O bestiach i ptakach - ebook
O bestiach i ptakach - ebook
Koniec lata. Pora roku się zmienia. Kobieta prowadzi godzinami samochód. W nocy. Nie wie, że zbliża się do Betanii. Do odizolowanego domu. Niemal… terytorium poza światem. Miejsca zamieszkanego wyłącznie przez kobiety, które zdają się ją znać…
Pierwszy raz na polskim rynku ukazuje się książka utytułowanej hiszpańskiej pisarki i poetki, Pilar Adón (ur. w 1971 r.). Powieść „O bestiach i ptakach” zaczyna się niczym rasowy thriller lub horror, ale niepokój na czytelnika spływa nie tylko z obrazów, które przed nim są zarysowywane, ale również z samego sposobu pisania. Pilar Adón znana jest jako wybitna stylistka, co doskonale w języku polskim oddała Katarzyna Okrasko. Nie jest to tylko książka o losie zagubionej kobiety wśród innych kobiet ani o tytułowych ptakach, bestiach czy innych zwierzętach, których jest wiele na jej stronach, ale przede wszystkim to historia o niewiadomym, o trudnościach w przekraczaniu wielu granic, uroczystościach, w które zamienia się życie, ale też byciu częścią czegoś większego.
„O bestiach i ptakach” była jedną z najczęściej nagradzanych książek w Hiszpanii w 2023 roku, a do tej pory została przełożona na język angielski, niemiecki, portugalski, rumuński i albański.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-911-6 |
Rozmiar pliku: | 809 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po co miałaby spędzać godziny przed obrazem albo klawiaturą, kiedy powinna się zanurzać, uczyć się zmieniać wodę w składniki odżywcze i produkować tlen. Całe życie poświęcone zdobywaniu wykształcenia, lekcjom i pracy, żeby dożyć obecnego wieku i odkryć, że jedynym, co na świecie ważne, jest woda, życie w wodzie. Wytwarzanie tlenu.
Na swoje, jak się okazało, ostatnie wystąpienie zjawiła się w stanie łaski, ale chyba nikt niczego nie zauważył. Przebarwień koloru ochry i kamienia, które zaczęły pojawiać się na jej skórze, może dlatego, że od wielu dni nie brała prysznica. Chociaż prysznic pewnie też nie zdałby się na wiele. Mycie zębów. Mycie włosów. Wcieranie w nie odżywki. Farbowanie. Zmiana ubrania. Inni powiedzieliby, że zjawiła się tam, przed nimi i wśród nich, jak bestia, w stanie dzikości, jak prymitywne stworzenie. W stanie niepotrzebnego zaniedbania, wskazującym na to, że było z nią źle. Że przestała brać odpowiedzialność za własne zachowanie. Że potrzebowała pomocy, ale wciąż nie chciała jej przyjąć. W dodatku nie włożyła jeszcze obrazów do bagażnika. I nie miała jeszcze na sobie bawełnianego worka z kieszeniami, równie łatwego do uszycia jak i sprucia, który nosiła teraz. I nie zostawiła jeszcze w domu komórki, nie zaczęła prowadzić autostradą 130 kilometrów na godzinę. 90 po bocznych drogach. Pochłaniając po drodze nasiona, korzenie, owady, liście i jagody. Łatwiej było cieszyć się mentalną siłą, kiedy było się wypoczętą, dobrze odżywioną. Kiedy głowa nie powtarzała przez cały czas, że jej zdrowie psychiczne zależy od jej stanowczości w chwili pozbywania się portretów namalowanych przez nią samą. Wtedy łatwiej jej było nie bać się płócien ani historii, które na tych płótnach opowiadała.
Lęk przed obrazami, przed tym, co przedstawiały jej własne obrazy, mógł być jedynie konsekwencją wycieńczenia prowadzącego do obsesji i manii prześladowczej. Ale teraz wszystko było inaczej. I będzie jeszcze inaczej, kiedy ponownie zanurzy się w wodzie pokrytej szarością. Ta zasłona, która otoczy jej ciało jednolitą warstwą i w końcu zmieni się w zieleń. Popiół i trawę.
Teraz była tutaj, w domu, do którego prowadziła ścieżka biegnąca przez cały teren zwany Betanią (chociaż niektórzy pamiętali jeszcze, jak nazywano go Colono), pełna mrówek, chociaż nie powinno ich być o tej porze roku. Skoro czuła się tu dobrze, powinna myśleć o tym, że wszystko jest w porządku i zapomnieć o poczuciu winy. A teraz czuła się tu dobrze. Stąpała twardo po ziemi. Wcześniej żyła w nieustannej czujności, nieustannie gotowa, by się bronić. Nie ufając nikomu. Do tego stopnia, że nie było lepszego antidotum niż ostrożność. Ustanowienie właściwej i nieustannej dyscypliny. Bo nigdy wystarczająco nie posuwała się do przodu. Nigdy. I musiała być gotowa. Wstawać cierpliwie co rano i pozwalać godzinom upływać bez wahań, wzlotów i upadków, nie pozwalając wyobraźni na żadną wątpliwość.
Wszystko to miało się zmienić. Już się zmieniało. W końcu to mogło być jej miejsce. Czasem zdarza się, że człowiek znajduje swoją przestrzeń, tę przeznaczoną właśnie sobie. Spłachetek ziemi, gliny i drzew, po którym można się snuć. Od okna do okna. Do kuchni, do kominka. Robić notatki ołówkiem. Wychodzić na ganek, żeby patrzeć na otaczający ją teren, upływ czasu i jego cienie. Powtarzając sobie: jestem wyrozumiała. Jestem uniwersalna. Jestem absolutna. Jestem wyrozumiała. Jestem uniwersalna. Jestem absolutna. Powtarzalność skojarzona z rytuałem. Odprawianiem ceremonii, podczas której odtwarza się tę samą formułę, jakby chodziło o hymn albo poemat. Nie zatrzymując się nad rozważaniem jej sensu. Refleksją nad relacją pomiędzy słowami. Bez wysilania pamięci.
Tak zachowywała się jedna z kobiet z Betanii. Ta, która miała na imię Coro.
Chociaż miała też na imię Mag. I Mae. Był to pomysł jej rodziców, którzy nadali kilka imion i zwracali się rozmaicie do jednej z dziewczynek, kiedy zjawiła się w ich świecie, by ozdobić go trochę bardziej i wypełnić nową materią. Oczekując, że odpowie za każdym razem, gdy ją zawołają, wszystko jedno, czy nazwą ją Coro, Mag czy Mae. W zależności od dnia. Od tego, w jakim nastroju się obudzą. Tego, co było na śniadanie, i tego, co należało uczcić. Od tego, jak czuł się ojciec. Czy wychodził, czy nie, ze swojej pracowni. Albo jak śpiewała matka w pokoju z roślinami. Od humorów różnych osób z jej otoczenia. Każda z nich ze swoimi rozmyślaniami, ze swoimi kodami.
Czasem Coro. Czasem Coro Mae. Czasem Coro Mag.
Tego popołudnia i wieczoru będą robić z Tresą marmoladę, teraz, kiedy miały całe kilogramy pomidorów. Teraz, kiedy wracały do dawnego rytmu zajęć. Osiedliły się na ziemi, która bywała hojna, i nie mogły pozwolić, by cokolwiek się zmarnowało.
Jeść: dobrze. Spacerować: dobrze.
Odpoczywać: dobrze. Spać: dobrze.
Rysować: dobrze. Nurkować: dobrze.
I za wszelką cenę unikać konfliktów. Rozedrgania.
– Nie chce się pani pić? – pytała Tresa.
Bluszcz. Okrągły kamienny stół. Donice ustawione w rzędzie.
Teraz ona też mieszkała tutaj, dzieliła dom z innymi. Robiła marmoladę z pomidorów i ozdabiała rysunkami owoców, liści drzew i sylwetkami owadów trzy kubki, które planowała skończyć w tych dniach. Trzy z dwunastu. Każdy inny. Z górną krawędzią obramowaną cienką czarną linią, łatwiejszą do zaznaczenia na kole, które ustawiły jej w kącie. Zamknięta w pokoju, który zmieniły dla niej w pracownię, z cienkimi pędzelkami do malowania odnóży bezkręgowców o okrągłym ciele i intensywnie czerwonych skrzydłach z czarnymi kropkami. Harmonizując profile i tony. W pełni świadoma, że nikt nie będzie oglądał jej dzieła. Żaden krytyk nie będzie go analizował ani osądzał. Nikt go nie kupi i nikt poza nią albo którąś z kobiet zamieszkujących dom nie użyje żadnego z kubków, na których malowała ważki koloru niebieskiego i zielonego, z niemal złączonymi oczami, dwiema parami poziomych i przezroczystych skrzydeł, wydłużonym odwłokiem. Żeby wlać do nich czekoladę, również zrobioną przez nie same.
– Co za zmiana, prawda? – zastanawiała się.
Rozmawiając na głos sama ze sobą.
– Czym pachniesz?
I robiła zdziwioną minę.
– Pewnie dymem.
– Jakim dymem?
– Unoszącym się z ognia. Płonącego w kominkach.
– Nie, to coś innego. Silny zapach. Jakby jakieś zioło.
– Albo dwa.
I wybuchała śmiechem.
Śmiechem, który mógł się wydawać sztuczny. Udawany. Bo fizycznie była sama. Ale był to śmiech naturalny. Równie promienny i serdeczny jak jej nastrój w ostatnich dniach. Wiedziała, że nie jest sama. I że woda jest podstawową zasadą. Że w niej mieści się wszystko. Esencja. To, co najważniejsze w życiu. I tu, w tym domu, miały dość wody dla osób, które pozostały w Betanii. Teraz była częścią tej ziemi. Żyła na niej. I kiedy zatrzymywała się i przymykała jedno oko, żeby odwzorować palcem wskazującym profil skały, która, niczym płaskie ciało, rozdzierała wierzchołkiem błękit nieba, myślała, że powinna dobrze zakończyć to, co zaczęła. To był jej obowiązek. Bo teraz należała do tej ziemi i mieszkała na niej od świtu aż do zachodu słońca, kiedy już nie dało się niczego dojrzeć. Chociaż nawet wtedy chodziła pomiędzy leżącymi na ziemi gałęziami, suchymi liśćmi, resztkami drewna ze słupów ogrodzenia, pozostałościami siatki, starając się nie skaleczyć, nie upaść.
Z początku próbowała liczyć spędzone w domu godziny. Nie biorąc prysznica. Nie pomagając w kuchni ani w myciu podłóg. W jej charakterze leżało analizowanie każdego wypadku, jakby był jedyny w swoim rodzaju. Każdego dnia, jakby był jedyny w swoim rodzaju. Każdego przybycia i każdego odejścia. Każdego słowa. Każdej postawy wobec najtrywialniejszych zdarzeń. Ale wtedy wiedziała jedynie, że musi rysować. Tego od niej oczekiwano. Jednak w pierwszych dniach też nie rysowała. Bolał ją nadgarstek. Jakby zaczął się psuć w tym miejscu. Patrzyła na przedmioty, a przedmioty patrzyły na nią. Patrzyła na kubek. Patrzyła na dzbanek. Owoc. I kubek, dzbanek i owoc odpowiadały spojrzeniem. Zastanawiała się, co pozostawało po upływie każdej minuty. Każdej sekundy. Na co traciła czas. Co stało się z jej poprzednim życiem. „Muszę odejść”, powtarzała. A może tylko tak myślała, bo pozostałe rozmawiały dalej, kiedy to mówiła, nawet się do niej nie odwracając, jakby nie słyszały.
Nie dostała żadnego proroczego znaku. Niczego, co ostrzegałoby przed tym, co miało ją spotkać. Malować kubki? Tkać akurat wtedy, gdy trzęsły jej się ręce?
– Musi się pani umyć – mówiły jej.
W drodze do kuchni, z której wracały z deserem, serwetką albo czystym sztućcem, żeby zastąpić ten, który spadł na podłogę.
– Jeśli się pani nie umyje, zaczną panią boleć włosy.
Co można na to odpowiedzieć?
Coro nie odpowiadała nic, bo wtedy mało mówiła. Tylko obserwowała je i słuchała ich słów, żeby zrozumieć, co się dzieje. Skupiała się na swoim talerzu. Gubiła się w rozmowach. Mokra roślinność, sucha roślinność. Głos dziewczynki twierdzącej, że ktoś w domu potrafi przewidywać burze i godziny słońca. Zatykać dziury, przez które wślizgiwały się zwierzęta tak, że nie pozostawał nawet najmniejszy otwór. Patrząc na nią, na nowo przybyłą, która nie rozumiała, o co jej chodzi. Czy chciała dać jej do zrozumienia, że znalazła się pośród istot niezwykłych, czy też to, że nie znajdzie żadnej szpary, żeby uciec? A może mówiła to tylko po to, żeby mówić. Rośliny, pod którymi ukrywały pułapki i kamienie. Pomiędzy którymi szamotały się ssaki schwytane w sidła, czekając, aż któraś z nich przyjdzie i chwyci za uwięzioną łapę. Dobije, wyposażona w pałkę i sznurek, żeby przywiązać zdobycz do pasa i zanieść ją do domu, do czekających wygłodniałych kobiet, które połkną nerki i serce w kawałkach, z ryżem.
– Wie pani, że Beethoven tysiąc razy wolał towarzystwo drzewa niż jakiegokolwiek człowieka? – pytała ją dziewczynka.
– Nie musi pani odpowiadać – mówiła kobieta nazywana Tresą.
A potem prosiły dziewczynkę, żeby przestała bawić się liściem sałaty.
– Ile razy trzeba ci powtarzać, że jedzenie nie służy do zabawy? Zjedz albo zostaw na talerzu, ale nie miętoś go dłużej.
Ona zrobiła sobie krzywdę w nadgarstek, który jej zabandażowały, ale to miało potrwać tylko jakiś czas. Wkrótce ręka wróci do sprawności i przestanie boleć. Dom wystawiał ją na próbę, tak powiedziały. Jak robił to z poprzednimi, ze wszystkimi. Małe pułapki.
– Bliźniaczkom spadło na głowy gniazdo os.
– Ja przytrzasnęłam sobie rękę, próbując naprawić stół.
W jej przypadku były to zawroty głowy.
I gorączka.
Ale miała wydobrzeć. A kiedy wydobrzeje, wszystko zacznie się toczyć normalnie. Dom ją przyjmie.
– Mnie ugryzła oropendola – twierdziła dziewczynka.
Chciała powiedzieć skolopendra. Chociaż, jak jej wyjaśniły, nic jej nie ugryzło. Ani ta pierwsza, ani ta druga.
– Będzie zoolożką.
– Widzi owady, które nie istnieją. I opiekuje się jaszczurkami.
Coro spuszczała wzrok na podłogę, w kierunku psów, i kładła rękę na czole. Odłączona od swojego właściwego wymiaru, własnej tożsamości. Słuchając uważnie opowiadanych przez nie historii. Jak ta o drewnianym krzyżu, który postawiły nieopodal jeziora wiele lat temu, po tym jak jedna z kobiet się utopiła, podczas gdy jej pies czekał na nią na brzegu.
Kiedy nie siadała z nimi, w salonie albo na ganku, wracała do pokoju, który jej przydzieliły i, bez podnoszenia żaluzji, zbliżając się tylko do szpar w zielonym drewnie, spoglądała w dół. Żeby zobaczyć, co robią, jak się zachowują. Posłuchać ich rozmów o psach, przesiewanej ziemi i nawozie. Uważna na ich plany. Świadoma, że w tej chwili jest tu, gdzie jest, i że to, gdzie jest, czy tego chce, czy nie, definiuje jej zachowanie. Czy jej sposób rozumienia rzeczywistości był radykalnie przeciwny do sposobu tych kobiet?
Tak się wtedy czuła. Wyczekując. Niezdolna się uspokoić.
– W czerwcu zbieramy kwiaty dziurawca na olej.
– Zbieramy je w noc świętojańską. W tym roku już pani tego nie zobaczy.
Na poboczach. Na otarcia, ból kręgosłupa, oparzenia.
– W nocy osy nie latają – mówiła dziewczynka.
A ona nie potrafiła znaleźć wyjaśnienia dla tego uwięzienia w towarzystwie nieznajomych kobiet, które narzucały się jej, krążąc wokół, szpiegując, wyciągając przed siebie szyje, żeby wyjaśnić jej:
– Tutaj czasem dni bardzo się dłużą.Była noc, kiedy zrozumiała, co się z nią dzieje. I chociaż musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, żeby pojęła, że na świecie nie ma nic ważniejszego niż woda i wytwarzanie tlenu, już wtedy zaczęła widzieć związek pomiędzy wdychanym powietrzem a lepką substancją, która przyklejała się jej do ramion. Ten związek sprawiający, że każdy wysiłek ją przytłaczał, i przenikający jej sposób patrzenia na świat i siebie samą.
Musiała zapalić światło i wstać z łóżka.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła parę pchającą dwa wózki dziecięce, po jednym dziecku w każdym wózku, nierozmawiającą ani niepatrzącą na siebie nawzajem. Miała wrażenie, że są za ciepło ubrani jak na tę porę roku. Poczuła ukłucie w gardle, uniosła wzrok i spojrzała na budynek naprzeciwko. Na okna z zasłoniętymi żaluzjami. Okna z zapalonymi światłami. A wokół cisza. Ulice wydłużały się, a światła na przejściach dla pieszych zmieniały kolory, sprawiając, że wszystko wyglądało jak spektakl. Zieleń i czerwień sygnalizacji, blask witryn. Nocny spacer rodziców, którzy ze sobą nie rozmawiają.
Zostawiła coś w pracowni. Wiedziała o tym, nie mogła sobie jednak przypomnieć, co to było. Co to było…
Następnego dnia przypomni sobie. Co zostawiła na biurku. Albo na podłodze, koło krzesła. Co to było…
Poszła do łazienki i umyła sobie ręce i twarz przed lustrem, myśląc, że jej przejdzie. Że wszystko naprawi zapalone światło i zimna woda. Że znów zainteresuje się swoją pracą. Codzienną trasą prowadzącą do pracowni, a potem, po wyjściu z niej, z powrotem do domu. Ale nie przeszło. Nie pomogły ani woda, ani światło. Włożyła głowę pod kran i tam ją trzymała. Czuła, jak włosy robią jej się mokre, podczas gdy wymagała od siebie różnych rzeczy. Powrotu do równowagi. Odbudowania siebie samej. Powrotu do Rousseau. Do pierwszych malarzy flamandzkich. „Zamknij oczy, a zobaczysz jasno. Przestań słuchać, a usłyszysz prawdę”. Odzyskania poczucia czasu. Wyzdrowienia z tego rodzaju nieświadomości. Niech jej wreszcie przejdzie.
Wyjęła głowę spod kranu. Wytarła się ręcznikiem. Ubrała się, znalazła torebkę. Była rozbudzona, zupełnie przytomna. Spojrzała na swój dom, pomyślała, że nie wykorzystała zbyt wielu okazji, i wtedy zrobiła właśnie to: wyszła, skierowała się do garażu, usiadła za kierownicą. Nie spakowała żadnej walizki, nie wybrała żadnej książki. Zostawiła telefon na łóżku. Niczego nie zaplanowała. Ale mogła prowadzić. Pozwolić, by ziemia toczyła się pod jej stopami. Kontrolując pedały i prędkość.
Uciec. Robić, co zechce.
Wcześniej schowała w bagażniku dziewięć portretów siostry. Z zaskoczonym wyrazem twarzy i zaciśniętymi ustami. Różniły się między sobą. Siostra stojąca w wodzie kanału płynącego wzdłuż szosy. Siostra trzymająca orzech laskowy. Chwytająca się za szyję. Z kasztanowymi oczyma. Wydłużone kąciki oczu. Dłonie na policzkach. Sina skóra. W pionie, jeśli ukazano ją zamarzniętą, a w poziomie, jeśli utopioną. W niewielkich formatach 27 × 19 albo najwyżej 35 × 27. Żaden nie został skatalogowany. Nie wystawiła ich i nie zamierzała wystawiać. Łączyło je jeszcze jedno podobieństwo: każdy z nich powinien być ostatnim, najdoskonalszym. Tym, który powinien przetrwać. Jej sposób, by coś dać, coś ofiarować. Dać coś i ofiarować sobie. Rozpaczliwie pragnąc równowagi, mimo że to właśnie rozpacz czyniła spokój nieosiągalnym.
Malowała je przez lata, rozmazując linie watą. Ona i ona. Obie zziębnięte. Unoszące się na wodzie albo machające rękami, żeby przeżyć. Jak para rzecznych nutrii spędzających zimę. Kolor i światło siostry, która zawsze miała tę samą twarz, obok niej mężczyzna, też zawsze ten sam, pozostający przy niej jak drzewo. Łuk ramion. Spojrzenia istoty, która się nie śmieje, uważnie obserwując ruchy żurawi ukazanych w głębi. Otoczona trzcinami albo trawą. Jakby obraz mógł coś odbudować. Jakby mógł ją połączyć z tamtym organizmem, którego już nie było.
Prowadziła do południa. Zatrzymała się, żeby kupić coś do jedzenia, nie wiedząc, gdzie jest, i zaparkowała w cieniu obok sklepu. Tam zasnęła, nie rozłożywszy siedzenia, zastanawiając się, co powiedzą, kiedy zauważą, że wyjechała. Społeczność, która tak wychwalała jej obrazy. Słuchała jej słów jak apostoł słucha słów Chrystusa, wierzyła w to, w co wierzyła ona, i interpretowała tak jak ona klasyczne formy, które nigdy nie traciły na świeżości, ale można było je uwspółcześniać, dodając elementy budzące niepewność. Szczególna, inna od wszystkich metoda patrzenia na wszystko. Z której brały się jej miniatury i tryptyki.
Kiedy się obudziła, przemknęła jej przez głowę myśl o powrocie, ale szybko ją porzuciła. Napiła się jogurtu z kartonika, zjadła kawałek czekolady i to, co zostało z kanapki. Potem ruszyła. Jechała dalej, mówiąc, nic ci nie jest. Nic ci nie jest. Powtarzając sobie, że nie powinna zawracać i że nic jej nie jest. Zawsze szukała porządku, harmonii. W życiu codziennym. W najcichszych momentach i podczas przemów specjalistów, właścicieli galerii, innych ekspertów. Porządek i harmonia. Ale porządek i harmonia okazywały się trudne w jej życiu, bo ona wątpiła, odsuwała się, miała wzloty i upadki. A porządek i harmonia uciekały od takich duchów. Porządek mieszkał w umysłach stabilnych, nieugiętych, logicznych. A jej umysł znajdował się w jakimś stanie pośrednim pomiędzy poznaniem a nierzeczywistością.
Nie miała poczucia, że zajmuje jakąś niszę we wszechświecie. Swoje miejsce w przestrzeni.
Zobaczyła natomiast, że kończy się jej benzyna.
Wyjechała, nie spojrzawszy na kontrolkę, a teraz samochód ostrzegał, że powinna rozejrzeć się za stacją benzynową. Mogła przejechać jeszcze trochę. Trzydzieści, czterdzieści kilometrów. Ale to wystarczyło, żeby zdenerwowała się na swój brak przewidywalności. Na własne zaniedbanie. Jeśli stanie na poboczu, nawet nie będzie mogła wezwać pomocy drogowej, bo nie zabrała telefonu.
Wyprostowała się na siedzeniu i przesunęła ręką po włosach. Poklepała się po policzkach grzbietem dłoni. Powtórzyła sobie, że wszystko jest w porządku. Nic złego się nie działo.
Nie pamiętała, co jest lepsze, wyższy czy niższy bieg. Szybka czy wolna jazda. Zobaczyła znak i zjechała z autostrady. Znalazła się na drodze równoległej do niej i pozwoliła się prowadzić nowym znakom, wyczuwając w powietrzu jakiś dziwny zapach, jakby świeżo wypieczonego chleba. Skręciła w prawo, w drogę prowadzącą w dół i do rozwidlenia. Jeden ze znaków oznajmiał, że zbliża się do stacji benzynowej, na której jest restauracja. Wjechała na rondo, które, pośród niczego, doprowadziło ją do podrzędnej drogi. Tam nie było już żadnych drogowskazów ani oświetlonych znaków zapowiadających stację paliw.
Na desce rozdzielczej zaczęła migać jedna z lampek i przerywany pisk informował ją, że bak jest prawie pusty.
Ale nie powinna się martwić. Wszystko jest dobrze.
Zatrzymała się i natychmiast zrozumiała, że nie powinna była tego robić, że ponowne wprawienie samochodu w ruch wymaga zużycia benzyny, której nie ma.
Wysiadła z samochodu, powtarzając sobie, że nic się nie stało. Nic poważnego. Nic, czego nie dałoby się naprawić. Dobrze zrobiłoby jej rozprostowanie nóg i chwila zastanowienia. Zapadała noc i robiło się chłodniej. Pachniało mokrą ziemią. Pokręciła się w kółko i zapatrzyła się na tablicę rejestracyjną własnego samochodu, jakby przyzwyczajała się do myśli, że należy do niej i że być może za chwilę do niczego się już nie przyda. Powtórzyła też cyfry ważne w jej życiu. Numer dowodu. Numer telefonu, numer do biura. Hasła, które zapamiętała, żeby mieć dostęp do kont bankowych. Nazwy magazynów, dla których pracowała. Musiała się upewnić, że nadal ma połączenie ze światem. I uświadomić sobie, że najpewniej w tym miejscu nie było zasięgu. Lepiej w to wierzyć, niż ciągle wracać do myśli, że powinna była zostać w domu.