- W empik go
O kawał ziemi - ebook
O kawał ziemi - ebook
Młody Adolf Schmidt wraca właśnie z kilkuletnich studiów za granicą. Pochodzi z niemieckiej rodziny osiadłej i zasymilowanej w Polsce. Jego dziadek pracował w dworskiej kuźni, a ojciec po kilku perturbacjach został kapitalistą, z sukcesem rozwijającym fabrykę. Adolf ma w sobie niezmierzone pokłady energii, posiada wszechstronne wykształcenie oraz rozsądne podejście do polityki. Chce rozwijać fabrykę ojca. Na drodze do realizacji jego zamierzeń staje baron. Konserwatywny dworzanin nie zgadza się na dobrowolne oddanie kawałka swojej ziemi. Nie jest zwolennikiem nowej cywilizacji i ma wrogie nastawienie do starego Schmidta. Przed Adolfem trudne wyzwanie. Czy uda mu się pogodzić dwóch zwaśnionych mężczyzn z przeciwległych światów?
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-4417-9 |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed dworcem kolei jednéj z podrzędniejszych stacyi przechadzał się wieczorem dnia 14-go Maja jakiś podeszłego już wieku mężczyzna i niecierpliwie zdawał się oczekiwać przyjścia pociągu od strony Wrocławia, bo co chwila podchodził pod latarnią, spoglądał na zegarek, to znowu zapuszczał oczy w ciemną przestrzeń, w któréj gubiły się błyszczące szyny kolei. Staruszek był mały, chudy, zawiędły, ale ruchliwy i pełen życia. Twarz jego przy blasku latarni wyglądała jak karta geograficzna, porysowana w różnych kierunkach zmarszczkami, wśród których małe, żywe, przenikliwe oczy niespokojnie się ruszały, niby dwie krople zoxydowanego merkuryuszu. Ubranie niezbyt wykwintne i niezgrabne, a bardziéj jeszcze żylaste, poczerniałe ręce świadczyły, że to człowiek trudniący się ciężką pracą. Pomimo tego, służba kolejowa z widoczném uszanowaniem zachowywała się względem niego. Nawet naczelnik stacyi, wyszedłszy z biura i ujrzawszy go, z uprzejmym ukłonem zbliżył się do niego.
— A, pan Schmidt! — rzekł, witając staruszka. — Cóż pana do nas sprowadza? Czy nowy transport cynku wysyłasz pan do Wrocławia?
— Nie, panie. Czekam na mego chłopca.
W słowach tych przebijała się duma, radość, zadowolenie.
— Dwanaście lat go nie widziałem — mówił dalej — nie chciałem bowiem, aby sobie przerywał naukę. Skończył politechnikę w Paryżu, potem był na praktyce w Londynie, zwiedził i Nowy York, a teraz wraca do domu.
— I obejmie pańskie fabryki, a pan będziesz mógł sobie wypocząć? Co?...
— Tak układałem sobie dawniej. Ale teraz, po głębszej rozwadze, widzę, że szkoda — by było chłopca obrócić do tego — Dla człowieka z takiem wykształceniem, jakie on ma, tu niema pola do działania. Fabryki moje nie mają wielkiej przyszłości, nie mogę ich rozwinąć tak, jakbym chciał, bo niema miejsca.
— Więc baron zawsze uparty i nie chce panu ustąpić parku?
— Nie chce — odrzekł krótko i z widocznem niezadowoleniem Schmidt.
— I niema sposobu skłonienia go?
— Będę jeszcze probował.
W téj chwili zabrzęczał dzwonek na stacyi.
— To sygnał? — spytał Schmidt, a oczy zajaśniały mu radością.
— Tak — odrzekł naczelnik — pociąg wyszedł z ostatniéj stacyi.
— I będzie tu jak prędko? — Za dziesięć minut.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Za dziesięć minut zobaczę go. Musiał się bardzo odmienić, zmężniéć. Gdym go wyprawiał z domu, miał dopiero lat czternaście. Dziś ma już dwadzieścia széść. To odmienia człowieka. Ciekawy jestem, czy mnie téż pozna?
Po ostatniém zapytaniu, stary Schmidt zamyślił się; myśli musiały być przyjemne, bo uśmiechał się do nich. Wtém zbliżył się dozorca kolejowy i wręczył mu telegram.
— Do mnie? — spytał Schmidt i pobladł.
— Tak.
Drżącemi rękoma rozerwał pośpiesznie kopertę i rozwinął papier.
— A... to od mego wspólnika! — rzekł, odetchnąwszy. — Nalega o śpieszną dostawę cynku. Pisze, że z zamówieniami rady sobie dać nie może, i radzi przyjąć więcéj robotników... To niepodobna... Gdzież ich pomieszczę? Trudno ludzi, jak bydło, trzymać w kupie. A przytém... do czego?... Na tych kilka maszyn, które są w ruchu, ludzi mam dosyć. Póki się fabryki nie rozszerzą, niema co myśleć o tem.
Schował telegram do kieszeni.
— Jakże mnie przestraszył tym telegramem! — rzekł po chwili, ocierając chustką spotniałe czoło. — Myślałem, że od Adolfa, że mu się co przytrafiło w drodze.
Spójrzał znowu na zegarek.
— Za pięć minut powinien już tu być. Rzecz dziwna, jak ta skazówka dziś mi się powoli suwa. Tyle lat czekałem spokojnie, a dziś każda minuta wydaje mi się tak długą... Pokazuje się z tego, że cierpliwość stoi w odwrotnym stosunku do czasu i przestrzeni. Koleje poskracały nam przestrzenie, i dlatego dziś mniéj umiemy czekać, niż dawniéj.
— A _propos_ kolei — zagadnął naczelnik — cóż słychać z pańskim projektem połączenia fabryki z naszą linią?
— Nic nie słychać — odrzekł Schmidt, rozdrażniony nieco wzmianką o tym przedmiocie. — Plan gotowy... ale ten waryat, baron, nie pozwala prowadzić drogi przez swoje dobra i przeszkadza mi w uzyskaniu koncesyi rządowéj. Poco tacy ludzie żyją? Oni tak potrzebni na świecie, jak kamienie w ornéj ziemi.
Gwizd zbliżającéj się lokomotywy przerwał rozmowę. Naczelnik oddalił się do swoich zatrudnień służbowych, a stary Schmidt zbliżył się ku szynom kolejowym. Niezadługo ukazały się wśród ciemności czerwone latarnie lokomotywy, świecące, jak wilcze oczy, i długi szereg wagonów, które z łoskotem posuwały się po drodze, jak potworny, olbrzymi wąż, dyszący i wyrzucający z siebie kłęby dymu i pary.
Konduktor wygłosił nazwisko stacyi i dodał:
— Pociąg zatrzymuje się dwie minuty!
Równocześnie otwarło się parę drzwiczek wagonu i kilka osób wysiadło. Stary Schmidt, który oczyma niespokojnie rzucał na prawo i na lewo, zbliżył się śpiesznie do jednego wagonu, z którego właśnie wysiadał jakiś młody człowiek, i głosem stłumionym nieco wzruszeniem, zawołał:
— Adolf!
Młody człowiek zwrócił się szybko na ten głos ku niemu i zbliżył się z radością i uszanowaniem. W powitaniu ojca z synem nie było uniesienia, wykrzykników, ale w spójrzeniach ich i w tonie głosu przebijało się głębokie uczucie i przywiązanie.
Stary Schmidt poważnie pocałował syna w czoło i spytał:
— No, jak się masz, Adolf? Zdrów jesteś?
— Zdrów zupełnie, kochany ojcze — odrzekł syn, całując go w rękę.
— A gdzie twoje rzeczy?
— Zaraz je odbiorę.
— Daj kartkę, ja pójdę po nie. Mnie prędzej wydadzą. A może głodny jesteś? do domu kilka godzin jeszcze. Zjemy sobie tu kolacyą i wypijemy z naczelnikiem tutejszej stacyi kieliszek wina za twój szczęśliwy powrót.
Naczelnik w tej chwili przechodził kolo nich.
— Zapoznam cię z nim. To uczciwy i pracowity człowiek.
To powiedziawszy, zwrócił się do naczelnika i, zatrzymując go, rzekł:
— To mój syn.
Słowa te powiedział z dumą i zadowoleniem.
Wistocie, mógł być dumnym stary fabrykant. Syn bowiem jego był wcale dorodnym mężczyzną, w pełni sił i zdrowia, które świeżym rumieńcem malowało się na ogorzałej twarzy. Była to piękność męzka, dojrzała, o silnej budowie ciała, przypominającej spiżowe posągi...
— Nie podobny do mnie? co? — odezwał się stary żartobliwie do naczelnika stacyi. — Wdał się całkiem w matkę. Była równie słusznego wzrostu.
Do rozmawiających zbliżył się jakiś blondyn, z bródką ze szwedzka przystrzyżoną, także w podróżnem ubraniu i, podając rękę synowi fabrykanta, rzekł:
— No, do widzenia, Adolfie. Spodziewam się że mnie niezadługo odwiedzisz: będziemy mieli wiele do pogadania...
To powiedziawszy, uścisnął rękę Adolfa i, ukłoniwszy się lekko stojącym obok niego, odszedł ku drzwiom sali, gdzie siedziała jakaś młoda dama w towarzystwie mężczyzny.
— Któż to taki? — spadał Schmidt syna.
— To mój kolega szkolny. Wraca z Włoch, gdzie bawił przez rok cały ze swoją żoną. Mają w tych stronach majątek. Cieszę się z tego sąsiedztwa, bo to niezły człowiek, choć z wybujałą fantazyą i trochę zastarzałemi pojęciami.
Stary Schmidt nie rozpytywał się więcéj o towarzysza podróży swego syna, zbyt zajęty nim samym. Wziął od niego kartkę i poszedł w stronę, gdzie wydawano pakunki, a Adolf z naczelnikiem weszli do restauracyi. Przechodząc koło damy, siedzącéj na ławce przy wejściu do sali, Adolf ukłonił się.
— To wcale piękna kobieta — rzekł do niego naczelnik stacyi, gdy usiedli przy stole.
— To właśnie żona mojego kolegi.
— A ten przy niéj siedzący mężczyzna, to zapewne jéj brat?
— Nie; to niedawna znajomość ich z Medyolanu. Podobno poeta. Jedzie do nich na czas jakiś.
— Ładna kobieta — powtórzył naczelnik stacyi, rzucając spojrzenie w stronę, gdzie siedziała owa dama, owinięta przed chłodem nocy w ponsowy szal.
Była to jedna z tych piękności, jakie nie często się spotyka; jedna z tych, o których Dumas powiada, że mają rysunek. W ruchach miała wdziek i elegancyą, linie profilu szlachetne i czyste, twarz bladą i czarne oczy. Czoło może trochę było zachmurzone, usta za dumne; ale umiała łagodzić tę surowość smętnym uśmiechem, który na jej twarzy miał najrozmaitsze odcienie, począwszy od takich, w których uśmiech jest tylko jałmużną, rzuconą z łaski, aż do tych, w których odsłaniają się sympatye serca. W tej chwili zmęczenie, czy znudzenie, odpędziło uśmiech, gdy mówiła do męża, który zbliżył się do niej:
— Czy są konie? — spytała.
— Są. Zaraz każę przenieść rzeczy.
— Ach, jak to długo trwa! to umrzeć można z nudów!
— Zaraz pojedziemy.
Mąż oddalił się. Dama zwróciła się do obok siedzącego mężczyzny i rzekła, krasząc słowa uśmiechem przyjaznym:
— Pan pewnie żałować musisz, żeś się dał namówić do tej podróży z nami. Znudzisz się tu okropnie. Po Medyolanie pobyt w Zalesiu — to doprawdy, tylko za pokutę przyjąć można. Pojmuję wielkość pańskiego poświęcenia.
— Nie może być mowy o poświęceniu tam, gdzie jest tylko przyjemność.
— Mówisz pan, jak grzeczność każe; ale gdyby ci teraz wybierać było wolno, z pewnością _wrócił-byś_ coprędzéj do Włoch.
— Jestem pewny, że pani nie wierzysz w to, co mówisz.
Lekki rumieniec przepłynął przez alabastry jej twarzy, i nie śmiała spojrzéć w twarz mężczyzny.
Nie rozmawiali już więcéj, bo właśnie mąż zbliżył się i rzekł;
— Jedziemy.II.
Późną już nocą powracał Schmidt z synem do domu. Droga prowadziła ich około licznych fabryk, których wysokie kominy buchały dymem i sypały garście iskier. Pomimo, że to była noc, w fabrykach widać było światło i ruch. Adolf przypatrywał się temu z zajęciem.
— Jakie tu wielkie zmiany! — rzekł. — Dawniéj, pamiętam, stały tu nędzne wiosczyny, a dziś fabryczne osady powstały, jakby miasta jakie.
— I to w przeciągu kilku lat. Ludzie deptali tę ziemię, nie domyślając się, jakie skarby kryje w sobie; marli z głodu, gdy mogli zostać bogaczami. Potrzeba było obcych ludzi na to, którzy przemysłem stworzyli dobrobyt i wypędzili nędzę i leniwstwo.
— O ile sobie przypominam, to i ty, ojcze, brałeś w tem udział?
— I to niemały. Te kopalnie były fundamentem mojego majątku. Właśnie bowiem w czasie, kiedy poczęto robić w tych okolicach poszukiwania galmanu, wróciłem z za granicy z małym funduszem, uzbieranym oszczędnością i pracą, i myślałem otworzyć w miasteczku poblizkiem warsztat ślusarski. Tymczasem bawiłem u mego starego ojca, który był kowalem w Zalesiu.
Wtedy żyd karczmarz namówił mnie na kupienie kilku akcyi towarzystwa, zajmującego się exploatacyą galmanu. Kupiłem ośm sztuk po 75 talarów. W krótkim czasie akcye poskoczyły na 120. Rozpoczęto w kilku miejscach kopać i budować fabryki. Interes szedł świetnie; gdy naraz w kopalniach woda się pokazała, która nietylko przerwała, ale uniemożliwiła dalsze roboty. Akcye z każdym dniem spadały przerażająco. Główny jednak powód ich spadku trzymano jakiś czas w sekrecie, a karczmarz, przez którego nabyłem poprzednie akcye, namówił mnie do kupienia jeszcze kilku, które były jego własnością. Sprzedał mi je wprawdzie bardzo tanio, bo po 60 talarów, ale zawsze było to oszustwo, bo wnet akcye spadły na 40. Zaniechano całkiem kopania, które, z powodu coraz silniéj dobywającéj się wody, było niepodobne, i akcye pozbywano za bezcen.
Byłem zrujnowany. Trzeba było rozstać się z myślą założenia warsztatu, i iść za czeladnika do kolei. Nie rozpaczałem jednakże. Już to taka moja była natura, że skoro mi się jakie nieszczęście przytrafiło, nie upadałem na duchu, ale szukałem sposobów ratunku; a gdy ratunku nie było, mówiłem sobie; co ci zmartwienie pomoże? — Ta perswazya była jak elastyczna sprężyna w méj duszy. Zgięta nieszczęściem, podnosiła się znowu niezłamana i przedsiębiorczo krzątała się na nowo.
Роwoli więc zacząłem znowu w pierze porastać. O akcyach, które bez wartości prawie poniewierały się między ludźmi, zapomniałem całkiem. Nieraz jednak w święta i niedziele, kiedy moi koledzy przepędzali czas wesoło w piwiarniach i kręgielniach, chodziłem ukradkiem w stronę zaniedbanych kopalni, i tam, łażąc po gliniastych dołach i zaglądając w ciemne otwory, wypatrywałem, czy woda nie ustępuje, nie znikła jakim cudem, i rozmyślałem wtedy nad sposobami osuszenia kopalni. Było to marzenie, dzieciństwo; a jednak myśl ta tak uczepiła się méj głowy, że nieraz we śnie zrywałem się, bo zdawało mi się, że widziałem kopalnie osuszone, mnóztwo robotników krzątających się około nich. Jak się późniéj pokazało, marzenie to moje miało swoje podstawy; w przeczuciach moich był grunt realny. W tym czasie poznałem się z matką twoją. Była ona córką właściciela piwiarni, u którego schodziliśmy się wieczorami. Dziewczyna była małomówna i dzika trochę; ale pracowita i uczciwa. Niedługiego trzeba było czasu, byśmy się poznali i pokochali. Ojciec jéj nie robił trudności, bo stary chciał już wypocząć sobie, a i łata córki nie pozwalały już czekać i namyślać się. Wkrótce odbyły się zaręczyny, a my parę miesięcy potém wesele. Ojciec odstąpił nam piwiarni. Żona trudniła się interesem, a ja pracowałem, jak dawniéj, w fabryce przy kolei.
Jednego dnia, kiedy wróciłem od roboty, zastałem w izbie gościnnéj dwóch podróżnych, którzy, pochyleni nad kartą geograficzną, żywo o czémś rozprawiali. Wyrazy: kopalnie, galman, akcye, które zachwyciłem z ich rozmowy, obudziły moje zajęcie i zwróciły moję uwagę na nieznajomych. Przysunąłem się nieznacznie i pilnie podsłuchywałem ich rozmowę. Dowiedziałem się, iż rzeczywiście przedmiotem ich rozmowy były owe zalane kopalnie, że przyjechali w celu zbadania ich i wydania stanowczego sądu o ich wartości. Na drugi dzień zażądali przewodnika, który-by im wskazał owe kopalnie. Ofiarowałem się na ich usługi, byłem bowiem ciekawy usłyszeć, co powiedzą. Jeden z nich był, jak później zmiarkowałem, inżynierem, a drugi geologiem. Obaj dokładnie obejrzeli kopalnie, badali rudę, zapuszczali sondę w jamy i zgodzili się na to, że kopalnie te w życie wprowadzone być mogą, i że mają świetną przyszłość. Serce zabiło mi mocno z radości, uśpione nadzieje odżyły we mnie, marzenie, z którem wstydziłem się wydawać przed ludźmi, zaczęło się urzeczywistniać. Nie zdradziłem się jednak z mojemi uczuciami przed nieznajomymi. Nawet przed żoną nie wyspowiadałem się z tego. Ale zaraz po odjeżdzie nieznajomych, zacząłem się rozpytywać o akcye, które wielu robotników i żydów w okolicy miało, a które można było nabyć za bezcen. Kupowałem też, gdzie mogłem, po 20, 30 talarów, jak się dało. Zapożyczyłem się nawet u teścia i znajomych, by jak najwięcej akcyi zgromadzić. Ludzie sprzedawali mi je z pobłażliwym uśmiechem, ruszali ramionami nad moją operacyą finansową i nazwali mię szaleńcem.
W kilkanaście jednak dni zmienili zdanie. Przybył bowiem jakiś agent domu bankierskiego z Berlina i począł się rozpytywać o te akcye. Ludziom się wtedy oczy otworzyły. Miałem w ręku przeszło trzy tysiące akcyi. Agent ofiarował mi za nie po 80, potem po 100, ale nie ustąpiłem. Niezadługo sprowadzono machiny do pompowania wody, osuszono kopalnie; fabryki jedna po drugiéj powstawały z szybkością; w przeciągu trzech lat okolica najbliższa kolei podniosła się niesłychanie; akcye poskoczyły na 180, a ja, z ubogiego czeladnika, stałem się nagle właścicielem fabryki, wartującéj dwakroć sto tysięcy talarów. Biedna matka twoja nie doczekała się już téj chwili tryumfu mego; w parę lat po twojém przyjściu na świat umarła. Ojciec mój poprzedził ją. Kłopoty i zmartwienia familijne, zatargi z dziedzicem, który się z nim bardzo źle obszedł, dobiły go. Nie mogłem mu wtedy jeszcze nic pomódz, bo to był właśnie czas, gdy najciężéj borykać się musiałem z losem. Kiedy mi się szczęście uśmiechnęło, stary już dawno leżał w ziemi. Nie mogąc nic zrobić dla żywego — umarłemu postawiłem grobowiec. Pamiętasz ten grobowiec, otoczony sztachetkami, pod którym nieraz bawiłeś się z piastunką? To grobowiec dziadka twego, postawiony na tém miejscu, gdzie stała kuźnia jego. Całą bowiem osadę Zalesia kupiłem od włościan. Było w tém po trochu przywiązanie do miejsca, w którém się urodziłem, po trochu chęć dokuczenia baronowi, który niechętném okiem patrzył, jak w środku jego majętności rozsiadłem się z mojemi fabrykami; ale głównie powodował mną interes, gdyż, obznajomiwszy się z praktyki z pokładami ziemi, przekonałem się, że ruda w Zalesiu większy nierównie daje procent, niż dotychczasowe nasze kopalnie. Sprzedałem więc fabrykę i, kupiwszy włościańskie osady w Zalesiu, począłem się budować. Kiedyś wyjeżdżał z domu, osada była jeszcze mała, zaledwie parę kominów sterczało nad dachami fabryk. Dziś jest ich już kilka, i wszystkie w ruchu. Pięćset robotników zatrudniam w kopalniach i fabrykach. A mógł-bym ich liczbę podwoić, gdyby można rozprzestrzenić fabryki.
— Czyż nie dało-by się zakupić coś ziemi od właściciela Zalesia? — spytał syn, który dotąd w milczeniu i z uwagą słuchał opowiadania ojca.
— Stary baron ani chce o tem słyszeć. Dym fabryczny szkodzi jego pańskiemu nosowi, warczenie machin przerywa mu sen; zamiast fabrycznych kominów, wolał — by stawiać feudalne zamki.
Fabryki moje są mu solą w oku. Różnych już sposobów używał, aby mnie się pozbyć, aby mnie zniszczyć. Raz nawet użył dość energicznego sposobu, bo odciągnął mi wszystkich robotników, dając im zajęcie w swoim majątku po bajecznie wysokich cenach. Fabryki moje ustały naraz, kredyt chwiać się począł, spólnicy chcieli mnie odstępować. Ale się jąłem wszelkich środków, aby uniknąć katastrofy. Wytężyłem całą usilność, by przetrzymać kryzys. Sprowadziłem robotników ze Szlązka, zaciągnąłem pożyczkę i walczyłem na wytrzymane z baronem.
Energia moja zwyciężyła. Baron nie był w możności długo opłacać tak hojnie robotników, zwłaszcza, że robota koło jakiéjś willi, czy zamczyska, które stawiał, skończyła się. Robotnicy zostali bez roboty, marli z nędzy i wracali do mnie, prosząc ze łzami o zarobek, a przeklinając barona.
Po tym nieudałym ataku na mnie, proponowałem znowu baronowi sprzedanie mi parku, dotykającego do moich fabryk. Nie odpowiedział nawet na mój list. Chciałem potém przez las, którym teraz jedziemy, poprowadzić koléj i złączyć ją z główną linią. Koléj taka ułatwiła-by niesłychanie transport wyrobów moich, podniosła-by wartość fabryk, a i dla okolicy była-by korzystna, zwłaszcza, że poprowadzenie jéj dało-by się zrobić małym kosztem. Droga równa, jak po stole; zaledwie kilka strumieni ją przerzyna, przez które trzeba-by przerzucić parę mostków niekosztownych. Podałem o koncesyą do rządu; sprawa ta leżała w ministeryum czas długi, za staraniem barona. Używał wszelkich środków, aby mi koncesyi nie udzielono.
— I jakiż powód téj konsekwentnéj niechęci barona?
— Różne są powody — odrzekł Schmidt zagadkowo — najważniejszy jednak ten, że stary baron ze wstrętem patrzy na ten ruch przemysłowy, co zwolna ogarnia ich majętności, w których dotąd tuczyli się kosztem pracy innych, nie umiejąc nic, jak tylko używać życia, bawić się i wegetować.
To, co przemysł stworzył, on nazywa prozą, materyalizmem, który podkopuje ich istnienie, i dlatego obwarował się przed postępem, który gwałtem zdobywa sobie coraz to większe obszary, i postanowił walczyć do upadłego w obronie dawnych tradycyi i dawnego porządku, w obronie ideału i poezyi, którą my mamy niweczyć i tępić. Ot! dziwak i waryat.
— I niéma sposobu przekonania go?
— Nie próbowałem tego, bo-by się na nic nie zdało. Mam jednak sposób zmuszenia go do ustąpienia. Baron wydaje bez rachunku na dziwaczne zachcianki, na fantazye pańskie. To téż przeszastał całą piękną niegdyś fortunę. Dziś siedzi po uszy w rękach żydowskich. Lada chwilа przyjść musi do licytacyi publicznéj. Nabyłem kilka większych wexli jego, będę więc wtedy mógł łatwo przyjść do posiadania tego parku, którego mi teraz dobrowolnie odstąpić nie chce. Kiedy walka, to walka.
Furman, wiozący ich, zdrzémnął się na koźle, konie w piaszczystéj ziemi brodziły powoli. — Schmidt zbudził furmana i kazał mu śpieszniéj popędzać konie.
— Niezadługo staniemy na miejscu — rzekł do syna. — Las się już przerzedza. Za chwilę zobaczysz moje dzieło, moję fabryczną kolonią.
W istocie las rzedniał; przez drzewa przeglądało niebo zaczerwienione.
— Czy-by to już świtało? — spytał Schmidt, usiłując na zegarku dopatrzyć położenia skazówek.
Zaczerwienienie coraz się wzmagało i objęło połowę nieba. Starego Schmidta to zaniepokoiło i zdziwiło. Naraz (właśnie gdy wyjeżdżali z lasu) wśród czarnych kominów pokazał się złocisty płomień, który wężykiem przebiegał po dachu jednego budynku.
— To nie świt, to pożar! — zawołał Schmidt nagłe i głosem silnym krzyknął na woźnicę:
— Pędź, co koń wyskoczy!
Furman zaciął konie, bryczka skakała po kamieniach, ciągniona szparko przez galopujące rumaki. Stary Schmidt stał w bryczce, trzymając się ramienia furmana i wpatrywał się w ogień, rosnący w jego oczach. Z niebezpieczeństwem przybyło starcowi sił i życia.
— To szopa się pali — rzekł. — Nikt nie spieszy na ratunek; widocznie śpią wszyscy i nie wiedzą o niczem.
— Jakóbie! — rzekł energicznie do furmana — koło dzwonnicy zsiądziesz i pójdziesz dzwonić na gwałt, by zbudzić ludzi. Ja śpieszę z końmi po sikawkę, а ty, Adolfie, pobiegniesz do ognia i będziesz kierował obroną. Jakóbie, podcinaj konie, choćby paść miały. Tu idzie o moję fortunę.
Furman smagał konie bez litości, nagląc je do szalonego pędu, bo ogień coraz szerszym buchał płomieniem, grożąc sąsiednim zabudowaniom, a kawał jeszcze drogi oddzielał ich od fabryk. Kiedy dopadli do pierwszych domków robotniczych, pożar już na dobre się rozszalał. Woźnica rzucił lejce panu i, zeskoczywszy z wózka, pobiegł ku dzwonnicy.
Za chwilę jęk dzwonu gwałtowny, częsty, odezwał się wśród zabudowań fabrycznych; nikt jednak nie ruszał się, w żadnem okienku nie błysnęło światło na ten alarm. Echo dzwonu tłukło się wśród strasznego milczenia, które przerażało starego Schmidta.
— Co znaczy ta grobowa cisza? Nikt się nie rusza na głos dzwonu. Oślepiający blask pożaru nikogo nie obudził... W tem jest coś nadzwyczajnego.
W oczach mówiącego, oświeconych łuną pożaru, malował się niepokój i dzika energia. Lejcami i głosem naglił konie, pędząc prosto, na oślep, ku palącym się budynkom.
Kilka cieniów ludzkich zarysowało się na tle jasnego ognia i krzątało się bezradnie koło niego, nie wiedząc, co robić.
— Adolfie! śpiesz do nich! — rzekł Schmidt, zatrzymując w pędzie bryczkę — ja jadę po sikawki i ludzi.III.
Wśród dymu i ognia z niesłychaną odwagą się uwijał; w najniebezpieczniejszych miejscach narażał się, bez względu na siebie, i ratował familie robotników, które ogień śpiące zaskoczył. Była chwila, w któréj omało nie padł ofiarą własnego poświęcenia się. Było to koło mieszkania dozorcy, pod którém w piwnicach znajdowały się składy nafty. Ogień ogarnął już przednią część budynku, była więc obawa, że niezadługo dostanie się do piwnic i nastąpi wybuch, który powiększyłby pożar i rozniósł szeroko. Przytomny maszynista, kierujący tu obroną, wnet pośpieszył z ludźmi w stronę, gdzie wychodziło okratowane okno od piwnicy i miał zamiar zasypać loch piwniczy nawozem i częstem polewaniem go sikawkami uniemożebnić dostanie się tam ognia. Gdy się w tym celu zbliżono do okienka, spostrzeżono młodą dziewczynę, która przez kraty wyciągała ręce i rozpacznie wołała o ratunek. Była to córka dozorcy, która, w czasie nieobecności ojca, przebudzona zapewne płomieniem, co był objął już drzwi i okna, w przestrachu schroniła się do piwnicy. Ogień musiał ją tam prędko dosięgnąć, bo wraz z rękoma nieszczęśliwéj kłęby dymu tłoczyły się już przez kratę. Maszynista widział, że na wykonanie jego zamiaru już za późno. O ratowaniu dziewczyny nikt nie myślał nawet, bo się to wydawało niepodobném.
Wtém zjawił się Adolf. Na krzyk dziewczyny porwał od stojącego przy nim robotnika kilof i pobiegł bez namysłu do okienka, wołając innych za sobą. Napróżno ludzie, obok stojący, ostrzegali go krzykiem o niebezpieczeństwie — nie zważał na to, i kilofem począł rąbać mur koło okienka, chcąc pomódz dziewczynie do wydostania się z lochu. Ten czyn szalonéj odwagi i poświęcenia obudził szmer podziwu w patrzących.
Pytano, kto to taki? — gdyż robotnicy nie znali go jeszcze. Furman, który przypadkiem nadszedł, objaśnił ich, że to syn dziedzica. To dodało wielu odwagi. Jaki-taki pomyślał sobie, że śmiało może narazić swoje mizerne życie, jeżeli syn bogatego właściciela tak ryzykownie naraża swoje. Rzucono się więc z kilofami na pomoc, odrąbano mur kolo kraty, i nietylko udało się uratować dziewczynę, ale nawet zdołano zasypać loch i wstrzymać pożar u drzwi piwnicy. Adolf wyszedł bez szwanku z niebezpieczeństwa, tylko upadająca głownia wypiekła mu czarne znamię na czole. Stary Schmidt, który właśnie przybył w to miejsce w chwili, gdy syn jego, osłonięty kłębami dymu, uderzał silnie w mur kilofem, struchlał i zesztywniał z przerażenia. Znał bowiem całą wielkość niebezpieczeństwa. Nie miał siły utrzymać w ręce węża sikawki, upuścił go bezwładnie, zostawiając innym tę robotę, a sam, nieruchomy, jakby skamieniały, stał i patrzył sztywnemi oczyma przed siebie. Nie miał nawet siły krzyknąć, ani pobiegnąć na ratunek syna. Dopiéro kiedy niebezpieczeństwo minęło, gdy okrzyk radosny robotników doleciał do jego uszu — sztywne oczy puściły łzy obfite, i stary, drżąc ze wzruszenia i płacząc, jak dziecko, rzucił się na ramiona syna, który się zbliżył ku niemu.
— Niepoczciwe, niedobre dziecko! — mówił, łkając i ściskając go — tak się narażać! A czy ty nie wiesz, że ja mam ciebie jednego tylko? Ty, ty, ty ladaco! chciało ci się zucha udawać!
— Nie, kochany ojcze; ale chciałem ratować nieszczęśliwą, a zarazem nasz majątek. Bo zdaje mi się, że gdyby pożar był się dostał do składu nafty, nie obronili-byśmy już zakładu. Wszak prawda?
Robotnicy, stojący obok i przypatrujący się téj scenie, przyświadczyli głośno.
— Pal licho zakład! — rzekł z ferworem Schmidt. — Wolał-bym stracić sto takich fabryk, niż ciebie jednego. Nie pomyślałeś o tm. A to co? — spytał strwożony, spójrzawszy na czarną bliznę na czole.
— To spalona skóra; za kilka dni zginie bez śladu.
— To twój order, moje dziecko — rzekł Schmidt z dumą i pocałował syna w spalone miejsce. — Ci, co mordują ludzi i palą miasta, nie będą mieli nigdy tak szlachetnych orderów.
— Niech żyje nasz panicz! — zawołali chórem rozrzewnieni robotnicy, podrzucając czapki w górę.
Wśród tego ogólnego zajęcia się wszystkich czynem szlachetnego młodzieńca, jeden człowiek który może najwięcéj miał względem niego obowiązków wdzięczności, stał na boku i ponuro poglądał na gromadę, otaczającą Adolfa. Był to ojciec uratowanéj dziewczyny, dozorca Jakób. Robotnicy nazywali go Mrukiem, bo stronił od ludzi i nierad z nimi rozmawiał. Zawsze ponury, milczący, zasępiony chodził, i nikt się téż nie ubiegał o jego znajomość, bo cała jego postać odpychała od siebie i wstręt budziła. Spojrzenie miał takie, jakby dziesięć, wsi spalił; a twarz podłużna, wklęsła, jakiegoś ciemnego, blado-sinego koloru, żółtemi plamami piegów centkowana, niemiłe robiła wrażenie.
Zdawało się niepodobieństwem, żeby można być szczerym lub wesołym w towarzystwie tego człowieka. Nawet córka, co była jedyną istotą, z którą rozmawiał serdeczniéj, którą kochał, w towarzystwie jego nabrała posępności i zdziczała po trochu. Niektórzy mieli Mruka za człowieka złego i bali się go; inni mówili, że to już natura taka; ale i ci nawet nie starali się zbliżyć do niego.
Cierpiano go zaledwie. Sam właściciel go nie lubił; trzymał go więcéj z obowiązku wdzięczności; gdy bowiem ojciec Schmidta stracił miejsce w dobrach barona, Jakób dał mu wtedy w swéj chacie schronienie. Wprawdzie zrobił to więcéj dla upokorzenia starego, niż przez litość, dla pokazania mu, że musi potrzebować łaski tego, któremu córki swéj w zamężcie dać nie chciał i nieraz pastwił się wymówkami nad dogorywającym starcem; jednak Schmidt pamiętał zawsze, że ojciec jego skonał w chacie tego człowieka, i skoro przed rokiem, Jakób obdarty i zubożały, zjawił się u niego, prosząc o służbę, nie namyślał się ani chwili i dał mu miejsce dozorcy w kopalniach. Chciał przez to może także nagrodzić krzywdę, jaką dawniéj wyrządził był Jakóbowi. Gdy bowiem ten, będąc jeszcze lokajem we dworze, starał się o siostrę jego, — Schmidt, kierując się tu więcéj uprzedzeniem i wstrętem, jaki czuł do Jakóba, niż słusznością, bardziéj niż ojciec sprzeciwiał się temu małżeństwu.
Potém siostra ta znikła bez wieści, a Schmidt z tego powodu zawsze sobie robił wymówki, że gdyby nie był kierował się uprzedzeniem, siostra jego i Jakób byli-by może szczęśliwymi ze sobą. Przyjął więc do służby Jakóba, płacąc tem niejako dług z przeszłości i nawet lepiéj go uposażył, niż innych dozorców. Nie zdołał jednak tém przywiązać go do siebie. Mruk był zawsze mrukiem, odludkiem, nie umiał ani prosić, ani dziękować.
I teraz właśnie nie mógł zdecydować się iść podziękować Adolfowi za ocalenie córki. Był wzruszony szlachetném poświęceniem się syna Schmidta, nie mógł nie czuć wdzięczności za ocalenie córki, jedynéj na świecie istoty, która nie stroniła od niego i do któréj on się przywiązał; a jednak nie mógł znaléźć czy dość śmiałości, czy chęci, by zbliżyć się do młodzieńca i powiedziéć mu słów kilka. Z niespokojnych jego ruchów i częstych spojrzeń, rzucanych w stronę, gdzie stał Adolf, widać było, że namyślał się, czy iść, czy nie iść. Ale zanim się namyślił, Schmidt z synem już odeszli do domu. Nikt nie zwracał uwagi na dziwne zachowanie się starego Mruka, nikt się nawet nie dziwił, że nie zdobył się na podziękowanie Adolfowi, tak nie spodziewali się od niego czegoś podobnego, zwłaszcza, że widzieli, iż był zajęty córką, która z przestrachu dostała konwulsyi. Nie zważając wiec na niego wcale, porozchodzili się gasić dopalające się głownie. Mruk spójrzał za nimi pogardliwie, złowrogo i mruczał:
— Dlaczego żaden z nich nie zrobił tego? Dlaczego właśnie on? Ja nie chcę im być nic winien; oni mnie dłużni być powinni.
W téj chwili córkę, którą trzymał Mruk w objęciach, opuściły konwulsye; odetchnęła ciężko, błędnemi oczyma oglądała się wkoło, usiłując sobie przypomniéć, co się z nią stało. Potém spójrzała na ojca i spytała:
— Ojcze, gdzie ten piękny pan, co mnie wyratował?
— Poszedł już, poszedł — odmruknął niechętnie stary.
— Gdzie poszedł?
— Albo ja wiem.
— Kto on jest? Ja muszę się dowiedziéć. Nie mogła-bym żyć spokojnie, gdybym mu nie podziękowała. Winnam mu życie.
— Niéma potrzeby — odrzekł półgłosem stary. — Gdyby przyszło do obrachunku między nami, to może-by się pokazało, że nie my im, ale oni mnie są jeszcze winni.IV.
Była już godzina — ósma rano, kiedy Schmidt wraz z synem wrócili do domu, pomęczeni i zmoknięci; suknie na nich były popalone, ręce osmolone. Skoro usiedli, Schmidt kazał podać wina. Po trudach tylu potrzeba im było pokrzepić się i posilić.
Z okna, przy którém siedział Adolf, był otwarty widok na cały obszar fabryk. Z zajęciem przechodził on okiem po wysokich kominach, schludnych domkach robotników, które stały rzędem pod lasem, wybudowane podług najlepszych planów w tym rodzaju.
— Wiész, ojcze — rzekł — że w przeciągu tych kilku lat cudów dokazałeś. Na tak małéj przestrzeni rozłożyłeś twoje fabryki tak umiejętnie i korzystnie, że ja, com widział ich tyle, nie miałbym nic do zarzucenia.
— Miejsca tylko, miejsca mi dajcie, a mógłbym moje fabryki rozszerzyć na wielką skalę. Cały plan mam w głowie, ale cóż, kiedy wszystkie moje projekta rozbijają się o tę zieloną ścianę parku.
Mówiąc to, wskazał ręką na zielony, szeroko się ciągnący las, otoczony wysokim płotem.
— Skoro mi się uda — mówił daléj — zwalić tę ścianę, na miejscu tego lasu, który dziś służy ku wygodzie jednego panka, wybuduję las kominów, pod któremi tysiące robotników znajdzie utrzymanie. Zdaje się, że niedługo będę czekał na to. Baron resztkami goni. Skoro zmiarkuję, że nie będzie już miał z czego płacić, zjawię się z mojemi wexlami i zmuszę go, że mi ustąpi tego parku. To moje marzenie. Tę część od południa obrócę na szpital, którego nam tak brak tutaj; część parku, gdzie ta młoda jedlina się zieleni, zostawię chorym i dzieciom, a reszta padnie pod toporem do nóg przemysłu, który wkroczy z dumą w te miejsca, gdzie dotąd przemieszkiwały zbytek i rozpusta. Cieszę się na tę chwilę i okropnie byłoby mi umierać, nie urzeczywistniwszy tych moich myśli. Obok użyteczności i korzyści, jakie nam przyniesie to zwycięztwo, będę miał zadowolenie z odniesionego nad baronem tryumfu. Będzie to rodzaj zemsty.
— Zemsty? za co? — spytał.
— Za sponiewieranie ojca mego na stare lata i jeszcze za coś więcéj. Mamy z baronem kilka rachunków do załatwienia. A czy sądzisz, że dzisiejszy pożar nie z jego winy? Przysiągł-bym, że to jego sprawka.
— Ależ to niepodobna. To było-by potworném, brudném. Czy sądzisz, ojcze, że baron byłby zdolnym zrobić coś podobnego?.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.