O miłości i innych demonach - ebook
O miłości i innych demonach - ebook
Młody dziennikarz, Gabriel Garcia Marquez, zostaje w październiku 1949 roku wystany na reporterski zwiad na teren dawnego klasztoru, gdzie likwidowane są właśnie krypty pochodzące sprzed dwustu lat. W trakcie burzenia cmentarnych nisz z jednej z nich wypływa ogromna, bo mierząca dwadzieścia dwa metry jedenaście centymetrów, kaskada miedzianych i rzec by można żywych włosów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0582-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niegdysiejszy klasztor klarysek, sto lat temu przemieniony w szpital, teraz został wystawiony na sprzedaż, by w jego miejscu mógł powstać pięciogwiazdkowy hotel. Murszejący dach odsłonił przepiękną, choć zrujnowaną kaplicę klasztorną. W kryptach nadal spoczywały spokojnie trzy pokolenia biskupów, przeorysz i innych znakomitości. Nisze należało przede wszystkim opróżnić, przekazać prochy tym, którzy tego zażądają, resztę zaś szczątków złożyć do wspólnego grobu.
Zaskoczył mnie prymitywizm, z jakim się do tego zabrano. Robotnicy rozkopywali groby oskardami i gracami, wyciągali zbutwiałe i rozpadające się przy pierwszym dotknięciu trumny i oddzielali kości od grubej warstwy kurzu, strzępów odzieży i resztek włosów. Im szacowniejszy nieboszczyk, tym żmudniejsze było to zadanie, bo trzeba było dokładnie rozgrzebywać szczątki ciał i przesiewać prochy przez sito, by odzyskać szlachetne kamienie i resztki złotych kosztowności.
Szef robót spisywał w szkolnym zeszycie dane z nagrobków, składał kości w osobne kupki i na każdej z nich kładł karteczkę z nazwiskiem, by się nie pomieszały. Pierwszą więc rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, gdy wkroczyłem na teren klasztoru, był długi rząd kopczyków ułożonych z kości, rozgrzanych przez bezlitosne słońce października wdzierające się przez dziurawy dach, i pozbawionych jakichkolwiek oznak tożsamości poza imieniem i nazwiskiem spisanymi ołówkiem na kartce papieru. I mimo że od tamtego dnia upłynęło niemal pół wieku, wciąż jeszcze czuję osłupienie, w jakie wprawiło mnie owo okropne świadectwo niszczącego upływu czasu.
Znajdowali się tam, pośród wielu innych: jeden z wicekrólów Peru i jego sekretna kochanka; don Toribio de Cáceres y Virtudes, biskup tutejszej diecezji; kolejne przeorysze klasztoru, wśród nich matka Josefa Miranda, oraz bakałarz sztuk don Cristobál de Eraso, który pół swego życia poświęcił tworzeniu kasetonów. Na jednej z zamkniętych nisz widniała tablica nagrobna drugiego markiza de Casalduero, don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, ale po jej otwarciu stwierdzono nie tylko, że jest pusta, ale i to, że nigdy nie była wykorzystana. Za to szczątki markizy, doñi Olalii de Mendoza, złożone były pod osobnym nagrobkiem, w sąsiedniej niszy. Szef robót przyjął to bez większego zdziwienia: wybudowanie sobie grobowca przez kreolskiego szlachcica i pogrzebanie go w innym miejscu było czymś zupełnie normalnym.
W trzeciej niszy głównego ołtarza, od strony Ewangelii – tam kryła się sensacja. Płyta nagrobna rozpadła się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał wydobyć resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich przybywało, aż pojawiły się ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej czaszki. W samej niszy, poza leżącymi luźno drobnymi kosteczkami, nie było już nic więcej, a na nagrobku zżartym przez saletrę można było odczytać jedynie imiona: Sierva Maria de Todos los Ángeles. Po rozłożeniu wspaniałych włosów na podłodze i wymierzeniu ich okazało się, że mają dwadzieścia dwa metry i jedenaście centymetrów długości.
Szef robót, jakby nigdy nic, wyjaśnił mi, że po śmierci włosy ludzkie nadal rosną mniej więcej centymetr miesięcznie, dla niego więc dwadzieścia dwa metry były, jak na dwieście lat, całkiem przyzwoitą średnią. Dla mnie jednak nie było to aż takie proste i oczywiste, bo kiedy byłem dzieckiem, babcia opowiadała mi legendę o małej, dwunastoletniej markizie, której włosy ciągnęły się za nią niczym tren panny młodej i która, ugryziona przez psa, zmarła na wściekliznę, a wsławiwszy się po śmierci wieloma cudami, czczona była w karaibskich osadach. Grób ten mógł do niej właśnie należeć – to była moja sensacyjna wiadomość owego dnia i zaczątek tej książki.
Gabriel García Márquez
Cartagena de Indias, 1994Jeden
Popielaty pies z gwiazdką na czole wpadł pierwszej niedzieli grudnia pomiędzy zaułki targowiska, stratował stragany, rozniósł indiańskie budy i namioty z przeróżnymi loteriami, pogryzłszy przy okazji cztery osoby, które nawinęły mu się po drodze. Trzema ofiarami byli czarni niewolnicy. Czwartą zaś Sierva Maria de Todos los Ángeles, jedyna córka markiza de Casalduero, która udała się na targ w towarzystwie służącej Mulatki, by kupić pęk dzwoneczków na zabawę z okazji swych dwunastych urodzin.
Miały przykazane, by nie wychodzić poza Portal Kupców, ale służąca zapuściła się aż po zwodzony most na przedmieściu Getsemani, zwabiona wrzawą dochodzącą z portu handlarzy niewolników, gdzie właśnie wystawiono na licytację ostatni transport z Gwinei. Statek Kadyksańskiego Towarzystwa Handlu Niewolnikami od tygodnia oczekiwany był z niepokojem wywołanym zaistniałymi na pokładzie niewytłumaczalnymi przypadkami śmierci. Usiłując zataić owe zgony, co rychlej wyrzucono za burtę ciała bez żadnego balastu. O świcie morze wyrzuciło na piasek zniekształcone, obrzękłe i dziwnie zsiniałe zwłoki. Statek zakotwiczono przed wejściem do zatoki, lękając się, że jest on, być może, siedliskiem jakiejś zarazy afrykańskiej, dopóki nie stwierdzono, że przyczyną zgonów było zatrucie zepsutym mięsiwem.
O tej właśnie porze, kiedy pies wałęsał się po targowisku, zlicytowano już pozostałych przy życiu niewolników, po cenach mocno zaniżonych ze względu na ich mizerny stan zdrowia, i usiłowano właśnie zrekompensować poniesione straty jednym egzemplarzem, wartym wszystkich innych razem wziętych. Była to abisyńska branka, o wzroście siedmiu piędzi, natarta melasą z trzciny cukrowej, miast, jak zwykle, pospolitą oliwą, i urody tak niepokojącej, że aż niewiarygodnej. Nos miała spiczasty, czaszkę jak dynia kształtną, oczy skośne, zęby zdrowe i dwuznaczną postawę rzymskiego gladiatora. Nie nacechowano jej wcześniej żelazem, nie obwieszczono jej wieku i nie zachwalano stanu zdrowia, wystawiając na sprzedaż wyłącznie dla jej urody. Cena, jaką zapłacił za nią gubernator, bez targowania się i od ręki, odpowiadała w złocie wadze jej ciała.
Przypadki pogryzienia kogoś przez bezpańskie psy goniące kota lub walczące z sępami o resztki padliny były rzeczą codzienną, szczególnie w czasach obfitości i nieprzebranych tłumów, kiedy do portu zawijała Flota Galeonów płynąca na targi do Portobelo. Czterema czy pięcioma podobnymi przypadkami w ciągu tego samego dnia nikt nie zawracał sobie głowy, tym bardziej zaś taką raną jak ta odniesiona przez Siervę Marię, ledwie dostrzegalną na lewej kostce. Służąca nie uległa więc trwodze. Opatrzyła rankę cytryną i siarką, zmyła ze spódnic dziewczynki plamę krwi i nikt nie myślał już o niczym innym jak tylko o tym, by możliwie najhuczniej uczcić jej dwunaste urodziny.
Bernarda Cabrera, matka Siervy Marii i nieutytułowana małżonka markiza de Casalduero, zaaplikowała sobie rano drastyczny środek przeczyszczający: siedem granulek antymonu w szklance cukru różanego. Swego czasu była nieposkromioną Metyską z tak zwanej arystokracji kontuaru; uwodzicielską, zachłanną, swawolną i o łapczywości podbrzusza tak ogromnej, iż mogłaby zaspokoić całe koszary. Po kilku zaledwie latach zaczęła stronić od ludzi i świata z powodu nadmiernej skłonności do miodu pitnego i tabliczek kakao. Cygańskie oczy przygasły, przemyślności już nie starczało, wydalała krwią i pluła żółcią, a syrenie ongiś ciało napuchło, przybrawszy barwę miedzianą jak u trzydniowego trupa; puszczała wiatry tak siarczyste i cuchnące, iż nawet brytany przejmowały trwogą. Rzadko kiedy wychodziła poza swą sypialnię, a jeśli już, to snuła się po domu całkiem naga albo w serżowym chałacie narzuconym wprost na ciało, w którym wydawała się jeszcze bardziej goła.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji