Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Nocny welon - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 maja 2025
Audiobook
44,90 zł
2799 pkt
punktów Virtualo

Nocny welon - ebook

Kiedy tajemnice wychodzą na jaw, kobieta musi mieć odwagę, by się z nimi zmierzyć…


Świat Wiktorii Łempickiej, pani na Zielnej, rozpadł się, gdy ukochany mąż zginął w powstaniu styczniowym. Młoda dziedziczka mimo upływu lat nie potrafi się z tym pogodzić, wciąż nosi żałobę i obrączkę. Zajęta sprawami w majątku i dorastającymi synami nie liczy już na szczęście. Czy będzie umiała wykorzystać szansę od losu na nowe i lepsze życie, czy też tęsknota za zmarłym mężem okaże się silniejsza?

Tymczasem stara ochmistrzyni Róża w obliczu choroby zmuszona jest zmierzyć się z bolesną historią sprzed sześćdziesięciu lat, kiedy jako młoda dziewczyna popełniła wielki grzech…

Napisana z rozmachem saga historyczna o kobietach, które naznaczone bolesnymi wydarzeniami musiały się nauczyć żyć na nowo. Dzieje przyjaźni, niszczącej zazdrości, miłości niemożliwej i takiej, na którą nigdy nie jest za późno. To opowieść o ludzkich słabościach, o wybaczaniu, zgodzie na to, czego nie można zmienić, a także o przeszłości, która nieproszona powraca i dręczy.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68342-62-8
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

LITWA, ZIELNA, STYCZEŃ 1868 ROKU

Gdy kończy się jeden świat, zaczyna się jakiś kolejny, tylko czemuż taki znojny — rozmyślała Wiktoria Łempicka, wracając konno do dworu. Mrok wypełzał spomiędzy drzew, kładł się pod kopyta klaczy i przypominał szarej godzinie, że czas ustąpić miejsca nocy. Śnieg ściśnięty niemiłosiernym mrozem skrzypiał głośno, zupełnie jakby skarżył się na trudy niepogody.

Dobre i spokojne życie pani na Zielnej skończyło się przed czterema laty wraz ze śmiercią ukochanego męża. Długo zdawało się jej, że strata poczyniła zbyt wielkie szkody, aby cokolwiek mogło zakwitnąć na gruzach. Czas pokazał, że rozpacz, chociaż ciężka, niewygodna i raniąca, jest do udźwignięcia; że to towarzyszka niewdzięczna i niemile widziana, ale za to pozwalająca w dwójnasób doceniać każdą spokojną chwilę. Najtrudniej było w święta, dlatego Wiktoria cieszyła się, kiedy mijało Boże Narodzenie, ten uporczywy bezruch i pozornie pogodny nastrój, który nie miał nic wspólnego z prawdziwą radością, za to przypominał, że kiedyś było lepiej, piękniej, jaśniej, że dawniej istniała inna rzeczywistość, wypielęgnowana i dobra — teraz poszarpana okrutnie i bez litości przez powstańczą zawieruchę. Wiktoria już dawno zrobiła podział — dni są dla synów i dla Zielnej, dla obowiązków i dla planów na przyszłość, dla męża zaś zostawiała noc. Wtedy to oddawała się wspomnieniom, zwierzała się Ksaweremu ze zmartwień i wszystkich spraw zaprzątających jej głowę. Wierzyła, że gdziekolwiek jest, słyszy ją, wspiera i na swój sposób wciąż przy niej trwa. Nigdy nie myślała o sobie jako o wdowie. Oburzała się w duchu, gdy ktoś ją tak nazywał. O nie! Wciąż była żoną. Żoną!

Minęła gazon, podjechała pod ganek i przekazawszy uzdę stajennemu, weszła do domu.

— Co za ziąb — rzekła na głos, kiedy służący odbierał od niej futrzany płaszcz.

— Proszę pani, proszę pani — usłyszała za sobą głos Rozalii.

— No co tam?

— Ma pani gościa. Jaśnie pan Tułasiewicz przyjechał. Czeka w sarmackim salonie.

Wiktoria zrobiła zniecierpliwioną minę. Ściągnęła kapelusz, rękawiczki i przygładziła włosy, zastanawiając się, czy suknia, którą ma na sobie, jest wystarczająco elegancka, aby pokazać się w niej sąsiadowi.

— Podałaś herbatę?

— Tak, proszę pani — odparła Rozalia, po czym dodała ściszonym głosem, oglądając się trwożnie za siebie. — Coś mi się widzi, że to nie jest zwykła wizyta. Jaśnie pan taki wytworny.

— No, zobaczymy, co go sprowadza. Podaj, proszę, i mnie herbatę. Zmarzłam trochę — dodała, wierzchem dłoni dotykając policzków. — Maurycy w domu?

— Poszedł do wsi, proszę pani.

— Nie lubię, gdy tak znika — zdenerwowała się Wiktoria.

Miała nadzieję, że Tułasiewicz nie zabawi długo. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby zostawał na kolacji. W ostatnich latach odwiedził Zielną zaledwie trzy czy cztery razy, ot — sąsiedzka kurtuazja, mająca na celu podtrzymanie wątłej nici dawnej przyjaźni.

— Dobry wieczór — przywitała się, wchodząc do salonu. Ciepło kominka wypełniało cały pokój i zapraszało do ukojenia po mrozie i znoju. — Proszę wybaczyć, że nie było mnie na miejscu, aby pana powitać.

— Rutynowy objazd po majątku? — podsunął mężczyzna, całując wyciągniętą dłoń.

— Tak. — Wiktoria zajęła miejsce na sofie, jej gość z powrotem opadł na fotel. Zwróciła uwagę na ciemny, szykowny surdut, białą koszulę i fular ozdobiony szpilką ze szmaragdem. Tułasiewicz był w wieku jej szwagra Michała z Łempic, przekroczył sześćdziesiątkę, ale wyglądał znacznie młodziej. Nie zapuszczał zarostu, a w jasnych włosach siwizna nie rzucała się aż tak bardzo w oczy.

— Czy święta minęły pani spokojnie?

— Dziękuję, owszem.

— Jakież płótno szykuje pani teraz?

— Nie maluję już. — Zaraz jednak dodała tonem usprawiedliwienia: — Chyba straciłam do tego zapał.

— Starszy syn w szkole?

— Zgadza się, zaraz na początku stycznia wrócił do Wilna.

— A panicz Maurycy zdaje się, że kończy nauki w domu?

— We wrześniu dołączy do Ignasia — przyznała, zastanawiając się, do czego zmierza jej gość. — Mam nadzieję, że zdrowie panu dopisuje?

— Chwała Bogu, nie mogę narzekać. — Zaplótł dłonie, chrząknął raz i drugi. — Pani Wiktorio, pozwoliłem sobie panią niepokoić, bo… No cóż, tak sobie pomyślałem… — Odruchowo otarł czoło z potu. — To już dwa lata, jak zmarła moja żona. Córki od dawna są zamężne, a ja… — Spuścił wzrok. — A pani… Sądzę, że nam obojgu nie jest łatwo znosić samotność. Może los tak chce, aby nasze rodziny znów się połączyły…

Wiktoria zamarła, oburzona tym, co jeszcze nie wybrzmiało, a już budziło jej zdecydowany sprzeciw.

— Powiem wprost: będę zaszczycony i szczęśliwy, jeśli zgodzi się pani dzielić ze mną życie.

Ogień parskał w palenisku, jakby obśmiewał te nietrafione oświadczyny. Wiktoria, zmarszczywszy czoło, zacisnęła wargi, by powstrzymać ostre słowa. Jak on śmie? Jak śmie?! Jak mógł pomyśleć, że ona mogłaby, że chciałaby… Poczuła do niego awersję, która ściskała żołądek, powodując mdłości.

— Zdaję sobie sprawę, że nie jestem młodzikiem. — Mężczyzna postanowił przerwać niezręczną ciszę. — Zapewniam jednak, że przy mnie byłaby pani bezpieczna, będę też dobry dla pani synów i…

— Proszę przestać — zaprotestowała szorstko, podnosząc się z sofy. Wiedziała, że powinna podziękować, zadbać o swojego gościa, by nie poczuł się urażony, ale zuchwała propozycja wyprowadziła ją z równowagi. — Najlepiej będzie, jeśli zakończymy tę rozmowę i oszczędzimy sobie przykrości.

Tułasiewicz także się podniósł, szarpiąc nerwowo za wiązanie fularu.

— Nie było moim zamiarem, aby sprawić pani przykrość — zaczął chłodno, ale ściągnięte brwi i surowy grymas zdradzały wzburzenie. — Przeciwnie. Przez wzgląd na pamięć o moim przyjacielu, chciałem pomóc jego żonie, która, od kiedy została sama…

— Mógł pan pomóc pięć lat temu, ale wtedy jakoś nie myślał pan o moim mężu.

— On nie czynił mi wyrzutów — skwitował krótko, łapiąc głęboki wdech. Słowa te ubodły go mocno i nie potrafił się z tym kryć. — Uszanował mą decyzję i tego samego oczekiwałbym od pani.

Wiktoria, ochłonąwszy nieco, przemówiła, tym razem spokojniej:

— Racja. Pańskie wybory i decyzje to nie moja rzecz.

Stali naprzeciw siebie w uciążliwym milczeniu i niechęci.

— Czy mam rozumieć, że pani odrzuca moją… hm… propozycję?

— Właśnie tak.

— A mógłbym poznać powody?

Rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie. Czy naprawdę musi mu tłumaczyć? Dawniej nawet go lubiła. Szanowała i ceniła też jego żonę — skromną, cichą, schorowaną, żyjącą w cieniu męża i swych licznych dolegliwości. Serdeczne relacje skończyły się wraz z wybuchem powstania, w którym Tułasiewicz nie wziął udziału.

— Powody są chyba aż nadto oczywiste — odparła Wiktoria.

— Ach tak… Uważa pani, że nie jestem jej godny.

— Uważam, że nie istnieje powód, dla którego miałabym… — Wzięła głęboki wdech. — Jestem żoną Ksawerego i to się nie zmieni. Przykro mi, jeśli zawiodłam pańskie nadzieje. — Po chwili dodała pojednawczo: — Spodziewam się jednak, że dalej pozostaniemy w sąsiedzkiej przyjaźni.

— Przyjaźni? Rad bym z całej duszy, jednakże w przyjaźni ważna jest szczerość, a jak widzę, o to będzie trudno. — Ukłonił się, po czym ruszył do drzwi.

— Naprawdę mi przykro — zawołała za nim.

— Mnie również. Sądziłem, że pogłoski okażą się tylko pogłoskami, ale niestety — odparł, odwracając się ku niej.

— Nie rozumiem.

— Ja nie jestem godzien, by zająć miejsce pani męża, ale ubogi rządca już tak?

— Słucham?!

Tułasiewicz opanował się, raz jeszcze skłonił głowę.

— Życzę pani dobrze i jeśli taka pani wola, uszanuję ją. Spokojnej nocy.

Nie odprowadziła go. Została w salonie, zawieszona między niechęcią, zdziwieniem i smutkiem.

Odruchowo potarła obrączkę na palcu i zapatrzyła się w okno. Rządy objęła noc. Naraz ogarnęła ją dziwna tęsknota, żeby tak rozpłynąć się w tej ciemności, zrzucić z siebie ciężar i niewygodę, zrzucić czarną suknię, która wżarła się w ciało i od której nie mogła się uwolnić.

— Herbatę przyniosłam, proszę pani. — Do salonu weszła Rozalia z tacą opartą na wydatnym brzuchu. Z wiekiem garderobiana zaokrągliła się jeszcze bardziej. — Jaśnie pan Tułasiewicz pojechał…

— Pojechał. I nie uwierzysz, po co…

Już miała sięgnąć po filiżankę, gdy naraz usłyszała podniesione głosy w holu. Pospiesznie wyszła na korytarz.

— Co się tu dzieje? — zwróciła się do stróża Michejki, który trzymał za kapotę szarpiącego się chłopca w lichym odzieniu. Obok nich stał Maurycy, z założonymi rękami, złością w oczach i szkarłatną plamą na policzku.

— Proszę jaśnie pani, tych dwóch pobiło się za stajnią. I to tak, że ja rozdzielić nie mógł — mówił Michejko, trzymając mocno niedorostka, który wił się na wszystkie strony, próbując uwolnić ze stalowego uścisku.

— Maurycy! — Popatrzyła na syna z wyrzutem.

— Ja nic nie zrobiłem! To ten cham mnie zaatakował. O, proszę — wskazał policzek — w twarz mnie uderzył. Nie daruję! Na Sybir za to pójdziesz — wysyczał do chudego chłopca.

— A czyj ty jesteś? — Wiktoria obrzuciła wzrokiem za dużą, mocno przechodzoną kapotę, wystrzępione przy nogawkach spodnie oraz stopy obleczone w jakieś gałgany i przewiązane sznurkiem. Młokos nie miał czapki, a jego jasne, postrzępione nie mniej niż nogawki włosy sterczały na wszystkie strony, jakby je mróz usztywnił.

— Od Kardisowej — wtrącił stróż. — Jędrek mu jest. Szło toto ponoć do pana Jurewicza. Tyle udało mi się od niego dowiedzieć. — Mocniej przytrzymał chłopca. — A przestaniesz ty wreszcie rzucać się, czy mam ciebie za ucho złapać!?

— Jak mogłeś, Maurycy? Bić się? Ty?

Najmłodszy Łempicki zadarł wysoko głowę, prezentując zaciętą minę.

Liczył sobie już dwanaście lat i zatracił dziecięcą pucołowatość, powoli robił się wysoki i barczysty.

— Proszę jaśnie pani, nasz panicz chciał, żeby ten tu pokłonił mu się i w rękę go pocałował.

— Jestem tu teraz panem — pospieszył z wyjaśnieniami Maurycy, odchylając futrzany kołnierz od szyi, bo nagle zrobiło mu się gorąco. — A ten cham nie okazał mi szacunku.

Wiktoria na moment zacisnęła powieki, czując się tak, jakby każde słowo syna było ciosem. Nie pojmowała, skąd u niego buta i pogarda wobec ludzi niższego stanu, ta wstrętna pycha, którą manifestował wobec słabszych od siebie. Czasami nie poznawała własnego dziecka.

— Uderzyłeś panicza? — spytała Jędrka.

Chłopiec spojrzał na nią swymi ogromnymi, ciemnymi oczami, z których wyzierał strach, i w końcu przestał się szarpać, zupełnie jakby pogodził się z losem i z tym, że czeka go kara.

— Ja nie chciał, ale jak mnie panicz powalili, to… — Otarł rękawem twarz. — To się odwinąłem… jakoś tak.

— Zanim go Michejko wychłoszcze, ma mnie przeprosić! — powiedział stanowczo Maurycy, rozpinając kożuch.

— Możecie mnie zabić, a i tak nie przeproszę — zawołał Jędrek.

Wiktoria wstrzymała oddech. Dziwne wzruszenie osiadło jej na piersi. W tym wychudzonym, przestraszonym, a jednocześnie hardym dziecku zobaczyła siebie — dziewczynkę, która przed laty toczyła nierówny bój z ojczymem.

Pokręciła głową i skinęła na Rozalię.

— Zabierz, proszę, chłopca do kuchni, niech coś zje i rozgrzeje się. A ty — zwróciła się do syna — chodź ze mną. Musimy porozmawiać.

Maurycy nic nie rzekł, ale sposób, w jaki szedł, w jaki patrzył, w jaki ściskał zdjęty z szyi szalik dobitnie pokazywał, że wściekłość jego nie zna granic.

— Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób traktował ludzi w majątku — oświadczyła Wiktoria, zamknąwszy drzwi salonu. — I żebyś się bił jak pospolity łobuz. Tak nie może postępować Łempicki.

— Obraził mnie. Nie ukłonił się i nie chciał tego zrobić, choć mu kazałem — tłumaczył Maurycy ze wzrokiem wbitym w podłogę, pocąc się w kożuchu.

— Ach, więc uważasz, że posłuch zdobywa się pięścią, tak? Twojego ojca szanowali, a nigdy nie użył wobec włościan bata. Tyle przebywasz z kuzynem Dominikiem, stryjem Michałem i panem Bolejką, widziałeś, żeby oni kiedykolwiek kazali sobie czapkować?

— To przecież tradycja, a tradycje się szanuje.

— Człowieka masz szanować.

— Cham to nie człowiek — podsumował krótko.

Wiktoria ponownie zacisnęła powieki, ugodzona tymi słowami. Poczuła, jak zbiera jej się na płacz. Gdzie się podział mały, słodki Marcyś? Co z niej za matka? Jak wychowała syna, że ledwie odrósł od ziemi, a już staje się niegodziwcem?

— Nie waż się tak nigdy więcej mówić — rzekła spokojnie, wyraźnie akcentując każde słowo. — Ludzie, o których wypowiadasz się z taką pogardą, walczyli ramię w ramię z twoim ojcem. I ginęli, żeby tobie mogło być lepiej. Szkoda, że nie potrafisz tego docenić. Przez tydzień będziesz jadał w kuchni i zapomnij na dłuższy czas o własnym koniu.

— To jak pojadę z kuzynem Dominikiem na polowanie? — spytał łamiącym się głosem.

— Nie będzie polowania. Dopóki nie pojmiesz, co zrobiłeś i co powiedziałeś.

Maurycy powstrzymał łzy, pohamował złość, tylko spojrzeniem zdradzając, jak bardzo czuje się skrzywdzony.

— Czy mogę już odejść?

— Możesz — odparła, patrząc za nim zgnębiona.

***

W kuchni bulgotało i wrzało. Ciepło, niczym puchowa pierzyna, otulało wnętrze przestronnej izby wypełnionej aromatem jabłek pieczonych w maśle i pasztecików z wątróbek.

Jędrek siedział na końcu prostokątnego stołu i pochłaniał kaszę z kawałkami wieprzowiny. Stukał głośno łyżką o talerz, próbując wybrać strawę do ostatniego ziarenka. Kucharka Wojciechowa pilnowała pieca, tylko od czasu do czasu rzucając okiem na obszarpanego niedorostka.

Gdy do środka weszła Wiktoria, chłopiec szybko złapał kubek z mlekiem i wypił jednym haustem, przekonany, że ten posiłek jak z marzeń zostanie mu zaraz odebrany, jeśli nie zdąży w porę.

— Szedłeś do pana Jurewicza? — spytała, przysiadając na ławie przy stole.

Jędrek pokiwał energicznie głową. Długa grzywka opadła mu na czoło.

— A po co? — Zapadło milczenie, więc pospieszyła z pomocą. — Nie bój się, powiedz.

— Pani nie każe mnie obić?

Uśmiechnęła się.

— Nie, jeśli obiecasz, że ty sam więcej nie będziesz się bił.

— Ja nie chciał — westchnął żałośnie. Źle mu było na duszy, ale radośnie na żołądku.

— A dlaczego nie ukłoniłeś się paniczowi?

— Nie wiem… — Chłopiec począł wiercić się na krześle, twarz ręką zasłonił. — Tak jakoś… ja nie pomyślał.

— Ile masz lat? — spytała, zatrzymując spojrzenie na jego spierzchniętych, czerwonych dłoniach.

— Jedenaście. Znaczy latem będzie mi jedenaście.

— I chodzisz do naszej szkoły?

— Jak roboty mniej, to chodzę. Zimą najwięcej.

— I szedłeś do pana Jurewicza, do oficyny, tak?

Jędrek podniósł na Wiktorię wzrok. Powoli nabierał odwagi i śmiałości.

— No. — Kiwnął głową. — Bo pan nauczyciel książkę miał mi pokazać. Prawdziwą! Z takimi obrazkami ze świata. Chciał mi do domu dać, ale ja poprosił, żeby nie, bo jakby stryjna zobaczyli… No, to pan nauczyciel powiedział, że u niego mogę pooglądać.

Wiktoria uśmiechnęła się i odruchowo pogłaskała chłopca po ręce, ale on, nienawykły do serdecznych gestów, natychmiast cofnął dłoń, speszony.

— Dokończ jedzenie. Do pana Jurewicza pójdziesz jutro, a dziś wracaj do domu, późno już — rzekła, podnosząc się z ławy.

Najpierw poprosiła Rozalię, żeby znalazła jakieś ciepłe ubranie oraz buty po Ignacym i żeby odziała Jędrka, a następnie sama przeszła do oficyny, gdzie pan Jurewicz zajmował dwuizbowe mieszkanie.

Po powstaniu przez dwa lata szkoła dla włościan była zamknięta. Dopiero niedawno władze carskie zezwoliły na nauczanie, ale w języku rosyjskim. Wyznaczony inspektor regularnie wizytował Zielną i sprawdzał, jaką to wiedzę przekazuje nauczyciel, czy aby nie poi młodych umysłów antycarską propagandą, polskimi pieśniami i łacińskim alfabetem. Los pana Jurewicza nie leżał już w rękach dziedziczki Łempickiej, a jego ekscelencji inspektora. Wiktoria przeklinała rosyjskie porządki, na początku buntowała się, aż wreszcie uznała, że taka edukacja dla wiejskich dzieci jest lepsza niż żadna.

— Dobry wieczór pani — przywitał ją nauczyciel, gestem zachęcając, by weszła do środka, ale ona zatrzymała się w progu.

— Nie będę panu przeszkadzała. Chciałam tylko zapytać, czy to prawda, że miał do pana przyjść chłopak od Kardisów.

— Jędrek? Tak… miałem mu książkę pokazać, ale się nie pojawił.

— Jutro do pana przyjdzie, dziś… Ja go zatrzymałam. Proszę mi coś o nim opowiedzieć.

Pan Jurewicz wsparł się na lasce, jego delikatna, łagodna twarz rozpogodziła się.

— To wyjątkowy chłopiec, mój najlepszy uczeń. Ładnie czyta i pisze. Jest bardzo bystry, dociekliwy i pilny, tylko tam chyba u niego w domu nie za dobrze.

— Co to znaczy?

— Dwukrotnie dostał ode mnie buty, ale nosi ciągle jakieś gałgany. Gdy go o to pytam, mówi, że stryjna mu zabrała, żeby nie zniszczył, ale… — Skrzywił się, pocierając dłonią kark. — Ta Kardisowa to nie jest dla niego dobra. Raz byłem tam u nich i…

— Biednie mają?

— Biednie, ale jak mają mieć, kiedy ona ciągle pijana chodzi. — Zrobił krótką pauzę, by zaczerpnąć tchu. — I tłucze tego chłopca. Jędrek się nie skarży, ale nieraz przychodził z podbitym okiem albo siniakami na szyi i rękach.

— O Boże, a więc to tak się sprawy mają…

— Niestety. Zwróciłem tej Kardisowej uwagę, ale okrzyczała mnie i powiedziała, żebym się nie wtrącał, że dzieci ćwiczy się kijem i że Jędrek nie jest wcale synem brata jej zmarłego męża, tylko czarcichy.

— Czarcichy?

— Takiej poczwary, która ludzkie dzieci porywa, a w zamian zostawia swoje. Kardisowa z pełnym przekonaniem tłumaczyła mi, że bije Jędrka w dobrej wierze, żeby jego prawdziwa matka usłyszała, jak to ona powiedziała — „darcie”, i zabrała go do siebie.

— Co za podłość!

— To samo rzekłem, a ona na to, że podłość, to jakby go wysmagała kijem na kupie gnoju, gdzie jego miejsce.

— Szkoda, że mi pan tego nie powiedział wcześniej, można było jakoś zaradzić.

— Kiedy Jędrek tak mnie prosił, żebym nikomu nie mówił.

— Pewnie się wstydził.

— Być może. Albo się bał. Ma tylko stryjnę. To jego jedyna rodzina, rozumie pani.

Wiktoria pokiwała powoli głową.

— Rozumiem. I dziękuję, że pan mi to powiedział.

Wróciła do dworu, a tam w holu przy drzwiach czekał na nią Jędrek pod opieką Rozalii. Jasne włosy tym razem skrywała czapka z baraniego futra. Palto było na chłopca nieco za duże, ale jemu to chyba nie przeszkadzało, bo uśmiechał się radośnie. Kiedy stróż Michejko ciągnął go przed oblicze wielmożnej pani, był pewien, że oto nadeszła jego ostatnia godzina i tylko żal mu było, że nie zobaczy książki pana nauczyciela, że już nigdy nie zobaczy żadnej książki.

Wiktoria nie zdjęła futra, tylko skinęła na Jędrka.

— Chodź ze mną, odwiozę cię do domu.

Chłopcu dech zaparło. Miewał nieraz śmiałe marzenia, ale takich cudów to nie doświadczał nawet w snach. Kiedy przed ganek zajechały sanie, patrzył strwożony — czy to się w istocie dzieje? W głowie mu się zakręciło, jak niegdyś, gdy z głodu omdlał na klepisko. W czasie drogi dziedziczka wciąż go o coś pytała, ale on nie słyszał, odurzony osobliwym szczęściem, którego dotąd nie zaznał. Jechał sobie niby pan, odziany pięknie, u boku jaśnie pani — dobrej jak anioł z kościoła. I jeszcze mu mufkę dała, żeby ręce schował. Zdało mu się, że dotyka kotka, którego kiedyś przygarnął. Nie istniał mróz, głód i strach. Czy tak wygląda raj? — zastanawiał się, bo z tej radości to aż płakać mu się chciało.

A to się stryjna zdziwi, gdy go zobaczy. Pewno ucieszy się, że tyle dobra na sobie przyniósł. Będzie miała co sprzedać, to może i lepsza dla niego będzie, może bić przestanie?

Sądził, że pani dziedziczka wyrzuci go z sań we wsi i odjedzie do swego pięknego świata, ale nie!

— Pójdę z tobą — orzekła, po czym pochyliła nisko głowę, aby przejść przez próg chaty, która przywalona śniegiem wyglądała jak rozpłaszczony stóg siana.

— A gdzie ty, diable, badziasz się po nocy, co? Czekaj no, niechaj ja tylko… — usłyszała Wiktoria wściekły ryk.

Nie wiedziała, skąd dochodził, gdyż w izbie panował półmrok. Dogasała smolna szczapa, której światło tylko w niewielkim stopniu pozwalało dojrzeć wnętrze. Było przeraźliwie zimno, bo przez nieuszczelnione gliną szpary między belkami wpadało lodowate wietrzysko, ale nawet ono nie rozgoniło odoru wódki, dymu i odchodów. Piec, wzniesiony z kamienia, dusił się ostatnimi iskrami, na próżno błagając o ogień. Nikt go od dawna nie bielił wapnem, więc straszył tłustym, sczerniałym brudem. W rogu izby siedziały na wilgotnej słomie kury i gęsi.

Wiktoria zrobiła kilka kroków do przodu, zakrywając twarz chusteczką, i odgarnęła sprzed oczu jakieś szmaty wiszące na żerdzi.

— O, wielmożna pani! — zawołała Kardisowa, zwlekając się z ławy przy piecu. Zachwiała się, czknęła i z powrotem usiadła.

— Jak wam nie wstyd! — zwróciła się do niej Wiktoria, podchodząc bliżej. — Czemuście nie napalili?

— O! A bo ten tu — wskazała palcem na Jędrka — miał napalić, to gdzieś polaz, darmozjad przeklenty! Ale ja mu za to dam! Niech sobie gemba gdzie indziej pasie, bo ode mnie nic nie dostanie, nic!

— Przestańcie pleść. — Wiktoria rozejrzała się wokół. — Macie czym palić?

— Eee, choćby ja i cały las spaliła, to i tak zimno bendzi. — Kardisowa dźwignęła się i wsparła o ścianę. — Piec stary, to ino kopci i kopci, że aż we łbie krenci się.

— To czemu nie powiedzieliście rządcy? Pomógłby wam.

Kardisowa roześmiała się, prezentując zepsute zęby i to, co z nich zostało. Mogła mieć nie więcej niż czterdzieści lat, a sprawiała wrażenie starowinki.

— Pomógłby! A pomógł — bełkotała, przedrzeźniając Łempicką. — Już wy tam, wielmożne pany, lepiej nie pumagajcie, bo tylko zgryzota z tego. A ty co gapisz się, gadzina! — krzyknęła na Jędrka. — Patrzajcie go, jaka sobie czapka sprawił. O! Cały wystroił się jak na wesela jaka!¹

— Doprowadźcie się do porządku i przestańcie pić, bo z tego tylko nieszczęście. — Wiktoria odruchowo zasłoniła sobą chłopca. — Jutro przyślę kogoś, żeby tu wam pomógł z piecem, ale od dziś koniec z wódką.

Kardisowa raz jeszcze zarechotała.

— A wielmożna pani uważa, że u mnie w chałupie rzondzić bendzi? Jak sobie benda chciała, to napija się, a wielmożnej pani nic do tego, nic a nic! — Nie była w stanie dłużej ustać i runąwszy na ławę, uderzyła tyłem głowy o ścianę. Jędrek przypadł do niej, ale zdzieliła go w twarz.

— A poszed ty ode mnie, czarcichy synu!

Wiktoria złapała chłopca za ramię i odciągnęła z zasięgu rąk stryjny, która najchętniej uraczyłaby go na dokładkę porządnym kuksańcem.

— Jak jeszcze raz go uderzycie, to pożałujecie — ostrzegła, z trudem panując nad złością. — Idziemy, Jędrek.

— A gdzie to wielmożna pani dziecko mnie zabiera, aa?

— Gdzieś, gdzie nikt go bił nie będzie.

Popchnęła chłopca, żeby ruszył się z miejsca, i gdy tylko znalazła się przed chatą, głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby przepędzić z nozdrzy odór chaty. Otuliła się mocno futrzanym kołnierzem, wzdrygając się z zimna.

— Proszę wielmożnej pani — usłyszała cichy głos Jędrka. — To gdzie ja mam pójść?

— Dziś zanocujesz we dworze — oświadczyła Wiktoria, wsiadając do sań.

***

Rozalia zajęła się chłopcem. Przygotowała dla niego kąpiel w balii, ustawionej w kuchni przy piecu, znalazła koszulę do spania po Ignacym i posłała mu łóżko w małej izdebce obok czeladnej, którą latem zajmował najęty do pracy parobek. Jędrek dostał jeszcze od Wojciechowej na odchodnym kawał ciasta i kubek ciepłego mleka z miodem.

Wiktoria zajrzała do niego, dopiero kiedy już po wieczerzy i omówieniu wszystkich bieżących spraw z rządcą Bolejką sama szykowała się do snu. Ostrożnie otworzyła drzwi izdebki, aby hałasem przypadkiem nie zbudzić młodziana, ale ku jej konsternacji wcale nie spał. Leżał na boku, tyłem do wejścia, a jego ciało podrygiwało, wstrząsane płaczem. Odstawiła lichtarz na okrągły stolik i przysiadła na krześle przy łóżku.

— Źle się czujesz?

Jędrek natychmiast się odwrócił, usiadł na posłaniu i otarł oczy rękawem zbyt obszernej koszuli. Nic nie powiedział, gdyż wszystkie siły zmobilizował, aby powstrzymać płynące po policzkach łzy.

— Dlaczego płaczesz? — dopytywała Wiktoria, lecz on wciąż milczał. Nagle przyszło jej na myśl, że może boi się być tu sam. — Chciałbyś, żeby z tobą została moja Gracja? To najłagodniejszy pies pod słońcem, ale jakbyś się czegoś przestraszył, to cię obroni.

Chłopiec popatrzył na nią bystro, po czym kiwnął raźnie głową. Wiktoria poklepała go po ramieniu i ruszyła do drzwi.

— Zaraz ją przyprowadzę.

— Proszę łaskawej pani — zawołał za nią Jędrek słabym, nasączonym łzami głosem. — A czy ja będę mógł jutro wrócić do domu?

Do domu — zadumała się Wiktoria, przejęta żalem i współczuciem. Do przeżartej odorem chaty, do głodu i do bicia, do zimna i strachu. A mimo to on tęskni.

— Oczywiście. Jutro wrócisz.ROZDZIAŁ 2

Z samego rana Wiktoria posłała dwóch ludzi do Kardisowej, aby naprawili piec i — na ile to możliwe — uszczelnili okna. Godzinę później kazała podać Jędrkowi śniadanie w kuchni, po czym wyprawiła go do szkoły pod opieką pana Jurewicza. Wolała, żeby Maurycy, który przez tydzień musiał posilać się w czeladnej, nie zastał tam chłopca. Nie miała sił ani ochoty na kolejne awantury.

Służący nie zabawili we wsi długo. Wrócili do dworu z niespodziewaną wiadomością, że Kardisowa nie żyje. Gdy do niej zaszli, leżała na pryczy zasłanej słomą, przykryta sztywnym od mrozu paltem. Wiktoria natychmiast wezwała Bolejkę w jakiejś niedorzecznej nadziei, że może to nieprawda. Może kobieta, upojona alkoholem, głęboko zasnęła i służący jedynie nie mogli jej dobudzić?

— Nic tu po nas — oświadczył rządca po krótkim i rzeczowym badaniu. Rozejrzał się wokół i pokiwał głową jakby ze zrozumieniem. Wnętrze chaty za dnia prezentowało się jeszcze mizerniej niż w nocy.

— Myśli pan, że zamarzła?

— Nie sądzę. Ubrana jest grubo, ma na sobie tyle warstw odzieży i różnych gałganów. Pewnie serce nie wytrzymało. Nic dziwnego, piła na umór, to się doigrała.

— A może by wezwać doktora Nasierowicza?

— Do nieboszczki? — Pokręcił głową z politowaniem. — No przecież jej nie wskrzesi.

— Jeszcze i to — rzekła Wiktoria w roztargnieniu, przywołując gestem Rozalię. — Powiadom, proszę, sąsiadki, co tu się stało. Niech ją przygotują do pochówku. Ja… ja za wszystko zapłacę — dodała. Skłamałaby, mówiąc, że ubolewa nad Kardisową, za to ciągle zastanawiała się, co też będzie z Jędrkiem. Jedna myśl wyprzedzała kolejną. Mógłby tu sam mieszkać. Był już dostatecznie duży. A może jakaś zamożniejsza gospodyni wzięłaby go do siebie na parobka?

Pogrążona w tych rozważaniach, nakazała stangretowi, by zajechał przed szkołę, którą przed piętnastu laty kazał postawić Ksawery. Był to budynek niski, dwuizbowy, przykryty nie strzechą, a dachówką, otoczony płotem niknącym teraz prawie pod zwałami śniegu. Osobiście wywołała Jędrka z lekcji i przyprowadziła do sań. Chłopiec najpierw rozpromienił się na widok dziedziczki, ale zaraz potem przygasł, pewien, że pani wróciła po buty i kożuch. A może i wczorajszy wieczór był jedynie pięknym kłamstwem? Może go zaraz zawiozą do cyrkułu i popędzą na Sybir za to, że się pobił z paniczem?

— Ja już nie będę… — zaczął, gdy Wiktoria gestem dłoni wskazała mu miejsce obok siebie. — Nie odsyłajcie mnie, wielmożna pani…

— Nigdzie cię nie odeślę — odparła, patrząc ze smutkiem na jego drobną, zaczerwienioną od mrozu buzię. Miał piegi na lekko zadartym nosie i mądre, ciemne oczy, które za dużo w swoim życiu widziały złego. — Może pojedziesz ze mną do dworu? Zjadłbyś coś…

— Proszę wielmożnej pani, ja bym pojechoł…

— Pojechał.

— No, pojechał, ale stryjna źli będą…

Wiktoria uznała, że najlepiej przeciąć to szybko i natychmiast.

— Twoja stryjna zmarła w nocy.

Dawniej uciekała przed rozpaczą innych, nie miała sił, by dźwigać cudze łzy i cierpienie, jednakże ból, który wypełniał ją przez ostatnie lata, sprawił, że stwardniała. Nauczyła się żyć z tym ciężarem na sercu, chociaż marzyła o dniu, kiedy go wreszcie zrzuci. Czasem zastanawiała się, czy zdoła jeszcze złapać oddech wraz z serdecznym, głośnym śmiechem. I za każdym razem dochodziła do wniosku, że to, co dobre, jest za nią. Teraz należało przetrwać. Dla synów, dla Zielnej, dla pamięci o Ksawerym.

— Bardzo mi przykro — dodała, obserwując uważnie chłopca.

Jędrek nie zapłakał. Pochylił tylko głowę i westchnął żałośnie, gdy dotarło do niego, że został sam na świecie i że od tej pory nie będzie już brutalnych razów stryjny, ale pojawią się inne, kto wie, czy nie straszniejsze.

— Chciałbyś zamieszkać we dworze? — spytała niespodziewanie Wiktoria, dziwiąc się temu, co powiedziała. Przeniknęło ją dziwne uczucie, że tak być musi, a jej pozostaje uszanować wolę siły wyższej.

— We dworze? — powtórzył Jędrek, zwracając ku niej przepełnione smutkiem spojrzenie.

Tyle niezwykłości od zeszłego wieczora mu się przytrafiło, że z trudem umiał to pomieścić w głowie. Nikt go nigdy nie pytał, czego by chciał, i nikt poza panem Jurewiczem nie mówił do niego łagodnie, bez wyzwisk i złorzeczeń. Tyle razy słyszał, że jest synem czarcichy, więc zdążył w to uwierzyć. Czasem sprawdzał nawet, czy mu rogi albo kopyta nie rosną. I naraz dotarło do niego, że czarcicha z całą pewnością nie znajdzie go za bramą zieleńskiego majątku, że tylko wielmożna pani może go obronić.

— Chcę!

Wiktoria uśmiechnęła się, próbując przegonić z serca wątpliwości i strach. Tak trzeba — powtarzała sobie. Tak trzeba…

***

Maurycy stał wyprostowany na baczność w swojej sypialni, słuchał, co mówiła do niego matka, ale nie pojmował, jak może go tak okrutnie krzywdzić.

— Proszę cię, synu, żebyś okazał mu serce, przecież jesteś dobrym i wrażliwym chłopcem. On jest w żałobie, stracił jedyną bliską mu osobę…

— Ja straciłem ojca — ośmielił się wtrącić, przeżarty taką wściekłością, że wyć mu się chciało.

— Ty masz mnie, Ignasia i całą rodzinę w Łempicach. I wszyscy bardzo cię kochamy. On nie ma nikogo…

— Ale to… — Zacisnął usta, żeby powstrzymać słowa, które czuł na języku.

Uważał, że matka robi mu zwyczajnie na złość. Najlepiej niech wszystkie chamskie dzieci zaprosi do dworu. Niech podepczą swymi brudnymi stopami dywany, niech ich wszy rozpełzną się po pokojach, czemu nie? Ach, ileż cierpień mnie jeszcze czeka — dumał w duchu, zatrwożony swym boleściwym losem.

— Zrób to dla mnie i dla ojca. On doceniłby twoje starania.

Maurycy nic nie powiedział, pozornie zgadzając się z matką, ale już obmyślał, jak się pozbyć intruza. Pocieszał się, że da mu do wiwatu podczas obiadu. Skoro obaj mieli jadać w kuchni, to postara się, żeby ta przybłęda, co próbuje zająć jego miejsce, pożałowała, że weszła mu w drogę.

Całe przedpołudnie pielęgnował w sobie rozgoryczenie i złość, poczucie krzywdy rosło w nim jak babka drożdżowa, a gdy nastała pora posiłku, ruszył na spotkanie z wrogiem, uzbrojony w wyzwiska, okrucieństwo i pieniactwo, które odziedziczył po jakimś wybitnie awanturnym przodku. I tu spotkał go piekielny zawód. Bowiem przy stole w kuchni siedział nie tylko Jędrek, ale także pan Jurewicz, który uczył go posługiwać się sztućcami. Maurycy, jak to miał w zwyczaju, zacisnął usta, nadął policzki swą własną, zalewającą go żółcią, po czym ostentacyjnie usiadł na drugim końcu. Od czasu do czasu zerkał w stronę przeciwnika i widząc, że chłopak ma na sobie ubranie Ignacego, czuł coraz większą wściekłość. Nic mu nie smakowało. Ani pieczony zając z kwaśną kapustą, ani ozorki wołowe. Ziemniaki rosły mu w gardle razem z furią, której nie mógł wykrzyczeć. A już najgorsza obraza go spotkała, gdy Wojciechowa nie podała mu deseru. Włóczęga dostał, a jakże! Tak sobie pogrywacie ze mną, ja wam pokażę! — odgrażał się w myślach. Wszyscy pożałujecie. Żeby mnie, Łempickiego, sadzać przy jednym stole z tym kocmołuchem! Żeby mnie tak nie szanować! Jeszcze dorwę tego wszarza, co mi matkę i dom próbuje odebrać!

***

Zimowy dzień ospale schował się za las, żegnany śniegiem i zagniewanym wichrem, który chłostał wszystko na swojej drodze. Wiktoria słyszała to dudnienie i aż się wzdrygnęła, chociaż w kancelarii było ciepło i przytulnie. Stary piec wypełniał się płomieniami niestrudzenie od wielu tygodni i hojnie szafował żarem, aby nikt nie marzł.

— Sprawdziłem, tak jak pani prosiła, okna na górze i rzeczywiście, na wiosnę będzie trzeba wymienić ramy, bo te już mocno spróchniały — mówił rządca Bolejko, siedząc za mahoniowym biurkiem, zasłanym księgami gospodarskimi. Raz w tygodniu zdawał pani dziedziczce relację z prac w majątku.

— A okna na parterze? — dopytywała Wiktoria, otulona czarną chustą.

— Jeszcze wytrzymają. Trzeba je tylko zabezpieczyć pokostem².

— Szykują nam się kolejne wydatki, panie Zygmuncie, niedobrze…

— No, teraz nie jest to już aż taki problem — odparł, przechylając nieco głowę na lewą stronę. Nabrał takiego zwyczaju, od kiedy w powstaniu stracił słuch w jednym uchu. — Hodowla owiec przynosi całkiem niezłe dochody. A i zbiory były bardzo dobre. W porównaniu z innymi majątkami my nie mamy co narzekać.

— Oby. Nie chciałabym być ciągle zależna od Łempic. Dominik ma swoje wydatki i zobowiązania. — Wstała z fotela i zacisnęła dłonie na oparciu. — A czy posłał pan ludzi, jak prosiłam, do wsi?

Bolejko zmarszczył brew, krzywiąc się lekko. Blizny na jego twarzy były już niemal niewidoczne i tylko opaska przesłaniająca oko przypominała o wydarzeniach sprzed kilku lat.

— Owszem, sprawdzają, czy komuś czego nie potrzeba, ale podług mnie za bardzo się pani przejmuje. Kardisowa sama doprowadziła do nieszczęścia. Ostatnimi czasy to już nawet w pole nie wychodziła. Dwukrotnie nawet próbowałem przemówić babie do rozsądku, ale wódka jej do cna rozum wypaliła.

— Jutro pogrzeb. Myślałam, że zabiorę dziś wieczór Jędrka na czuwanie, ale…

— A skoro o tym mowa… — Bolejko chrząknął, potarł wąsy, uciekając spojrzeniem. — Jest pani pewna, że chce zatrzymać tu tego chłopca? Może oddamy go pod opiekę stajennego, żeby go przyuczał, albo…

— Przyuczał go będzie pan Jurewicz. Jędrek jest podobno bardzo zdolny, więc postanowiłam, że najpierw pobierze domowe nauki, a potem oddam go do Wilna, do szkół.

Bolejko wstał, zaplótł ręce na piersi i znów chrząknął.

— Pani wybaczy, ale to dość… śmiały pomysł. Kiedyś próbowałem przysposobić lisa, który stracił matkę. Wziąłem go do siebie, karmiłem, chciałem zrobić z niego psa, ale…

— Panie Bolejko, na litość boską, Jędrek jest chłopcem, a nie lisem.

— Ale z chłopskiej chaty wzięła go pani na pokoje. Nie zrobi pani z niego panicza, a wyrwie ze środowiska, które zna i rozumie. On do tamtego świata należy, a nie… — zrobił gest ręką — …tu.

Wiktoria spąsowiała, niemile ugodzona wymówkami rządcy.

— Nie spodziewałam się po panu tak ciasnych horyzontów. Chcę temu chłopcu dać szansę na lepsze życie. Jego świat nie musi się ograniczać do obór, stajni i gnoju.

— Co innego posłać go do szkół, nawet opłacić mu dodatkowe lekcje u Jurewicza, a co innego pozwalać mu mieszkać we dworze. Wpuszcza pani pod swój dach nie wiadomo kogo. Będą mówić, że to albo pani nieślubne, albo Ksawerego. Każdy powinien znać swoje miejsce.

— To samo tyczy się pana, panie Bolejko. — Wiktoria wyprostowała się. Oddychała szybko. — Jest pan tu rządcą, ale panią na Zielnej jestem ja i nie życzę sobie, żeby pan ingerował w moje decyzje.

Mężczyzna popatrzył na nią poważnie, bez gniewu, ale z jakimś dziwnym smutkiem w oczach.

— Rozumiem. Chyba lepiej będzie, jak już pójdę do siebie.

— Spokojnej nocy — odparła, nie próbując go zatrzymać.

Gdy Bolejko, ukłoniwszy się, wyszedł, z powrotem usiadła na fotelu i odchylając głowę do tyłu, głęboko westchnęła. Jeszcze jej i to potrzebne. W pewien sposób podzielała wątpliwości rządcy, ale one — jak w warkoczu — przeplatały się z pewnością, że musi tak postąpić, że chłopca trzeba wyrwać z trudnej sytuacji, w jaką popadł, i że pisany jest mu inny los niż żywot parobka.

— A co ty byś zrobił, Ksawery? — spytała na głos, ale zaraz się zmitygowała. Z mężem pomówi, jak tylko położy się spać. Musiał istnieć jasny podział. Dzień wyłącznie dla żywych, noc dla zmarłych.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij