjechał powoli zakrętami w dół. Gdzieś w dolinie, w jednym z sanatoriów, powinien mieszkać Hollmann, jego zmiennik, który przed rokiem zachorował. Lekarz stwierdził gruźlicę, lecz Hollmann śmiał się z tej diagnozy – czegoś takiego w epoce antybiotyków i penicyliny po prostu już nie było, a jeśli jeszcze było, to człowiek dostawał garść tabletek, parę zastrzyków i znów był zdrowy. Ale owe cudowne środki okazywały się niezupełnie takie wspaniałe i niezawodne, jak je wychwalano, zwłaszcza w przypadku ludzi, którzy dorastali w latach wojny i byli niedożywieni. Podczas Wyścigu Tysiąca Mil we Włoszech Hollmann tuż przed Rzymem dostał krwotoku i Clerfayt musiał go wysadzić w punkcie kontroli czasu. Lekarz obstawał przy tym, żeby wysłać go na parę miesięcy w góry. Hollmann się wściekał, ale w końcu ustąpił; tyle że z kilku miesięcy zrobił się tymczasem rok.
Nagle silnik zaczął się dławić. Świece, pomyślał Clerfayt, znowu świece! Tak się właśnie działo, kiedy podczas jazdy człowiek nie myślał o jeździe! Ostatni odcinek pochyłości przejechał z wyłączonym silnikiem, dopóki wóz nie zatrzymał się na równej drodze, i dopiero wtedy otworzył pokrywę silnika.
Chodziło, jak zawsze, o zaolejone świece drugiego i czwartego cylindra. Wykręcił je, przeczyścił, po czym wsadził na dawne miejsce i włączył rozrusznik. Teraz silnik funkcjonował i Clerfayt nacisnął parę razy ręką pedał gazu, żeby usunąć z cylindrów zbędny olej. Kiedy się wyprostował, ujrzał, że niespodziewany ryk silnika spłoszył konie przy saniach nadjeżdżających z drugiej strony. Konie stanęły dęba i szarpiąc saniami, rwały w poprzek drogi w stronę auta. Wybiegł im naprzeciw, chwycił lewego konia za uzdę i przez chwilę pozwolił się wlec.
Po kilku skokach zwierzęta zatrzymały się. Dygotały na całym ciele, a łby otaczała chmura parującego oddechu. Ich wystraszony, błędny wzrok sprawiał wrażenie, jakby oczy należały do jakichś prehistorycznych stworzeń. Clerfayt ostrożnie puścił rzemienie. Konie stały dalej, parskając i pobrzękując dzwonkami. Spostrzegł, że nie są to zwykłe szkapy używane do ciągnięcia sań.
W saniach podniósł się wysoki mężczyzna w czarnej futrzanej czapce bez daszka i zaczął uspokajać zwierzęta. Obok niego siedziała młoda kobieta, która trzymała się kurczowo oparcia siedzenia. Miała opaloną twarz i bardzo jasne oczy.
– Bardzo mi przykro, że państwa przestraszyłem – powiedział Clerfayt. – Nie pomyślałem o tym, że konie tutaj nie są przyzwyczajone do aut.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę zajmował się końmi, po czym puścił cugle i obrócił się do niego bokiem.
– Nie są przyzwyczajone do aut, które robią taki hałas – oświadczył opryskliwie. – W każdym razie sanie potrafiłbym sam zatrzymać. Mimo to dziękuję, że chciał nas pan ratować.
Clerfayt podniósł wzrok. Ujrzał butną twarz, w której tlił się jeszcze ślad drwiny, jakby tamten uprzejmie naigrawał się z niego, że niepotrzebnie chciał się bawić w bohatera. Już dawno nikt mu tak nie podpadł od pierwszego wejrzenia.
– Nie zamierzałem ratować pana – odparł sucho – tylko własny samochód przed płozami pańskich sań.
– Mam nadzieję, że przy tej okazji nie ubrudził się pan bez potrzeby.
Mężczyzna zajął się na powrót końmi. Clerfayt przyjrzał się kobiecie. Pewnie dlatego, pomyślał. Sam chce pozostać bohaterem.
– Nie, nie ubrudziłem się – odrzekł powoli. – Do tego trzeba jednak czegoś więcej.
Sanatorium Bella Vista położone było na wzniesieniu powyżej wioski. Clerfayt zaparkował samochód na płaskim placu obok wejścia, gdzie stało już kilka sań. Wyłączył silnik i przykrył kocem maskę, żeby za bardzo nie ostygł.
– Clerfayt! – zawołał ktoś od strony wejścia.
Odwróciwszy się, ujrzał ku swojemu zdumieniu Hollmanna, który zbliżał się do niego. Sądził, że zastanie go w łóżku.
– Clerfayt! – zawołał Hollmann. – Czy to naprawdę ty?
– Najprawdziwszy, jak to tylko możliwe. A ty? Na nogach? Myślałem, że leżysz w łóżku.
Hollmann roześmiał się.
– Leżenie jest tutaj staroświeckie. – Poklepał Clerfayta po plecach i wlepił wzrok w samochód. – Wydawało mi się, że słyszę z dołu ryk Giuseppe, myślałem już, że to halucynacja. A potem zobaczyłem, jak się wspinacie pod górę. Co za niespodzianka! Skąd jedziesz?
– Z Monte Carlo.
– Coś takiego! – Hollmann nie mógł się uspokoić. – I w dodatku razem z Giuseppe, tym starym lwem! Myślałem już, że zapomnieliście o mnie!
Pogłaskał karoserię wozu. Jechał nim w ładnych paru wyścigach. W nim także miał swój pierwszy ciężki krwotok.
– To jeszcze Giuseppe, nieprawdaż? Nie jego młodszy brat?
– To Giuseppe. Ale już nie bierze udziału w wyścigach. Odkupiłem go od fabryki. Jest teraz na emeryturze.
– Tak jak ja.
Clerfayt podniósł wzrok.
– Ty nie jesteś na emeryturze, tylko na urlopie.
– Cały rok! To już nie jest urlop. Ale wejdźmy do środka. Musimy uczcić to spotkanie! Co pijesz? W dalszym ciągu wódkę?
Clerfayt skinął głową.
– A macie tu aby wódkę?
– Dla gości jest wszystko. To nowoczesne sanatorium.
– Takie też odniosłem wrażenie. Wygląda na hotel.
– Na tym między innymi polega leczenie. Nowoczesna terapia. Nie jesteśmy już pacjentami, tylko kuracjuszami. Słowa takie jak „choroba” i „śmierć” są tabu. Po prostu się je ignoruje. Psychologia stosowana. Bardzo praktyczna dla morale, lecz ludzie mimo to umierają. Co porabiałeś w Monte Carlo? Jechałeś w rajdzie?
– Owszem. Nie czytasz już wiadomości sportowych?
Hollmann zmieszał się na chwilę.
– Z początku nawet czytałem. Potem przestałem. Idiotyczne, prawda?
– Przeciwnie, bardzo rozsądne. Zaczniesz czytać, kiedy znów będziesz jeździł.
– Tak – powiedział Hollmann. – Kiedy znów będę jeździł. I kiedy wygram wielki los na loterii. Z kim jechałeś w rajdzie?
– Z Torrianim.
Ruszyli w stronę wejścia. Zbocza były czerwone od zachodzącego słońca. Narciarze śmigali przez ten blask niczym czarne przecinki.
– Ładnie tutaj – zauważył Clerfayt.
– Owszem, ładne więzienie.
Clerfayt nie odpowiedział. Znał inne więzienia.
– Zawsze teraz jeździsz z Torrianim? – spytał Hollmann.
– Nie. Raz z jednym, raz z drugim. Czekam na ciebie. – Nie powiedział prawdy. Od pół roku Clerfayt jeździł z Torrianim we wszystkich wyścigach samochodów sportowych. Ale ponieważ Hollmann nie czytał wiadomości sportowych, było to wygodne kłamstwo.
Podziałało zresztą na Hollmanna jak wino. Na jego czole pojawiła się nagle cienka strużka kropel potu.
– Zwojowałeś coś w rajdzie? – zapytał.
– Nic. Spóźniliśmy się.
– Skąd jechaliście?
– Z Wiednia. To był poroniony pomysł. Każdy sowiecki patrol zatrzymywał nas po drodze. Wszyscy myśleli, że chcemy porwać Stalina albo że podłożyliśmy gdzieś dynamit. Wcale zresztą nie chciałem wygrać, tylko wypróbować nowy wóz. Ależ oni tam mają drogi w tej strefie rosyjskiej. Jakby z epoki lodowcowej.
Hollmann roześmiał się.
– To była zemsta Giuseppe! A gdzie jeździłeś przedtem?
Clerfayt uniósł rękę.
– Napijmy się czegoś. I wyświadcz mi pewną przysługę: przez pierwsze dni rozmawiajmy o wszystkim, tylko nie o wyścigach i automobilach!
– Ależ Clerfayt! O czym więc będziemy rozmawiać?
– Tylko przez parę dni.
– Co jest grane? Czy coś się stało?
– Nie, nic. Po prostu jestem zmęczony. Chciałbym odpocząć i przez parę dni nie słyszeć o tej cholernej idiotycznej zabawie, kiedy ludzie ścigają się w kółko na zbyt szybkich maszynach. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Naturalnie – powiedział Hollmann. – Ale co jest grane? Co się stało?
– Nic – odparł zniecierpliwiony Clerfayt. – Po prostu jestem przesądny, jak każdy inny. Mój kontrakt się kończy i nie został jeszcze odnowiony. Nie chcę wywoływać wilka z lasu. To wszystko.
– Clerfayt, kto się rozbił?
– Ferrer. W dziecinnie łatwym, gównianym wyścigu na wybrzeżu.
– Trup?
– Jeszcze nie. Ale amputowano mu nogę. A ta zwariowana baba, która włóczyła się z nim od wyścigu do wyścigu, fałszywa baronowa, nie chce go teraz widzieć. Siedzi w kasynie i beczy. Nie chce kaleki. A teraz chodź, postawisz mi wódkę. Resztka mojego koniaku zniknęła w paszczy kierowcy pługu śnieżnego, który ma więcej rozumu niż my; jego wóz nie przekracza nigdy pięciu kilometrów na godzinę.
Siedzieli w holu przy małym stoliku obok okna. Clerfayt rozglądał się dookoła.
– Czy to wszystko chorzy?
– Nie. Są również zdrowi odwiedzający chorych.
– Naturalnie! Tylko ci o bladych twarzach to chorzy?
Hollmann roześmiał się.
– To są akurat zdrowi. A są bladzi, bo przyjechali całkiem niedawno. Natomiast ci opaleni jak sportowcy to chorzy, którzy przebywają tutaj już od dawna.
Kelnerka przyniosła szklankę soku pomarańczowego dla Hollmanna i małą karafkę wódki dla Clerfayta.
– Jak długo zamierzasz zostać? – spytał Hollmann.
– Kilka dni. Gdzie mógłbym zamieszkać?
– Najlepiej w Palace Hotel. Mają tam dobry bar.
Clerfayt spojrzał na sok pomarańczowy.
– A skąd ty o tym wiesz?
– Chodzimy tam, kiedy od czasu do czasu udaje nam się stąd urwać.
– Urwać?
– Tak, czasem nocą, kiedy chcemy się czuć zdrowi. To wprawdzie zabronione, ale lepiej już mieć kaca, niż prowadzić bezskuteczne dyskusje z Bogiem, dlaczego człowiek jest chory. – Hollmann wyciągnął z kieszeni na piersi płaską butelkę i dolał do swojej szklanki odrobinę alkoholu. – To gin – wyjaśnił. – Też pomaga.
– Nie wolno wam pić? – spytał Clerfayt.
– Nie ma całkowitego zakazu, ale tak jest prościej. – Hollmann schował z powrotem butelkę do kieszeni. – Tu na górze trochę się dziecinnieje.
Przed wejściem zatrzymały się sanie. Clerfayt spostrzegł, że to te same, które spotkał na szosie. Wysiadł z nich mężczyzna w czarnej futrzanej czapce.
– Wiesz, kto to jest? – spytał Clerfayt.
– Ta kobieta?
– Nie, mężczyzna.
– Pewien Rosjanin. Nazywa się Borys Wołkow.
– Biały Rosjanin?
– Tak. Ale dla urozmaicenia nie jest to żaden wcześniejszy wielki książę ani nie jest biedny. Jego ojciec podobno we właściwym czasie otworzył konto w Londynie i w niewłaściwym czasie był w Moskwie; został rozstrzelany. Żonie i synowi udało się wydostać. Ona miała podobno wszyte w gorsecie szmaragdy wielkości orzechów. W 1917 roku noszono jeszcze gorsety.
Clerfayt roześmiał się.
– Jesteś prawdziwym biurem detektywistycznym! Skąd wiesz to wszystko?
– Tu ludzie prędko wiedzą o sobie wszystko – odparł Hollmann z odcieniem goryczy w głosie. – Za dwa tygodnie, kiedy skończy się sezon narciarski, wioska znów będzie przez resztę roku zwykłym plotkarskim grajdołkiem.
Za nimi przeciskała się między stolikami grupa ubranych na czarno ludzi niewielkiego wzrostu, którzy żywo rozmawiali ze sobą po hiszpańsku.
– Jak na małą wioskę towarzystwo wydaje się dosyć międzynarodowe – zauważył Clerfayt.
– Bo takie jest. Śmierć w dalszym ciągu nie jest szowinistką.
– Tego nie byłbym już taki pewny. – Clerfayt rzucił okiem w kierunku drzwi. – Czy to żona tego Rosjanina?
Hollmann obejrzał się za siebie.
– Nie.
Rosjanin i kobieta weszli do środka.
– Czyżby ci dwoje też byli chorymi? – spytał Clerfayt.
– Owszem. A nie wyglądają na takich, prawda?
– Nie.
– Często tak jest. Przez jakiś czas człowiek wygląda kwitnąco. Potem już nie, ale wtedy przestaje też pokazywać się publicznie.
Rosjanin i kobieta zatrzymali się przy drzwiach. Mężczyzna usilnie coś perswadował. Wysłuchała go, po czym gwałtownie potrząsnęła głową i prędko przeszła do położonej w głębi części holu. Mężczyzna patrzył za nią i odczekał chwilę, a następnie wyszedł i wsiadł do sań.
– Chyba się pokłócili – stwierdził Clerfayt nie bez satysfakcji.
– Takie sceny zdarzają się tutaj co chwila. Po pewnym czasie każdy trochę wariuje. Psychoza obozu jenieckiego. Proporcje przesuwają się; drobnostki nabierają wagi, a rzeczy ważne stają się drugorzędne.
Clerfayt przyjrzał się Hollmannowi z uwagą.
– U ciebie też?
– U mnie też. Nie można ciągle gapić się w jeden punkt.
– Tych dwoje też mieszka tutaj?
– Kobieta; mężczyzna mieszka poza sanatorium.
Clerfayt wstał od stolika.
– Pojadę teraz do hotelu. Gdzie moglibyśmy razem zjeść kolację?
– Tutaj. Mamy jadalnię, w której wolno podejmować gości.
– Dobrze. O której?
– O siódmej. O dziewiątej muszę być w łóżku. Jak w internacie.
– Jak w wojsku – rzekł Clerfayt. – Albo przed wyścigiem. Pamiętasz, jak w Mediolanie kierownik naszej ekipy zapędzał nas do hotelu jak kury na grzędę.
Twarz Hollmanna rozjaśniła się.
– Gabrielli? Jest jeszcze w interesie?
– Naturalnie. Co takiemu może się przytrafić? Kierownicy ekip umierają w łóżku – jak generałowie.
Wróciła kobieta, która weszła z Rosjaninem. Przy wyjściu zatrzymała ją jakaś siwowłosa niewiasta, która cicho rzekła coś do niej ostrym tonem. Kobieta nie odpowiedziała i odwróciła się. Przez chwilę stała niezdecydowana, w końcu zobaczyła Hollmanna i podeszła do niego.
– Krokodyl nie chce mnie już wypuścić. Twierdzi, że nikt mi nie zezwolił na wyjazd. I że będzie musiał donieść na mnie Dalajlamie, jeżeli jeszcze raz spróbuję…
Nagle urwała.
– Lillian, to jest Clerfayt – rzekł Hollmann. – Opowiadałem pani o nim. Przyjechał niespodziewanie.
Kobieta skinęła głową. Zdawała się nie rozpoznawać Clerfayta i zwróciła się ponownie do Hollmanna.
– Ona twierdzi, że powinnam położyć się do łóżka – powiedziała ze złością. – Tylko dlatego, że parę dni temu miałam trochę gorączki. Ale ja nie dam się zamknąć. Nie dziś wieczór! Zostajecie, panowie, na górze?
– Tak. Zjemy kolacje w Przedpieklu.
– Ja też przyjdę.
Skinęła głową Clerfaytowi i Hollmannowi i ruszyła z powrotem w głąb holu.
– Wszystko to wydaje ci się pewnie w tybetańskim stylu – rzekł Hollmann. – Przedpieklem nazywa się tutaj pomieszczenie, w którym wolno przebywać gościom. Dalajlama to naturalnie profesor, Krokodyl to siostra przełożona…
– A ta kobieta?
– Nazywa się Lillian Dunkerque. Belgijka z matki Rosjanki. Rodzice nie żyją.
– Dlaczego tak się denerwuje z powodu byle głupstwa?
Hollmann wzruszył ramionami. Nagle wydawał się zmęczony.
– Już ci mówiłem, że wszyscy tutaj trochę wariują. Zwłaszcza kiedy ktoś umiera.
– Czy ktoś ostatnio umarł?
– Tak, jej przyjaciółka. Wczoraj, tu w sanatorium. Ludzi to właściwie nie obchodzi, ale zawsze razem z nieboszczykiem coś umiera. Prawdopodobnie trochę nadziei.
– Owszem – zgodził się Clerfayt. – Ale tak jest wszędzie.
Hollmann skinął głową.
– Tutaj zaczynają umierać, kiedy się robi wiosna. Częściej niż w zimie. Ciekawe, nieprawdaż?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki