O pięciu osobach, które odwiedziły moją żonę po mojej śmierci - ebook
O pięciu osobach, które odwiedziły moją żonę po mojej śmierci - ebook
Mocny i wciągający debiut. Zaskakująca fabuła, rodzinne napięcia o krok od wybuchu i słowa, których kiedyś zabrakło, a teraz nikt ich nie usłyszy. Czy na pewno?
Witold nie żyje. Nie pamięta, jak umarł, nie wie, dlaczego wciąż siedzi w swoim ulubionym fotelu, ale jedno jest pewne – nie żyje. Jako że nie ma nic lepszego do roboty, zaczyna wspominać przeszłość. Wiódł przecież miłe, spokojne, uporządkowane życie. Czy na pewno?
Zapłakana żona tuż obok niego, rodzice, znajomi – wszyscy oni nieświadomie odsłaniają Witoldowi kawałek prawdy o nim samym, rozdrapując dawne rany. Witold tymczasem desperacko próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt z otoczeniem, obawiając się nie tylko tego, że ktoś na nim w końcu usiądzie, ale że zostawi po sobie niezbyt przyjemne wspomnienia. Był przecież dobrym mężem, spokojnym synem i porządnym obywatelem. Czy na pewno?
Błyskotliwy i brawurowy debiut, który trochę bawi, trochę śmieszy i zostawia z refleksją, że śmierć może nie zawsze jest końcem wszystkiego, ale też nie warto z tego powodu ze wszystkim zwlekać, póki nie nadejdzie.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68228-10-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli rytuał podjęty nie zostanie, a elementy jego nie zostaną wypełnione, tak dusza nieodprawiona będzie. Istotą nigdzie nieprzynależną ostanie, między światami zawieszoną. Aż rzecz załatwioną będzie, aż się dokona cykl, tako do świata zmarłych nie dołączy”.
KSIĘGA UMIERANIA I NIEUMIERANIA, DLA ZAPEWNIENIA WIECZNEGO ODPOCZYNKU SPORZĄDZANAI
To nie był dobry rok dla mojej żony.
W styczniu pralka zalała łazienkę na górze, a przy okazji zalewania łazienki zalała też cały salonowy sufit i ukochane zielone tapety żony. Nie dalej jak miesiąc później jej matka złożyła pozew o rozwód. Tysiące wcześniejszych gróźb na ten temat nie spowodowały mniejszego zdziwienia tą decyzją ani u Marii, ani u jej ojca. Z kolei nawracające bóle kręgosłupa lędźwiowego skutecznie przypominały mojej żonie o nieuchronnie rozpoczętym procesie starzenia i skutkowały dniami przeleżanymi w łóżku, co nie może poprawiać niczyjego samopoczucia. Zatem w tym niefortunnym zestawieniu moja śmierć nie jest pewnie dla niej najgorsza. Maria naprawdę kochała swoje zielone tapety.
Szybki ogląd na sytuację. Umarłem. Wiem, że umarłem. Jestem o tym całkowicie przekonany. A jednak jestem tu i siedzę w swoim własnym salonie. Cała reszta, zupełnie jakbym żył. Standardowo. Ja w swoim ulubionym fotelu, obok stolik przykryty brzydką serwetą z wydzierganymi przytulającymi się misiami, w kolorze, w jakim żadne misie nie występują. Na wprost on: telewizor. Najważniejszy punkt w pokoju. Aktualnie akurat wyjątkowo wyłączony. Wszystkie meble ustawione są tak, jak pamiętam, że były ustawione. Wszystkie obrazki wiszą na ścianach, na swoich zwyczajowych miejscach. Wszystkie kwiatki, paprotki i storczyki stoją równiutko na parapetach, jak zawsze. Jest dzień, raczej zimowy. Dość widno, ale szare niebo też by się zdziwiło, jeśli przebiłby się przez nie chociaż promień słońca. Wszystko dokładnie tak, jak ma to miejsce w naszej szerokości geograficznej. I ja w moim fotelu, też jak zawsze. To właśnie w nim spędziłem sporą część mojego życia. I jak się właśnie okazało, nie tylko życia.
Wiem już, że umarłem. Nie żebym umiał to poprzeć jakimiś namacalnymi dowodami, ale jestem o tym aż dziwnie mocno przekonany. To nie jest sen czy jemu podobne mniej świadome wyobrażenie. Wydaję się być zupełnie przytomny i świadomy, ale po prostu nie żyję.
Rozglądam się wokoło. Tam, gdzie za życia powinny być moje dłonie, nie widzę nic więcej niż podłokietniki fotela. Żadnego obłoczka unoszącego się leniwie dymu czy innego nieznanego fizyce konceptu. Ot, po prostu, całkiem zwyczajne w swojej przezroczystości powietrze. Żadna z przedstawianych przez kino koncepcji ducha też nie ma miejsca. Po prostu mnie nie widać, a przynajmniej ja sam siebie nie widzę.
Kontynuując rozeznanie, dowiedziałem się, że nie mogę się ruszyć, wstać, a nawet za bardzo zmienić pola widzenia, czyli nawet obrócić głowy lub tego, co obecnie mam zamiast niej. Co więcej, sprawdziłem też, że nikt mnie nie słyszy i nie widzi. Bo moja żona siedzi akurat na kanapie i mimo że na wystawie sklepu meblowego kanapa tworzyła komplet z moim fotelem, czyli dzieli nas może półtora metra, to Maria mnie nie słyszy.
– Maaaaria.
Nic.
– Maaaria, czy możesz mi powiedzieć, co tu się, do cholery, dzieje?
Nic.
– Masz gluta pod nosem.
Też nic. Chyba faktycznie mnie nie słyszy. A naprawdę ma gluta pod nosem.
Siedzi na samym rogu kanapy, ubrana w czarny komplet. Ołówkową spódnicę, taką, co można w niej robić tylko małe kroczki i przez to kobiety podskakują jak pingwiny, i dwurzędową marynarkę ze złotymi guzikami, przeszytą jasną nitką. Chyba nie miała tego czegoś wcześniej. To miło z jej strony, że kupiła sobie coś nowego z okazji żałoby po mnie. Już od dawna chodziła ciągle w takich samych ubraniach. Ładnych, ale takich samych. Cienkie sweterki z golfem, niby w różnych kolorach, ale każdy miał nałożony jakby szary filtr. Marynarki, płaszcze, żaden ich odcień nie był soczysty. Już średnio pamiętam ją bez tego filtra, choć wiem, że nie jest z nami od zawsze.
Jej suknia ślubna była jeszcze czysto biała. Bez filtra. Na zdjęciach i nagraniach aż lśni od czystej bieli. Ale Maria i tak w dniu ślubu wyglądała bardzo śmiesznie. Jak dziecko, które dobrało się do toaletki mamy i w pośpiechu umazało twarz jej losowymi kosmetykami, zanim ta przyjdzie i zacznie krzyczeć, jakie te kosmetyki były drogie i jak bardzo dziecko zniszczyło matce życie. Maria nigdy wcześniej nie nosiła makijażu. Później też rzadko. Na wesele pomalowała ją koleżanka jej matki. Koleżanka podobno chciała zostać kosmetyczką. Jeśli jej się to udało, to współczuję i jej, i jej klientkom. Niebieskie powieki mojej dopiero co żony przykuwały całą moją uwagę. Od niezauważalnego parsknięcia śmiechu przy ołtarzu, gdy tylko podeszła wystarczająco blisko, aby turkusowe drobinki taniego cienia do powiek rzuciły mi się w oczy, przeszedłem do zdecydowanie zauważalnego parsknięcia śmiechem, gdy pół litra wódki później jakiś wujek, chyba Artur, przy połowie ciotek powiedział, że panna młoda wygląda jak motyl, który zapomniał się przepoczwarzyć. Marii nie było może pięć minut, a kiedy wróciła do stolika, oczy miała już tylko czerwone. To był czas, kiedy potrafiła odpysknąć tak, że i najbardziej wytrawny, a przy tym podpity chojrak uchyliłby jej czoła. A wtedy tego nie zrobiła, po prostu zmyła cień i nie powiedziała nic.
Teraz jednak kolor na niej jest zupełnie czarny, bez żadnego filtra. I bardzo jej ta czerń pasuje. Jednak w tak eleganckim komplecie wyobrazić sobie można kobietę, która siedzi wyprostowana, ze ściągniętymi łopatkami i wzrokiem skierowanym przynajmniej ku linii horyzontu. A gdyby projektant tego kompletu zobaczył teraz Marię, mogłoby to nie zgrać się z artystyczną wizją prezentacji jego dzieła. Moja żona przypomina bardziej krewetkę czy innego bezkręgowca, z nogami podciągniętymi pod samą brodę. Jej położone na kolanach czoło podskakuje równomiernie z każdą kolejną łzą. Ciężko nazwać to nawet płaczem, brzmi, jakby zwierzę umierało. I to zwierzę z krzywą przegrodą nosową. Nierównomiernie pofukuje i kiedy już myślę, że był to ostatni raz i uda się jej uspokoić, to nadciąga kolejny nieludzki dźwięk. Aż cała drży, ale kiedy się przypatrzeć, to z oczu nie leci już nic.
I tak siedzimy.
Sytuacja zdecydowanie niekomfortowa, ale już zorientowałem się, że nie mam na nią żadnego wpływu. Kilkukrotnie próbowałem wstać, ale moje mięśnie chyba nie wróciły razem ze mną z zaświatów. Nie żeby była ich jakaś spektakularna masa, ale przyjąłbym teraz każdą ilość. Teraz jednak pewnie leżą gdzieś przed bramą i Święty Piotr zastanawia się, co począć z taką kupką mięsa. Raczej nieświeżego. Kilkukrotnie mówiłem coś na głos, ale efekt był zawsze ten sam. Machałem ręką, próbowałem nawet gwizdnąć. Nic.
I tak siedzimy.
Chciałbym jej coś powiedzieć, pocieszyć. Zawsze kiedy płakała, choć robiła to raczej rzadko, przynajmniej w porównaniu do innych znanych mi kobiet, miałem w sobie niemal rozsadzający mnie przymus zakończenia jej płaczu. Dlatego traktowałem to bardzo personalnie. Jeśli moja żona płacze, jest to moja wina i mój obowiązek ten stan odwrócić, nawet jeśli to wcale nie była moja wina i pewnie powinienem po prostu dać się jej wypłakać. Ja tymczasem zawsze miałem w zanadrzu kilka głupich min i opracowanych do perfekcji rubasznych żartów. Lubiłem zatem myśleć, że mam dużą skuteczność w pocieszaniu Marii, i uważałem, że czyni mnie to lepszym mężem. Choć przecież doskonale wiedziałem, że przez tę całą farsę, którą urządzałem, kiedy uroniła chociaż łzę, po prostu pewnie nie płakała w moim towarzystwie. Co nie oznaczało, że nie robi tego w ogóle. Ten stan rzeczy jednak już mi nie przeszkadzał i niespecjalnie się nad nim zastanawiałem.
Ale przeszkadza mi teraz, bo teraz to widzę, nie mogę nic zrobić i aż mnie nosi. Sprawić, żeby nie płakała. Mój tak zaprogramowany mózg, mimo tego, że obecnie mam większy, a przynajmniej bardziej zastanawiający problem, i tak uznaje to za największe pragnienie. Ale nawet największe pragnienia na nic się nie zdadzą, kiedy nie dość, że nie możesz się ruszyć, to jeszcze jesteś martwy.
I tak siedzimy.
Sięgam do pamięci, próbuję jakoś to wszystko pozbierać do kupy. Wytężam umysł, staram się tylko na tym skoncentrować, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć niczego, co miałoby miejsce w przeciągu ostatnich godzin czy dni i doprowadziło do tej sytuacji. Żadnej kolizji, żadnego samochodu wjeżdżającego we mnie na pasach, poślizgnięcia się pod prysznicem czy niefortunnego upadku z drabiny. Nie byłem na nic przewlekle chory, przynajmniej nie bardziej, niż w moim wieku było to standardowe. Żadnych lekarzy, szpitala, planowej operacji, potencjalnie nieinwazyjnego zabiegu, który okazał się całkowicie inwazyjny. Żadnego nawet tunelu ze światełkiem, żadnej czarnej głuszy, żadnego nieba, piekła czy czyśćca. Nie pamiętam momentu ani tym bardziej nie znam powodu swojej śmierci. Nie wiem też nawet, jaki jest miesiąc. Nie wiem, jak się tu znalazłem. Wiem tylko, że moja żona dalej płacze, jak płakała, a mnie stopniowo przestaje to już nawet tak przeszkadzać.
Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy faza frustracji ustąpiła fazie znudzenia, ale kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, poczułem wyraźną ulgę. Maria minę ma tak zdziwioną, jakby usłyszała go pierwszy raz w życiu i nie wiedziała, skąd dochodzi ten dźwięk. A przede wszystkim nie miała pojęcia, co się robi w takim momencie.
– Wstań i otwórz drzwi. Ktoś stoi po drugiej stronie – mam ochotę powiedzieć, ale nie mówię, bo to przecież bez sensu.
Maria jednak sama rozwiązuje zagadkę i orientując się w swoim stanie, pragnie odroczyć moment, gdy człowiek za drzwiami zobaczy jej zapuchniętą twarz. Krzyczy więc strategiczne:
– Chwileczkę!
Jej głos przypomina bardziej skrzek ropuchy, ale przynajmniej jest donośny. Momentalnie zrywa się na równe nogi i podbiega do lustra zawieszonego nad niby-zabytkową komodą. Konfrontacja ze swoim opuchniętym odbiciem skutkuje cichym jękiem przerażenia. Niesamowite, jak szybko z zupełnej rozpaczy przeszła w stan przerażenia, że ktoś tę rozpacz zobaczy, i momentalnie przestała wyć. Zamaszystym ruchem znika za drzwiami łazienki. Słyszę tylko odkręconą wodę i za kilkanaście sekund Maria staje w przedpokoju gotowa otworzyć gościowi drzwi.
Jeśli ktoś by mnie zapytał, czy moja żona jest dobra w ukrywaniu emocji, to bym nie rozumiał, o co pyta. Takie to było oczywiste. Cokolwiek by się działo, jak bardzo zapłakana czy wkurzona by była jeszcze sekundę wcześniej, gdy tylko na horyzoncie pojawiał się człowiek, który nie był mną, jej twarz momentalnie rozluźniała się, wygładzała i wracała do standardowego, nie czerwonego koloru. Nie tym razem. Wciąż wygląda jak zaryczany, zasmarkany trzylatek, któremu mama nie kupiła tego zdalnie sterowanego helikoptera na baterię. A bardzo go chciał. Maria zerka w lustro i dowiaduje się o swoich przekrwionych białkach, zapuchniętych powiekach i wciąż cieknącym nosie, ale trudno. Nie ma już ani czasu, ani wyboru.
Spodziewam się jej matki. Albo mojej matki. Ewentualnie sąsiadki z naprzeciwka. I o ile którakolwiek z matek oznaczałaby względne wsparcie, przynajmniej w kwestii gastronomicznej lub analogicznej formie wyrażania uczuć przez spełnianie za kogoś obowiązków domowych, co zostało przyjęte w naszym kraju jako wzorzec najszlachetniejszy, tak sąsiadka z pewnością przyszłaby wetknąć nos w nie swoje sprawy i wkurzyć Marię. Nikt nie działał jej na nerwy tak jak ta stara raszpla. Jestem przekonany, że robiła to celowo. Mając niewiele rozrywek w życiu, lubiła po prostu irytować moją żonę, przez co też mnie. Jednak teraz nie byłaby to taka zła opcja, smutek Maria zamieniłaby na gniew i dobrze by na tym wyszła. Niestety jednak. Maria w końcu zbiera się na odwagę i otwiera drzwi, lecz na ganku nie stoi żadna z tych kobiet. Choć ma sukienkę. Ha, za życia był to mój ulubiony dowcip z kategorii religijnej. I chyba nie podzielił losu kupki mięśni i został ze mną. Facet w sukience, kto to widział.
Ksiądz Marek nie jest jednak tylko księdzem. Przynajmniej nie dla nas, przynajmniej nie dla Marii. Ta dwójka przyjaźni się praktycznie od zawsze, a i jeszcze wcześniej. Ich rodzinne, zresztą niemal identyczne domy dzielił tylko budynek ochotniczej straży pożarnej, sklep wielobranżowy „U Teresy” i dziesięć metrów podjazdu. Jednak czasy ich dzieciństwa to nie były czasy, kiedy wszyscy sąsiedzi się ze sobą przyjaźnili. W naszym mieście nigdy w sumie nie było takich czasów. Jednak na szczęście obydwu matek, które jeszcze wtedy matkami nie były, przydzielono je do jednego pokoju w dziale księgowości i rozliczeń Garnexu. Całymi dniami razem wystawiały, sprawdzały i archiwizowały stosy faktur, rachunków i innych papierów z ciągiem liczb, o których nie miały większego pojęcia. Więc gdy okazało się, że ich porody będzie dzielił zaledwie miesiąc, pomyślały, że to największy dar od Boga. Bo najgorsze dla kobiety w macierzyństwie nie są nieprzespane noce albo nawet obwisłe piersi. Najgorsza jest samotność. A te dwie kobiety, nie mając oparcia w mężach, co oczywiście było wtedy zupełnym standardem, uratowały siebie nawzajem od tej samotności, przechodząc wspólnie kolejne etapy.
I tak podobnie od samotności ratowały się ich dzieci, kiedy już nimi były i umiały się zdobyć na taką interakcję międzyludzką. Jednak w ich przypadku siły nie rozłożyły się po równo. Maria od małego była wyszczekana, zawsze grała główne role w szkolnych przedstawieniach, była przewodniczącą klasy i kapitanem drużyny siatkarskiej. Zapraszali ją na wszystkie przyjęcia urodzinowe, a jej warkocze były najczęściej ciągniętymi warkoczami w historii naszego miasta. Marek zupełnie przeciwnie. Zawsze cichy, nieśmiały, trzymający się na uboczu. Niepytany nie mówił nic, a i pytany często tylko milczał. Wciągany w towarzyskie kontakty jedynie za sprawą rozchwytywanej przyjaciółki, właśnie tylko z tego był znany. Choć nie sprawiał problemów i miał dobre wyniki w szkole, jego ojciec ewidentnie wolałby wymienić je na więcej testosteronu w układzie hormonalnym syna. I chęci te próbował przełożyć na niego za pomocą najpierw skórzanego pasa, a gdy to nie przyniosło skutku, kabla od żelazka albo deski wyrwanej po pijaku z ogrodzenia przed domem.
Jak się potem dowiedziałem, właśnie to najbardziej zacieśniło przyjaźń Marii i Marka. Ona jako urodzona obrończyni uciśnionych najchętniej sama przywaliłaby jego ojcu tą deską. Jednak skutecznie powstrzymywały ją przed tym obie matki oraz fakt, że ojciec Marka miał blisko dwa metry i był dyrektorem Garnexu. A że Garnex, fabryka garnków i drobnych urządzeń kuchennych, była żywicielem całego miasta, był nim pośrednio też jej dyrektor. I tak ojciec Marka tłukł go w najlepsze, a przyjaźń mojej żony zacieśniała się w najlepsze.
Ja w tej historii pojawiam się znacznie później. I choć, jako że w Złoczewie są trzy podstawówki i dwa licea, czyli występuje nieduża szansa, żeby nie spotkać się w tej samej szkole, nam się to udało. Pierwszy raz zobaczyłem ją, jak kupowała chleb. Oczywiście wcześniej widziałem ją wiele razy. Każdy w Złoczewie widział każdego wiele razy, ale dopiero wtedy zwróciłem na nią uwagę. To był wiek, kiedy dziewczyny przestawały być tylko grupą dziewczyn, ale zaczynały być osobnymi ludźmi, z którymi nawet czasem chciało się porozmawiać. Miałem szesnaście lat i już wtedy wiedziałem, że zostanie moją żoną. Brzmi niezwykle romantycznie, czyli zupełnie przeciwnie do tego, co faktycznie się wydarzyło.
Miejsce akcji: piekarnia Drożdżowa szumnie zwana sieciową, bo poza tą na Piłsudskiego były jeszcze dwie, czym ustanowiły miastowy monopol. Gwar i kolejka jak zwykle. Maria ubrana w żółtą sukienkę, do której sama przyszyła małe, jeszcze bardziej żółte kokardki, takie same, jakimi związała warkocze, miała właśnie odejść od kasy z chlebem pod pachą, a przede mną w kolejce stały jeszcze dwie osoby. Ona już krzyczała „do widzenia”, już prawie wychodziła, a ja wciąż nie miałem chleba, więc nie mogłem za nią wyjść. Kiedy ma się szesnaście lat, jest się na tyle leniwym, że wizja ponownego stania w kolejce przez dziesięć minut może wygrać z wizją posiadania idealnej żony. Ale tym razem tak się nie stało. Ku uciesze starowinki za mną spontaniczną decyzją zerwałem się i ruszyłem w pogoń za Marią, która podczas moich rozmyślań zdążyła już przejść na drugą stronę ulicy. Wtedy zrozumiałem, że wiem, jak ma na imię, i czując niebywały przypływ odwagi, krzyknąłem:
– Maria, musisz mi oddać swój chleb!
– A to niby dlaczego? – Odwracając się na pięcie, prawie zdzieliła mnie po twarzy brązowym warkoczem.
– Bo przez ciebie ja nie mam swojego.
Chwila konsternacji, skierowała swój bystry wzrok na wyblakły szyld piekarni. Stałem przerażony, nawet nie próbując wytłumaczyć, o co mi chodziło. Cokolwiek bym powiedział, jedynie pogorszyłoby sprawę. Ale Marii nie trzeba było nic tłumaczyć. Roześmiała się i wyciągnęła do mnie rękę z bochenkiem. Kupiona, dziękuję, można się rozejść.
Dodam, że wcale mi tego chleba nie oddała, a ja po najkrótszej pierwszej randce, kiedy to zaproponowałem jej, że ją odprowadzę do domu, czyli jakieś pięćset metrów od miejsca, w którym staliśmy, wróciłem do siebie z pustymi rękami, co oczywiście poskutkowało dziesięciominutowym lamentem mojej matki pod tytułem „Czyjawszystkomuszęrobić samajajużniewiemcosięztobądzieje”. Nie dość, że był to jej standardowy repertuar, to motyle czy inne bezkręgowce w moim żołądku sprawiały, że już zupełnie nie słyszałem jej głosu i tylko patrzyłem rozanielony na nasz czajnik, który kiedyś miał pewnie kolor kokardek Marii.
I już kilka dni później szczerze nienawidziłem Marka. Choć wypytałem wszystkich, którzy mogli mieć o tym jakieś pojęcie, oraz w sumie też tych, którzy nie mogli, czy widzieli może, żeby on łapał ją za rękę albo ona dała mu buziaka w policzek. I choć wszyscy odpowiadali przecząco ani nie pojawiały się żadne inne znaki, nie przeszkadzało to mojej zazdrości rosnąć z dnia na dzień. Bo oni zawsze łazili i rozmawiali. Ja zimą rzucałem w nią śnieżkami, a latem wjeżdżałem rowerem w kałużę tak, żeby oblać jej podkolanówki. A oni wciąż rozmawiali. Gdy szli do szkoły, gdy z niej wracali, na ławce w parku, podczas festynu przy każdym stoisku, a nawet pojechali wspólnie na wakacje. W sumie ich rodziny robiły to co roku i nie było w tym nic dziwnego, ale wyobrażam sobie, że tam też rozmawiali. Ja nawet nie wiedziałem, o czym można rozmawiać z jakąkolwiek dziewczyną. Ba, ja nawet nie wiedziałem, o czym można rozmawiać tak długo z kimkolwiek. Kiedy zaprosiłem Marię na spacer po parku, bo nie za bardzo wiedziałem, dokąd moglibyśmy pójść, ona zapytała mnie, jak mi minął dzień, a ja odpowiedziałem, że fajnie. Ja ją zapytałem, czy lubi chodzić do parku, a ona powiedziała, że tak. Resztę drogi szliśmy w ciszy, kopiąc na zmianę kasztana, i choć uśmiechaliśmy się do siebie tak, jak zauroczeni nastolatkowie powinni się do siebie uśmiechać, nie rozmawialiśmy.
Dlatego kiedy jakiś czas później, kiedy to mimo moich usilnych starań Maria wciąż nie była moją dziewczyną, a ogłoszono, że Marek zaraz po zakończeniu liceum wybiera się do seminarium duchownego w innym województwie, poczułem ogromną ulgę. W końcu zniknie z mojego pola widzenia, a co ważniejsze – działania. Wprawdzie ogłosił to jego ojciec i to podczas oficjalnej przemowy z okazji Dni Złoczewa, co rodziło pewne obawy, że ukończenie seminarium przez Marka może zostać zakłócone jego buntem skutkującym ucieczką do Wrocławia czy nawet Warszawy. Z moją żoną rzecz jasna. Jednak na moje i pewnie też Marka szczęście nic takiego nie miało miejsca. Nie jestem pewny, jak miałoby się szczęście Marii.
Chyba bramy kościoła bronią nie tylko przed nieczystymi mocami i kuszeniem szatana, ale też przed utratą kolagenu. Marek wygląda prawie tak samo jak w liceum. Wysoki po ojcu, z burzą loków po matce i przystojny nie wiem po kim. Stoi tak na ganku z bukietem kwiatów. Większość księży wygląda tak samo. Sutanny są jak mundurki. Ot, zwykli faceci, z nawet podobnymi fryzurami, prawie zawsze bez zarostu, z podobnym wyrazem twarzy, który nie wyraża nic. Ale Marek nie wygląda jak ksiądz. Tylko jak aktor, który ma zagrać księdza. Jakby na swoje muskularne ciało tylko zarzucił sutannę kupioną w sklepie z kostiumami. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że ma muskularne ciało, ale w sumie to nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałem go jakoś bardziej rozebranego. Teraz bardziej niż kiedykolwiek cieszę się, że ustawiłem fotel tak, aby widzieć drzwi wejściowe. Za życia dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, po śmierci karmi moją ciekawość.
– Cześć, Maria.
– Szczęść Boże.
Upływ czasu widać tylko po jego głosie. Z kolegami za dzieciaka nabijaliśmy się z jego cienkiego zawodzenia w chórze kościelnym. Może gdyby nie nasze szczeniackie dogadywanie, zostałby sławnym na cały świat falsetem. Jednak rzucane w niego wyzwiska i patyki, gdy odjeżdżał przestraszony na czerwonym składaku w stronę Garnexu, być może sprawiły, że nie jeździł teraz po Europie ze swoim tournée, więc jako pierwszy mógł przyjść pocieszyć moją żonę po mojej śmierci. Z tego, co mi się wydaje, od wielu lat nie rozmawiają już jak kiedyś. Z tego, co mi się wydaje, dorośli ludzie, po czterdziestce, a po pięćdziesiątce szczególnie, nie rozmawiają już w ogóle. Raczej tylko się komunikują. Co na obiad, kiedy do sklepu, kiedy do matki, kiedy na cmentarz, dodatkowy angielski za drogi, a sąsiadka to chyba ma nowego. Tyle. Co u ciebie? Dobrze. To dobrze. Tyle.
– Herbaty?
Nawet w obliczu żałoby, z jeszcze zupełnie czerwonymi oczami, w chwilach, gdy to wszyscy powinni robić rzeczy dla niej, ona pyta, czy zrobić księdzu herbaty. A Marek, kiedyś jej najbliższy przyjaciel, nie mówi „no co ty, usiądź i powiedz, jak się czujesz”. Nie robi nawet jej herbaty. Zamiast tego pyta, czy został z lata jeszcze syrop wiśniowy i jeśli tak, z dodatkową łyżeczką miodu. Zmarzł w drodze.
Wchodzi, zdejmuje buty, ale dalej stoją razem w przedpokoju. Nie za dużo wiem o katolickich zwyczajach, stąd ciężko ocenić mi jego rolę. Czy księża chodzą do domów świeżo upieczonych wdów, w dodatku z bukietami kwiatów, i czy przyszedł jako ksiądz? Czy jednak postanowił wesprzeć ją w trudnym momencie i przyszedł jako przyjaciel. Czy może…
Minęło jakieś trzydzieści pięć lat, od kiedy Maria zapytana o relację ze swoim najlepszym przyjacielem tylko się uśmiechnęła i wytłumaczyła mi, że nic między nimi nie ma. Minęły trzydzieści trzy lata, od kiedy jej niebieski cień przysiągł mi miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Wreszcie minęło pewnie jakieś dwadzieścia lat, przez które nie poczułem zazdrości. Ani o Marka, ani o nikogo innego. Aż do teraz. I chociaż kiedy przez dwadzieścia lat nie odczuwa się jakiejś emocji, z początku nie bardzo wiadomo, o co chodzi, to przedłużająca się chwila, kiedy Maria powinna już pójść robić herbatę, ale zamiast tego stoi i patrzy się na Marka, sprawia, że dokładnie przypominam sobie piekący ucisk w gardle. Moment, w którym złość jest równa chęci zniknięcia. Okazuje się jednak, że emocje takie łatwiej przyjąć, kiedy nic nie da się zrobić. Zrób mu tę herbatę – nauczony bezsensownością wypowiadania słów na głos – tylko pomyślałem.
Maria jednak stoi w dokładnie tym samym miejscu i patrzy na niego. Nie robi mu herbaty. Jest ustawiona tyłem do mnie i nie widzę, jaką ma minę. Za to on wygląda, jakby też miał się rozpłakać. Albo nawet gorzej, wygląda, jakby miał ją przytulić.
– Och, przepraszam! Herbata.
W końcu – myślę.
Odwraca się na pięcie, a jej mina zupełnie nic mi nie mówi. Niedobrze. Znaczy, że to mina, która nigdy nie była dla mnie, a przynajmniej nie pamiętam, żeby była. Maria znika za futryną kuchni, przez co też z mojego pola widzenia, ale słyszę, że zaczyna gotować wodę w czajniku i stukać szafkami. Co najmniej jakby miała przygotowywać wigilię na dziesięć osób. Marek dalej nieruchomo stoi tam, gdzie stał. Jak gdyby bez zaproszenia nie mógł ruszyć ani kroku dalej.
– Jesteś księdzem, nie wampirem. Możesz wejść. – To akurat powiedziałem na głos i sprawiło mi niemałą satysfakcję. Na głos dla mnie oczywiście, bo on jak stał, tak stoi i gapi się na nasz salon.
Wygląda na zdenerwowanego, a to denerwuje mnie. Przynajmniej jest jeden plus całej tej sytuacji. Pierwszy raz widzę księdza w stroju roboczym, ale bez butów. Sutanna i jego wystające spod niej bordowe, lekko wyciągnięte na palcach skarpetki wyglądają co najmniej głupio. Przynajmniej tyle. W końcu Maria wraca z kuchni z tacą. Czas spędzony w kuchni spożytkowała też na przybranie normalniejszego koloru twarzy i chyba nawet poprawiła wcześniej poczochrane włosy. Dziarsko trzyma tacę z dzbankiem herbaty. Dzbankiem? To ile, przepraszam, oni zamierzają razem siedzieć? Obok dzbanka filiżanki, te ładniejsze, dla gości. Jedne z tych dla gości. I ciasteczka. Takie słoneczka z marmoladą różaną w środku i twardymi kryształkami cukru po bokach. Zrobiłem się głodny. Ale skoro nie mogę wstać ani nawet się ruszyć, a też nikt mnie nie słyszy, to chyba zaspokojenie tej potrzeby mogę odrzucić w niepamięć. Zresztą to chyba nie może być prawdziwy głód, raczej coś jak ból fantomowy po amputacji. Nie mam przecież żołądka i innych takich. Chyba.
Maria z Markiem rozsiedli się na kanapie. Choć nie, rozsiedli się to złe określenie. Są wyraźnie spięci i to spięcie widać w ich ruchach. Patrzą się na siebie nie dłużej niż sekundę i kiedy już to się stanie, każde prezentuje niezręczny uśmiech. Przynajmniej atmosfera zrobiła się mniej niezręczna, bo mają do wykonania jakąś czynność. Do pełna? Ile soku? Ciasteczko? Uważaj, gorąca.
– Dziękuję, że tak szybko przyjechałeś. – Zaraz, zaraz, czyli to ona go zaprosiła?
– Dla ciebie zawsze. Jak się czujesz? – Marek wygląda jak baranek boży. Jego oczy nagle zrobiły się dwa razy większe.
– Dziwnie, bardzo dziwnie.
– Śmierć jest elementem życia – wzdycha Marek.
No, ale mądre – myślę prawie oburzony – to tego uczą przez sześć lat w seminarium?
Po rzuceniu tak odkrywczego zdania nie pozostało im wiele więcej, jak powrócić do siedzenia w ciszy. Nie żebym uważał, że jest właściwy zestaw wypowiedzi, które można zaserwować komuś w żałobie, ale to, że śmierć jest elementem życia, jest jednym z głupszych. Przecież wiedzą to wszyscy. Co oznacza tylko tyle, że ta świadomość nie zmienia nic, bo ma ją każdy. Maria przecież wiedziała, że potencjalnie mogę umrzeć, jak każdy człowiek, ale nie czyni przecież to tej sytuacji ani trochę łatwiejszej.
I dalej tak siedzą, od czasu do czasu siorbiąc wciąż jeszcze parującą herbatę. Patrząc na nich teraz, jestem przekonany, że zatracili swoją dawną umiejętność rozmawiania godzinami. Cała sytuacja jest aż wzdrygająco niezręczna. Dobrze, że nie wiedzą, że ja, martwy mąż, siedzę dwa metry od nich. Byłoby jeszcze gorzej.
– Gramy? – wypalił nagle Marek, a w jego prawie czarnych oczach pojawiła się dawna iskra.
– Oj, nawet nie wiem, czy mam. – Maria nie wydała się jakoś szczególnie zaskoczona tym pytaniem.
– To poszukaj.
Moja żona wstała i udała się schodami na górę. Jako że jeśli chodzi o niektóre sprawy, jestem paranoikiem, to przed oczami pojawił mi się właśnie obraz księdza przypiętego do mojego łóżka kajdankami obszytymi futerkiem i moją żoną na nim. Albo ewentualnie wersja dla nieletnich – moja twarz na tarczy, a oni ciskają we mnie rzutkami, wydłubując mi oko lub wybijając wydrukowany ząb, przy okazji dodając raz za razem, jakim to byłem chamem i bucem. Mam tylko nadzieję, że to nie będzie wersja z opcją voodoo, bo mam małą odporność na ból.
Na szczęście dla mnie, a chyba na nieszczęście dla nich, Maria przyniosła z góry tylko pudełko. Wielki, kiedyś kolorowy napis na jego wieczku zupełnie nie zgadza mi się z zachwytem na jej twarzy. „Chińczyk”. W życiu bym nie powiedział, że coś takiego znajduje się w naszym domu, a już na pewno, że moja żona chciałaby w to grać. No, może trzy dekady temu, ale przecież nie teraz. Teraz jest poważną kobietą w kwiecie wieku, której dawno już nie w głowie takie głupoty. Ta myśl aż łupnęła. Ten głupi chińczyk.
Dla Marka może wcale nie jest poważną kobietą, która nie gra w planszówki. Patrzę na nią teraz, ściskającą niegdyś kolorowe pudełko z grafiką, jakich już nie robią, i jestem pewien, że jej uśmiech to ten sam uśmiech, którym uśmiechała się, tańcząc na studniówce, i ten sam, który serwowała, gdy krzyczałem „berek” i przeskakiwałem przez ogrodzenie parkowych krzaków, wiedząc, że mnie nie dogoni. Wygląda trochę inaczej. Mniej pełne usta, okolone drobnymi zmarszczkami, warkocze zamienione na kok i trochę bardziej szara cera. Ale to ten sam uśmiech. Byłem przekonany, że odszedł razem z pigmentem we włosach i niebolącymi kolanami. Z wszystkimi traumami, przeżyciami i szarymi, takimi samymi dniami. Nie było w tym nic dziwnego. Myślałem, że taka jest zwyczajna kolej rzeczy. Ludzie przestają być młodzi i nie zachowują się tak jak wcześniej. Taka kolej rzeczy. Tymczasem przede mną stoi ta sama siwiejąca Maria, jednak uśmiech na jej twarzy jest zupełnie dwudziestoletni. Oczy jej się zaświeciły i wygląda nawet ładnie. Dawno tak o niej nie pomyślałem. Choć dawno nie miałem czasu jakoś dłużej na nią popatrzeć. Za to obecna sytuacja nie daje mi wręcz innych możliwości.
– Świetnie! – Marek też ma minę młodzieniaszka. – A masz?
Czemu oni nie porozumiewają się całymi zdaniami? Co czy ma?
Tu już nie było wątpliwości. Podbiegła do kredensu i wyciągnęła dwie butelki nalewki, które przyjąłem w rozliczeniu za zawożenie mojej ciotki Wandy na comiesięczne kontrole u ginekologa. Nalewki były dziełem jej syna i smakowały, jakby ktoś rozpuścił cukier w wodzie i lekko pokropił spirytusem.
– Wiśnia czy dereń?
– Pytasz, co najpierw? – Roześmiali się niemal synchronicznie.
Ze zdziwieniem obserwowałem, jak Maria szybkim ruchem lokalizuje najpierw same butelki, potem ozdobne kieliszki na stójce. Wlewa wodę do dzbanka, a do szklanek, które zapewne mają zaraz wypełnić się zapojką, dorzuca plasterki cytryny. Moja żona już od wielu lat stroniła od alkoholu. Może nie jakoś celowo, ale z uwagi na to, że przy wszystkich imieninach, świętach i innych rodzinnych spędach to właśnie Maria przygotowywała całe jedzenie, nie miała czasu na biesiadowanie. Chyba. Kiedy skończyła już sprawdzać, czy zupy są odpowiednio przyprawione, czy ziemianki nie surowe, czy mięso nie za suche, a to ciasto to chyba kupne ktoś przyniósł, więc trzeba je schować w garażu, aby nikt go nawet nie zauważył, był już najwyższy czas, żeby opieprzyć męską część towarzystwa, że za dużo wypili i albo się kłócą, albo opowiadają jakieś rubaszne historie. No, raczej się kłóciliśmy. Ten cykliczny rytuał szybkiego wykładu o naszym żenującym zachowaniu oraz braku poprawy mimo upływu lat i utraty włosów głupio byłoby odegrać z kieliszkiem w ręce. Więc Maria wypijała tylko lampkę czerwonego, raczej słodkiego wina, kiedy już wszyscy chwiejnie kroczyli ku własnym domom. Zatem iście alkoholowy żart i chamska nalewka dołączają do listy dziwiących mnie rzeczy. Właśnie, mówią, że ludzie poznają się przez całe życie. Jak widać – nie tylko.
– Daj wiśnię.
Gorszy ze słabych wyborów – pomyślałem.
Zaczęli rozkładać pionki, kostki. Papierową planszę, która myślałem, że jest nietknięta zębem czasu, bo przecież nikt jej nie używał, rozłożyli całkiem zmatowioną. Marek bez pytania dał żółte pionki mojej żonie, a ona tylko zagarnęła je ręką, nie podnosząc nawet głowy. I tak zamiast prowadzić wielką, okropioną rzewnymi łzami rozmowę, na którą liczyłem, moja żona i ksiądz bez butów, jej kiedyś najlepszy przyjaciel, grają w chińczyka i piją wiśniową nalewką z moich ulubionych kieliszków, w moim własnym salonie. Początkowa irytacja i poczucie, że jednak nie znam Marii, dość szybko zostało zastąpione znudzeniem. Nawet ze sobą nie rozmawiają, przynajmniej nie więcej niż „nalej” i „idę siku”. Ile można patrzeć, jak ktoś gra w grę. Mogli chociaż wybrać coś bardziej zajmującego. Nawet oni sami się nie ekscytują, kiedy jedno wygra, i zupełnie nie rusza ich, kiedy przegrywają. Grają trochę jak roboty, mechanicznie, ciągle wpatrzeni w planszę. Ciekawe, czy martwi mogą uciąć sobie drzemkę, bo ten film zdecydowanie tego wymaga.