Numer drugi - ebook
Numer drugi - ebook
Literacki bestseller we Francji. Historia tego, który nie został wybrany.
Martin Hill, towarzysząc ojcu na planie filmowym, zostaje zauważony przez producenta, który przygotowuje pierwszy film z serii o Harrym Potterze. Przechodzi kolejne etapy castingu, ale podczas ostatniej rundy to drugi finalista dostaje główną rolę. Dalsze losy Martina naznaczone są datami kolejnych premier filmów i ich spektakularnym sukcesem, który mógł być jego udziałem.
„W tej powieści, zarówno zabawnej, jak i melancholijnej, okrutnej i często poważnej, David Foenkinos umiejętnie miesza prawdę z fikcją”.
Laurence Caracalla, Le Figaro Littéraire
„David Foenkinos z czułością i empatią przedstawia losy «numeru drugiego», człowieka, któremu prawie się udało i którego życie podsumowuje jedno małe słowo: «prawie»”.
Victorine De Oliveira, La Vie
„Foenkinos przypomina nam: lepszym niż historie o sukcesie materiałem na dobrą literaturę są zawiedzione nadzieje”.
Valentine Delétoille, Paris Match
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67817-81-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żeby zrozumieć skalę udręki Martina Hilla, należałoby cofnąć się do jej źródeł. Był rok 1999, dziesięcioletni Martin mieszkał z tatą w Londynie. Wspominał ten okres w życiu jako szczęśliwy. Na jednym ze zdjęć został zresztą uwieczniony z szerokim, pełnym nadziei uśmiechem. Poprzedzające miesiące były jednak dla niego trudne – jego matka przeprowadziła się z powrotem do Paryża. Aby nie odcinać go od przyjaciół i nie dokładać mu kolejnej rozłąki, rodzice uzgodnili, że Martin zostanie z ojcem. Z matką miał się zaś widywać co weekend i w wakacje. Pociągi Eurostar, którym przypisywano zasługi w zacieśnianiu relacji francusko-brytyjskich, okazały się równie pomocne w logistyce rozstań. Prawdę powiedziawszy, Martin nie poczuł się dotknięty tą zmianą. Jak wszystkie dzieci w podobnej sytuacji, miał już dość kłótni i wzajemnych pretensji rodziców. Jeanne znienawidziła w Johnie to, co z początku w nim kochała. Uwielbiała go za duszę artysty, by potem widzieć w nim już tylko kompletnie oderwanego od rzeczywistości nieroba.
Poznali się w 1984 roku na koncercie The Cure. John wyróżniał się fryzurą przywodzącą na myśl baobab, taką samą, jaką nosił wokalista zespołu. Jeanne, która pracowała jako au pair u dwojga równie bogatych, co sztywnych Anglików, miała na głowie nienaganny bob. Gdyby do serca trafiało się przez włosy, nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi. Jeanne poszła zresztą na ten koncert nieco przez przypadek, za namową Camille, innej Francuzki poznanej w Hyde Parku. W głębi sali obie zauważyły dziwaka. Sprawiał wrażenie zupełnie zagubionego, pił piwo za piwem w rytm kolejnych wykonywanych przez zespół utworów. Chwilę później ugięły się pod nim nogi. Jeanne i Camille podeszły, by pomóc mu wstać. Usiłował im za to podziękować, jednak nie był już w stanie wydobyć z siebie żadnego zrozumiałego dźwięku. Zdecydowały się wyprowadzić go na zewnątrz i dać mu zaczerpnąć świeżego powietrza. John zachował akurat na tyle trzeźwości umysłu, aby zdawać sobie sprawę, jak żałosny obraz sobą przedstawia. Podczas gdy Camille, wierna fanka The Cure, wróciła do środka, Jeanne została przy młodzieńcu w opałach. Później zadawała sobie pytanie: czy powinnam była wtedy uciec? W chwili naszego spotkania chwiał się na nogach, to nie mógł być przypadek. Jak pisał Montherlant, „należy się strzec pierwszego wrażenia, często okazuje się słuszne”. Wydawało jej się przynajmniej, że to cytat z niego, pewnie z Dziewcząt, w których w tamtym okresie zaczytywały się jej przyjaciółki. Dopiero po latach miała odkryć, że były to jednak słowa Talleyranda. W każdym razie Jeanne dała się uwieść dziwaczności chłopaka. Trzeba nadmienić, że John miał swoiste poczucie humoru. Zapewne angielskie. Gdy odzyskał zmysły, wybełkotał: „Zawsze marzyłem, żeby być tym fajnym kolesiem, który przychodzi na koncert rockowy, staje w głębi sali i wychyla kolejne piwa. Ale nic z tego, jestem zwykłym frajerem, miłośnikiem schweppesa i Schuberta”.
W ten oto sposób Jeanne przegapiła niesamowite, ośmiominutowe wykonanie A Forest. Robert Smith lubił przedłużać tę hipnotyczną piosenkę, ich pierwszą, która znalazła się na brytyjskich listach przebojów. Zaczęło rzęsiście padać; Jeanne i John schronili się w taksówce, która zawiozła ich do samego centrum Londynu. Chłopak zajmował tam mikroskopijne lokum odziedziczone po babci. Przed śmiercią powiedziała mu: „Zostawię ci mieszkanie pod warunkiem, że co tydzień będziesz podlewał kwiaty na moim grobie”. Rzadko widuje się taką sumienność w dotrzymywaniu tego rodzaju umów zawartych na czas nieokreślony między zmarłą i żyjącą osobą. Być może był to kolejny przejaw angielskiego humoru. W każdym razie pakt został zawarty, a wnuczek nigdy nie złamał obietnicy. Wróćmy jednak do żywych. Jeanne, zazwyczaj powściągliwa, tego wieczoru zdecydowała się wstąpić do Johna. Uznali, że lepiej będzie się rozebrać, żeby nie siedzieć w mokrych ubraniach. Gdy stanęli nadzy naprzeciwko siebie, nie pozostało im nic innego, jak pójść się kochać.
Wczesnym rankiem John zaproponował spacer na cmentarz, by wyrównać moralne rachunki z babcią. Jeanne uznała to za absolutnie uroczy pomysł. Chodzili godzinami, upajając się czarem wspólnych początków; nie wyobrażali sobie wtedy, że piętnaście lat później ich małżeństwo rozpadnie się z hukiem.2
Podobało im się, że mają na imię John i Jeanne. Godzinami snuli o sobie opowieść – odkrywali przed sobą nawzajem wszystkie karty przeszłości. W początkach miłości ukochana osoba przypomina rosyjską powieść. Gęstą, szaloną powieść rzekę. John i Jeanne odkryli, że wiele ich łączy, choćby w temacie literatury. Oboje lubili Nabokova i obiecali sobie nawet, że za jego przykładem pójdą kiedyś razem łapać motyle. Był to czas, w którym Margaret Thatcher brutalnie tłumiła żądania i nadzieje strajkujących górników, ale zakochanych zupełnie to nie obchodziło. Szczęście nie przejmuje się losem robotników – zawsze jest w nim coś burżuazyjnego.
John studiował na londyńskiej akademii sztuk pięknych, jednak jego prawdziwą pasją były wynalazki. Jego najnowszy patent stanowił krawat-parasol. Przedmiot wprost stworzony do tego, by stać się obowiązkowym gadżetem każdego Anglika. Doskonały w teorii zamysł rozbił się o mur powszechnego braku zainteresowania – panowała raczej moda na budziki-długopisy. Jeanne powtarzała ukochanemu, że wszyscy geniusze z początku zmagali się z odrzuceniem. Świat musi się oswoić z jego talentem – dodawała, górnolotna w swym zakochaniu. Ona sama uciekła do Londynu od rodziców, którzy nigdy nie nauczyli się okazywania czułości. Już w momencie przyjazdu mówiła biegle po angielsku. Marzyła o tym, by zostać dziennikarką polityczną; chciała przeprowadzać wywiady z głowami państw, nie wiedząc zbytnio, skąd w niej to pragnienie. Osiem lat później zadała François Mitterrandowi pytanie podczas konferencji prasowej, co w jej oczach stanowiło rodzaj namaszczenia do wykonywania tego zajęcia. Na razie jednak Jeanne zrezygnowała z pracy niani i zatrudniła się jako kelnerka w restauracji serwującej wyborne chili. Szybko zauważyła, że kiedy mówi z silnym francuskim akcentem, otrzymuje większe napiwki. Z każdym dniem udoskonalała sztukę wplatania niezręczności w swoją angielszczyznę. Lubiła, kiedy John obserwował ją z ulicy w oczekiwaniu na koniec zmiany. Gdy wreszcie wychodziła, spacerowali pod osłoną nocy; ona opowiadała o ordynarnym zachowaniu niektórych klientów, on z kolei entuzjastycznie rozprawiał o swoim najnowszym pomyśle. Było w tym coś na kształt harmonii między marzeniem a rzeczywistością.
Po kilku miesiącach gromadzenia napiwków Jeanne uznała, że zaoszczędziła już wystarczająco dużo, by odejść z pracy. Napisała wyrafinowany list motywacyjny, dzięki któremu dostała się na staż w prestiżowym dzienniku „The Guardian”. Jako Francuzkę oddelegowano ją do asystowania korespondentowi gazety w Paryżu. Był to dla niej zimny prysznic – liczyła na życie pełne wrażeń i wyjazdów na reportaże, a przyszło jej organizować spotkania czy rezerwować bilety na pociąg. To był szczyt wszystkiego – już zawód kelnerki jawił się jej jako bardziej stymulujący intelektualnie. Na szczęście sytuacja w końcu się poprawiła. Dzięki wytrwałości Jeanne pokazała, na co ją stać, i wreszcie powierzono jej więcej obowiązków. Opublikowała nawet swój pierwszy artykuł. W kilku linijkach opisała w nim powstanie stowarzyszenia Restos du Coeur we Francji. John raz po raz wczytywał się w tych parę zdań, jak gdyby przyszło mu obcować z jakimś świętym tekstem. Cóż to za niesamowite uczucie, zobaczyć w gazecie nazwisko ukochanej kobiety – to znaczy jej inicjały: J.G. Nazywała się Godard, przy czym nie była spokrewniona ze znanym szwajcarskim reżyserem.
Gdy kilka dni później Jeanne przybyła do redakcji, w rubryce z drobnymi ogłoszeniami natrafiła na następujące trzy linijki, napisane po francusku:
Wynalazca bez natchnienia
Doznał nagle olśnienia
Czy wyjdziesz za mnie, J.G.?
Jeanne siedziała przy biurku przez ładnych kilka minut, nie mogąc wyjść z osłupienia. Odczuwanie tak wielkiego szczęścia wydawało jej się przerażające. W pewnej chwili pomyślała, że kiedyś przyjdzie jej za to wszystko zapłacić, jednak bardzo szybko wróciła do idyllicznego postrzegania swojego życia. Przez moment zastanawiała się nad oryginalną odpowiedzią, zaskakującą formą wyrażenia zgody; słowem, reakcją, która byłaby na miarę tej sytuacji. Zaraz jednak zmieniła zdanie. Chwyciła telefon, wybrała domowy numer Johna, a kiedy ten odebrał, po prostu powiedziała „tak”. Ślub odbył się w kameralnej i deszczowej atmosferze. W chwili, gdy państwo młodzi przybyli do urzędu, puszczono jedną z piosenek The Cure. Kilkoro zaproszonych przyjaciół wiwatowało na cześć pary, która uczyniła zadość tradycji i namiętnie pocałowała się po wymianie obrączek. Niestety, co bardzo zaskakujące, nikt nie pomyślał o wzięciu ze sobą aparatu fotograficznego. A może to i lepiej – gdy po szczęśliwych chwilach nie pozostaje żadna materialna pamiątka, łatwiej potem nie popaść w nostalgię na ich wspomnienie.
Nowożeńcy wyjechali na kilka dni na małą farmę w sercu angielskiej wsi. Podczas miesiąca miodowego zajmowali się głównie dojeniem krów. Po powrocie przeprowadzili się do większego mieszkania (to znaczy: dwupokojowego). Żartowali, że dzięki temu każde z nich będzie miało przestrzeń dla siebie na wypadek kłótni. Był to jeden z tych uświęconych miłością okresów, gdy humor krąży w żyłach, a we wszystkim tak łatwo znaleźć powód do śmiechu. Nie powstrzymywało to jednak Jeanne przed spoglądaniem w przyszłość z ambicją. Nie wyobrażała sobie wzięcia na siebie całej odpowiedzialności za ich wspólne życie, nawet jeśli uważała swojego męża za wyjątkowego – John musiał dojrzeć, musiał iść do pracy. Jego myśli krążyły z kolei wokół pytania: dlaczego zawsze trzeba się podporządkowywać przyziemnej sferze życia? Na szczęście wszystko poszło dość gładko. Stuart, dawny znajomy z akademii, obecnie pracujący przy filmach jako główny scenograf, zaproponował mu dołączenie do swojej ekipy. W ten oto sposób John znalazł się na planie Zabójczego widoku, nowego dzieła z serii o przygodach Jamesa Bonda. Miał swój wkład między innymi w pomalowanie na zielono klamki do drzwi, które otwierał Roger Moore. Potem przez lata wykrzykiwał przy każdej emisji filmu: „To moja klamka!”, jak gdyby cała saga zawdzięczała swój sukces temu szczegółowi. John czerpał przyjemność ze współtworzenia milczącej armii uwijającej się za kulisami. Lata mijały mu w rytmie kolejnych planów zdjęciowych, przeplatanych jałowymi próbami wynalezienia czegoś rewolucyjnego.
W wieczór sylwestrowy 1988 roku Jeanne dostała mdłości, choć niczego wcześniej nie wypiła. Od razu zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Gdy wybiła północ i wszyscy na przyjęciu padli sobie w objęcia, nie powiedziała Johnowi „Szczęśliwego nowego roku, kochanie”, lecz wyszeptała: „Szczęśliwego nowego roku, tatusiu”. John zrozumiał dopiero po kilku sekundach i o mało co nie zemdlał; emocje często brały nad nim górę. Tym razem jednak jego reakcja miała swoje uzasadnienie – on, który zmagał się z zastojem twórczym, właśnie stworzył nową ludzką istotę. Martin urodził się 23 czerwca 1989 roku w Queen Charlotte’s and Chelsea Hospital, jednym z najstarszych szpitali położniczych w Europie. Młodzi rodzice nadali synowi imię rozpoznawalne po obu stronach kanału La Manche. W tym miejscu należy nadmienić, że dokładnie miesiąc później w tym samym szpitalu na świat miał przyjść Daniel Radcliffe, przyszły odtwórca roli Harry’ego Pottera.3
Narodziny Martina odmieniły rzecz jasna ich codzienne życie. Przeminęła dawna swoboda – od teraz trzeba było liczyć, przewidywać, planować. Czyli podejmować cały szereg działań niezgodnych z naturalnymi skłonnościami jego ojca. John nadal pracował przy filmach, lecz niewystarczająco dużo. Wielu scenografów nie chciało już z nim współpracować ze względu na gwałtowność, z jaką reagował w konfliktach dotyczących wyborów artystycznych. Jeanne próbowała nauczyć Johna dyplomacji lub przynajmniej większej powściągliwości w wyrażaniu swojego zdania, on jednak najwyraźniej miał problem z podporządkowywaniem się jakiejkolwiek władzy. Zasadniczo spędzał wiele czasu na krytykowaniu możnych tego świata. W uniesieniu zdarzało mu się nawet dyskredytować dziennik, w którym pracowała jego żona – twierdził, że chodzi on na pasku władzy¹. „The Guardian” nie słynął jednak nigdy z pobłażliwości względem rządu. Jeanne trudno było niekiedy znieść to ciągłe narzekanie Johna – zachowanie, za którym kryła się gorycz. Czasem niemiłosiernie ją tym irytował, a potem znów wzbudzał w niej czułość.
John bywał geniuszem tylko od wielkiego dzwonu. Czy powinien mieć sobie za złe, że nie dane mu było zaznać inspiracji? Czy człowiek może boleć nad tym, że nie jest Mozartem, jeżeli potrafi wydobyć z fortepianu tylko nędzne melodie? John z lubością przyjmował postawę niezrozumianego artysty. Należał do tych, który chętnie upodlą się na koncercie rockowym, choć nienawidzą takiej muzyki. Ta pierwotna sprzeczność wiele mówiła o jego psychice. W swoich marzeniach był wynalazcą, lecz pomysły tak naprawdę do niego nie przychodziły; cierpiał z powodu niezrealizowanego twórczego potencjału, który wyczuwał głęboko w sobie. Na szczęście ojcostwo stanowiło pożywkę dla jego kreatywności – John uwielbiał wymyślać coraz to nowe, oryginalne zabawy. Martin był niesamowicie dumny, że ma takiego tatę. Ich codzienność tchnęła nieprzewidywalnością, każdy dzień był wyprawą w nieznane. John jaśniał w oczach syna żywym blaskiem. Właśnie to skupione na nim spojrzenie pomogło mu się uspokoić i stopniowo pozbyć frustracji.
Sytuacja w końcu poprawiła się również na gruncie zawodowym. Pewnego dnia John musiał zastąpić na planie chorego rekwizytora. Przeżył wtedy coś w rodzaju objawienia. Praca okazała się skomplikowana i wymagała umiejętności szybkiego reagowania. Rola Johna polegała na rozwiązywaniu wszelkiego rodzaju praktycznych problemów – podłożeniu czegoś pod krzesło, które nagle stało się niestabilne, znalezieniu prostszego w obsłudze korkociągu czy pokolorowaniu saszetki z herbatą. Nowe stanowisko nie tylko dawało Johnowi większą autonomię, lecz również utrzymywało go w stanie ekscytującego napięcia. Odnalazł swoje powołanie, zajęcie, w którym mógł połączyć kreatywność z dekoratorstwem (okazuje się, że dla każdego człowieka znajdzie się jakiś zawód). Jak sam mówił, stał się „artystą ostatniej chwili”.4
Jeanne nie przeżywała takich zawirowań jak John. Pięła się tylko po kolejnych szczeblach kariery. Udało jej się dołączyć do działu zagranicznego w gazecie (co było jej marzeniem) i często wyjeżdżała na reportaże. Gdy z delegacji dzwoniła do Martina, ten zaznaczał kolorami na mapie jej położenie geograficzne. Po pewnym czasie ślady jego mamy pokrywały dużą część Europy. Nie do końca zdając sobie z tego sprawę, Jeanne oddalała się od domowego ogniska. John był jedną z tych młodzieńczych miłości, które słabo znoszą próbę czasu. Bez wątpienia rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Ale przecież tyle par przechodzi przez ten etap. Wciąż istniało tak wiele powodów, by się kochać – choćby syn, wspólna przeszłość czy siła przyzwyczajenia. Jeanne żywiła ciepłe uczucia względem Johna, ale czy była to jeszcze miłość? Choć zależało jej na tym związku, czas płynął, a ona czuła, że omija ją coś istotnego; jej serce biło zdecydowanie zbyt racjonalnie. Często miewała wyrzuty sumienia z powodu domowych kłótni. Nie posprzątałeś tego, dlaczego zapomniałeś o tamtym? Te małe małżeńskie zbrodnie ją irytowały, inaczej wyobrażała sobie codzienne życie. Jednak w pretensjach Jeanne werbalizowała się tylko przeżywana przez nią frustracja.
Istnieją takie historie, których zakończenie znamy, jeszcze zanim się rozpoczną. Jeanne żywiła sympatię do jednego z kolegów z działu sportowego. Kilka razy zjedli razem obiad w atmosferze tej fałszywej niewinności, która podstępnie maskuje flirt. Któregoś razu zaproponował: „A może pójdziemy wieczorem na drinka?”. Spontanicznie się zgodziła. Co najdziwniejsze, nie powiedziała mężowi prawdy. Wytłumaczyła się późnym zamknięciem numeru gazety. To kłamstwo zawierało w sobie wszystko, całą prawdę o jej uczuciach. Po drinku zaproponował kolację; kolejne kłamstwo. Po drugiej kolacji nastąpił pocałunek; a potem padła propozycja spotkania w hotelu. Jeanne udawała zaskoczenie, jednak jej reakcja była tylko cienką fasadą, za którą kryło się podekscytowanie. Pragnęła tego człowieka, bez przerwy o nim myślała, o jego spojrzeniu, o jego ciele. Zmysłowość znowu wysunęła się w jej życiu na pierwszy plan. On odczuwał to samo – nigdy wcześniej nie zdradził żony. Pod pozorem opanowania skrywał wewnętrzne rozdarcie. Pełni zarazem euforii i wstydu, obiecali sobie, że ich przygoda będzie tylko chwilowa – ot, wykradali z codzienności momenty szaleństwa, starając się nie ugiąć pod wyrzutami sumienia; życie jest zbyt krótkie, żeby wszystko robić bez zarzutu.
W tę enklawę wtargnęła zdradzana żona, która natrafiła na ich wiadomości. Mogłaby odejść od męża, lecz wybrała inne rozwiązanie. Kazała mu natychmiast zakończyć relację z Jeanne. Podporządkował się bez szemrania, nie chcąc rezygnować ze swojej rodziny ani z życia z trojgiem dzieci. Odszedł z gazety i znalazł pracę w lokalnej telewizji w Manchesterze, co zmusiło go do przeprowadzki. Jeanne już nigdy go nie zobaczyła. Przez kilka tygodni pozostawała w stanie odrętwienia, przytłoczona tym, jak szybko ulotniło się jej szczęście. Katorgą stało się dla niej chodzenie do pracy; uświadomiła sobie, że to, co uważała dotąd za niewinną przygodę, wstrząsnęło nią do głębi. Serce jak zwykle okazało się przewrotne – przez cały ten okres John okazywał Jeanne wyjątkowo dużo miłości. Im bardziej się od niego oddalała, tym mocniej starał się do niej zbliżyć. Męczył ją tym jednak; potrzebowała samotności. Już go nie kochała. Spierali się o drobnostki, które sama prowokowała. Potrzebowała znaleźć formę dla swojej niemiłości.
Jeanne nagle przestała czuć się dobrze w Anglii – miejscu noszącym widoczne ślady jej gwałtownie przerwanej namiętności. Ale co robić? Martin miał dziewięć lat, była uwiązana. Nie mogła wrócić do Francji i odciąć go od korzeni, a tym bardziej odebrać ojcu. Wtedy los zdecydował za nią. Zaproponowano jej posadę dziennikarki politycznej w tygodniku „L’Événement du jeudi”. Naczelnym został tam właśnie Georges-Marc Benamou, któremu zależało na odmłodzeniu i ożywieniu redakcji. Jeanne poznała go w Londynie, w czasie gdy Tony Blair obejmował stanowisko premiera. Choć się polubili, nie wyobrażała sobie, że Benamou mógłby kiedykolwiek złożyć jej ofertę. Siłą rzeczy dostrzegła w tym uśmiech losu. Leżąc w ciemnej sypialni, tuż przed zaśnięciem, powiedziała cicho do męża: „Zostawiam cię”. John zapalił światło i zapytał ją, dokąd się wybiera o tak późnej porze.
Wtedy przypomniała mu, jak wyglądały ich ostatnie lata. W nagłym przypływie szczerości chciała wyjawić prawdę o swoim romansie, jednak się powstrzymała. Nie było sensu jeszcze bardziej niszczyć tego, co i tak się skończyło. Mówiła o rutynie i upływającym czasie. Parę okrągłych zdań oznaczających jednocześnie wszystko i nic. Potem wspomniała o zawodowej szansie, która się przed nią otwierała. John westchnął i trzy razy powtórzył: „Nie do wiary, nie do wiary, nie do wiary”. W końcu powiedział:
– Zawsze możesz wyjechać do Paryża, jeśli to dla ciebie ważne. Zajmę się wszystkim. Będziemy się widywać w weekendy…
– Nie tego chcę. Potrzebuję pójść dalej.
– …
– To koniec.
– …
– Naprawdę mi przykro.
– …
– Martin zostanie z tobą. Nie chcę go odcinać od życia, które tutaj ma, od przyjaciół. Będzie do mnie przyjeżdżał co weekend i w wakacje… To znaczy, jeśli się zgodzisz…
John milczał. Bardziej niż rozmowę przypominało to słuchanie wyroku. Wyobrażał już sobie, jak siedzi samotny w mieszkaniu, podczas gdy jego syn przebywa po drugiej stronie morza. Jeanne niedługo poprosi o prawo do opieki nad Martinem, był tego pewny; starała się go najpierw ugłaskać, by stopniowo wprowadzić w życie swój plan. A co będzie z nim? Jak ma bez niej żyć? Poniosły go rozmyślania nad najmroczniejszą wizją przyszłości.