- W empik go
O północy w Bieszczadach - ebook
O północy w Bieszczadach - ebook
To kryminał wielowątkowy z elementami bieszczadzkiej duchowości, obyczajowości i bieszczadzkimi legendami! Zbrodnia - morderstwo młodej dziewczyny - łączy wszystkie wątki, ale w powieści spotykamy także bohaterów, którzy są niezwykle chętni do uprawiania igraszek łóżkowych… ”O północy w Bieszczadach” rozgrywa się u schyłku PRL-u, ale równie dobrze mogłaby się rozgrywać w naszej dzisiejszej rzeczywistości. Zapraszamy serdecznie do ciekawej zagadki kryminalnej, ale także do romansu oraz zabobonów… o północy w Bieszczadach!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-91-8019-074-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiadomo, skąd się to wzięło, ale od pokoleń w całych Bieszczadach wszyscy wiedzieli, że w żadnej innej wsi ani w miasteczku, a może nawet w całej Polsce, nie znajdziesz tak pięknych i ponętnych kobiet jak w Porąbce. Dziewczyny – każdego roku rodziło się ich tutaj więcej niż chłopców – od najmłodszych lat potrafiły dbać o urodę i chyba miały w sobie coś wyjątkowego, co jak magnes przyciągało do nich najprzystojniejszych i najbogatszych kawalerów z całej okolicy. Może kryła się w tym jakaś magia, jakieś czary; a może sam diabeł, mówiąc po żydowsku, miał w tym jakiś osobisty geszeft, bo każdy chłop – mądry czy głupi, bogaty czy biedny, wysoki czy niski, który tutaj trafił i choćby raz tylko umoczył dzioba i skosztował tego specyficznego, miejscowego miodu, dla kobiet z innych okolic przepadał jak kamień rzucony nocą w głęboką wodę. Od tej pory nie chciał już szukać szczęścia gdzie indziej. Choćby i jego rozum, z jakiegoś ważnego powodu, szukał logicznych wykrętów, ociągał się z ożenkiem i zapierał nogami o ziemię jak stary, uparty muł, musiał właśnie tutaj założyć sobie stryczek na szyję, bo po kobiecie z Porąbki żadna inna już mu tak dobrze nie smakowała.
Przez wiele lat, z podniesionym czołem, dumnie zaświadczał o tym stary Antoni Kurasz znad rzeki, gdy każdej środy, wracając autobusem z jarmarku w Ustrzykach Dolnych do domu, zawsze podchmielony, mówił do kompanów:
– Ja się nie tam nie chwalę, ale mówię wam szczerą prawdę, z ręką na sercu i rozporku od spodni, że moja Zosia ma najsłodszą cipkę na świecie. Taka kobieta dla zdrowego, jurnego mężczyzny, który wie, w czym rzecz, to prawdziwy skarb! Za worek złota ani nawet za cały hotel w Arłamowie, gdzie podobno aż kapie od bogactwa i codziennie przyjeżdżają wypoczywać goście z całego świata, bym jej nie oddał.
– Że baby z Porąbki smaczniejsze od innych, mnie nie musisz przekonywać. Wiem coś na ten temat i zgadzam się z tobą w stu procentach. Ale z tą słodkością twojej Zosi to chyba już trochę przesadzasz. – Za którymś razem sprzeciwił mu się Wojciech Paliwoda. Bystry facet. Pomimo że – tak między Bogiem a prawdą – miał tylko siedem klas i jakieś zaoczne kursy dokształcające na Uniwersytecie Marksistowsko--Leninowskim, a wcześniej był sklepikarzem, od dobrych dwudziestu lat z powodzeniem siedział na stołku gminnego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Bardejowie. – Twoja Zosia, nie obraź się, to już mocno przechodzona starsza pani, więc co tam, oprócz zmarszczek, może mieć jeszcze w tych swoich majtkach. A przecież wszyscy wiedzą, że nawet w najlepszych latach daleko jej było choćby do mojej Marysi.
– Nie przeczę, Jurnak – zgodził się Antek Cipuchna, bo takim przydomkiem już lata temu ochrzczono go we wsi. – Zosia nie jest już młoda i może nigdy nie była tak przystojna jak twoja żona, ale przecież nie o to chodzi…
– Daj spokój z tym Jurnakiem. Chociaż mnie to nie przeszkadza, to nie wypada w taki sposób do urzędowej osoby mówić.
– Tu nie urząd, tylko autobus.
– Niech ci będzie – ustąpił Paliwoda. – A wracając do tematu: moja Marysia to jest dopiero kobieta! W całym powiecie przystojniejszej nie znajdziesz. A poza tym gospodarna – doskonale potrafi zadbać o mężczyznę, o dzieci i dom… I sama jedna całe gospodarstwo prowadzi, bo mnie przecież ciągle nie ma, bo albo jestem w biurze, albo w rozjazdach. A mamy tego przecież prawie dwadzieścia hektarów. I ja to cenię! Niech mi ktoś zaprzeczy i powie, czy któraś inna tak potrafi?
Autobus typu zielony ogórek, wyprodukowany w fabryce samochodów w niedalekim Sanoku, huczał i podskakiwał na wybojach. Kurasz chrząknął, rozejrzał się dookoła, podumał chwilę, gdyż nigdy nie był w gorącej wodzie kąpany. Rozważnie szykował solidną ripostę, taką, którą jego przeciwnik poczuje aż w piętach. Paliwoda – co prawda, jak na jego niewyparzony jęzor, zaczynał dosyć ostrożnie – ale już nie pierwszy raz wchodził mu w drogę i próbował publicznie ośmieszać. Należało więc przyciąć go przy samej dupie.
– Słuchaj, Wojtek! Ja niczego nie ujmuję twojej Marysi, bo to dobra i pracowita gospodyni. Góral jestem. Za kawalera trochę wędrowałem po świecie – za robotą i nie tylko… Zanim się ożeniłem, znałem wiele kobiet i z niejednego pieca, jak to mówią, gorące bułki gołymi rękami wyjmowałem. Powiem ci więcej, chociaż nie lubię się chwalić, bywało, że ta czy owa zaradna matka specjalnie dla mnie zabijała co dorodniejsze gąski, kury i indyki, aby mnie dobrze ugościć i do swojej córki przywiązać… Szukałem długo, ale dopiero tutaj, w Porąbce, u mojej Zosi, znalazłem to, czego mi było trzeba. I od tej pory, Bóg mi świadkiem, nigdy jej nie zdradziłem. Nie chodziłem i nie chodzę na boki, bo nie mam takiej potrzeby!
Z tobą to co innego. Swoje lata masz, dorosłe dzieci i stanowisko pierwsze w gminie, a jeszcze się nie ustatkowałeś. Ciągle jeszcze czegoś szukasz u obcych bab pod spódnicą. Sprostuj mnie, jeżeli źle mówię. Toż gdyby twoja kobieta, tak jak się chwalisz, miała między nogami ten boski miód, tak jak moja Zosia, to po co byś się wygłupiał, wystawiał na pośmiewisko, robił z siebie durnia i za każdym razem, gdy tylko wychylisz kilka głębszych, gnał jak pies za suką do tej swojej Cukierniczki, którą nie tylko ty, ale każdy inny chłop we wsi, gdy go przypili, posłodzić swoją herbatę może!
Antoni dobrze wycelował i mocno wbił szpilę w odsłonięty zadek Paliwody, bo tamten aż podskoczył na siedzeniu. Poczerwieniał na twarzy i zakukuryczył się, gdyż cały autobus w tej chwili ryknął głośnym śmiechem.
„Czekaj no, stary idioto! Jeszcze mnie popamiętasz! Przytrzasnę ci jaja szufladą od stołu!” – myślał Paliwoda. Już miał ochotę rzucić mięsem i już kilka dosadnych słów cisnęło mu się na język, ale opanował się. Postanowił zbagatelizować sprawę, mając nadzieję, a nawet pewność, że już niedługo nadarzy się lepsza okazja, aby się odgryźć, bo Antek będzie potrzebował pustaków i cementu na budowę chałupy dla syna. Smarkacz zmajstrował dziecko siedemnastoletniej Anetce – córce sołtysa Rybotyckiego – i teraz nie wykręci się sianem. Co prawda brzucha jeszcze nie było widać, ale matka Anetki zauważyła, co się dzieje – córka już drugi miesiąc nie miała okresu – i zwierzyła się z kłopotu swojej najbliższej sąsiadce, a ta rozniosła wiadomość po przyjaciółkach.
Paliwoda dowiedział się wszystkiego od żony. Dzięki temu czuł teraz swoją przewagę nad Kuraszem, który najprawdopodobniej żył jeszcze w błogiej nieświadomości czekających go kłopotów, więc nie napalał się.
„Już niedługo przyjdziesz do mnie z czapką w rękach. Zapukasz nieśmiało, ukłonisz się nisko i poprosisz o przydział… A wtedy ja będę górą. Przypomnę ci to i tamto” – myślał z uczuciem satysfakcji. Ale głośno powiedział:
– Z tobą, Antek, to tylko sobie zacząć. – Jako osoba publiczna, urzędnik państwowy, nie chciał wdawać się w zwyczajną chłopską pyskówkę, która mogła zakończyć się mordobiciem. – A nie zostawisz na człowieku suchej nitki. Każdego potrafisz zapędzić w kozi róg. Ale powiedz mi tak szczerze, czy jest gdzieś taki rasowy kot, który całe życie potrafi przesiedzieć przy jednej dziurze? Bo ja myślę, że nie ma!
– I tu się mylisz – zripostował Kurasz. – Jeżeli dziura jest dobra i bogata w myszy, to po co ma szukać szczęścia gdzie indziej?
– Dobra! Dobra! – zgodził się Paliwoda, unosząc obie ręce w pojednawczym geście. – Na języki z tobą nikt nie wygra, więc niech ci będzie, twoja prawda.
– A wracając do Arłamowa – zmienił temat – to na kieszeń zwyczajnego człowieka za wysokie progi. Mają tam pięciogwiazdkowy hotel z pierwszorzędnymi restauracjami. Kelnereczki w minispódniczkach, królewskie żarcie; a do tego sauna, baseny z podgrzewaną wodą, masaże i spacerki po leśnych alejkach, w ciszy i spokoju… A jakby i tego komuś było za mało, to może sobie dziewczynę dla towarzystwa zamówić. Przyleci helikopterem nawet z samej Warszawy, żeby taki zagraniczny, dolarowy gość nie czuł się zbyt samotny i mógł sobie w każdej chwili bezpiecznie ulżyć.
– Lejesz wodę, Wojtek, że aż w butach ci chlapie! – Obruszył się siedzący za plecami kierowcy Andrzej Wieczorek z Sosnowego Potoka, przysiółka Porąbki. – Wypiłeś za dużo i bez potrzeby mielesz ozorem. Niech ci się nie wydaje, że zjadłeś wszystkie rozumy, a my jesteśmy idiotami.
Wieczorek już dawno przekroczył siedemdziesiątkę, ale nadal gospodarzył na swoich hektarach. Ponadto był kimś w rodzaju wiejskiego szamana. Potrafił samymi ziołami, bez surowicy i bolesnych zastrzyków, wyleczyć ukąszenie żmii. Podobno – niektórzy w to nie wierzyli – miał jakąś władzę nad wszystkimi gadami. Krążyły pogłoski, że potrafi sterować ich zachowaniem i zmuszać je do wykonywania swoich poleceń. Gdyby więc chciał komuś zaszkodzić, łatwo by mu to przyszło. Ale on, będąc przyzwoitym, prawym, chociaż nieco drażliwym człowiekiem, czynił tylko dobro i nigdy jeszcze nikomu żadnej krzywdy nie zrobił. Z Paliwodą, sam już nie pamiętał dlaczego, miał od dawna na pieńku, więc nie przepuścił okazji, żeby mu dociąć.
– Może i leję, ale lepiej, żebyście wiedzieli, że chłopów w gumowych butach tam nie wpuszczają.
– A ty kim jesteś, jak nie chłopem?
– Racja, ale urzędowym! A to, jakby nie patrzeć, już zupełnie inna para kaloszy.
– Mądrzysz się, bo chcesz uchodzić za lepszego od nas. A tak naprawdę boisz się, żeby ci ktoś młodszy i sprytniejszy stołka spod dupy nie wyszarpnął – kontynuował swoją wypowiedź Wieczorek.
– Jeszcze się taki w gminie nie urodził, który by potrafił mnie przeskoczyć. A wy jesteście durni. Tyle wam powiem!
– Uważaj, co mówisz, Wojtek. I nie wyzywaj ludzi od durni, bo sam nie jesteś lepszy – obruszył się Wieczorek. – W końcu żaden z nas, pomimo wszystko, jeszcze w majtkach kochanki na głowie, zamiast czapki, rano do własnej żony nie wrócił.
Sprawa tego niecodziennego, głośnego powrotu Paliwody z nocnych wojaży odbiła się szerokim echem w całej wsi. Jeszcze dzisiaj, chociaż minęło już pół roku, stanowiła przedmiot żartów i śmiechów we wszystkich chałupach.
Paliwoda, wracając zimą, mocno podchmielony, z biura w Bardejowie do domu, po drodze, z połówką przedniego winiaku w dyplomatce i reklamówką słodyczy dla dzieci, wstąpił do Marty Trzepaczki z Chłodnego Jaru. Po wódce – spotkanie partyjnych działaczy w Komitecie Powiatowym w Ustrzykach Dolnych zakończyło się drobną popijawą w restauracji Laworta – zachciało mu się obcej kobiety.
Marta była powszechnie znana pod pseudonimem Cukierniczka, gdyż każdemu, kto do niej zaszedł, za parę groszy lub za jakąś drobną przysługę, a czasami nawet zupełnie za darmo potrafiła osłodzić życie, częstując go gorącą herbatą i wpuszczając do swojego ciepłego łóżka. Robiła to z wielką swobodą, bez zbędnych zahamowań i ceregieli, bo miała do tego jakiś naturalny dar; i ciągle odczuwała niedający się niczym przytępić pociąg do mężczyzn. A przy tym znała się na tej łóżkowej robocie jak mało która kobieta. W miłosnym akcie zapominała o bożym świecie, oddawała się bez reszty i wyczyniała cuda. Umiała w taki sposób rozkładać nogi, wyginać się, wypinać zgrabny tyłeczek i przyjmować najprzeróżniejsze – czasami wręcz akrobatyczne – pozycje, że kto raz spróbował z nią tej zabawy, długo nie mógł otrząsnąć się z doznanych wrażeń. I choćby się później przysięgał, że więcej tego nie zrobi, nie miał wyjścia – musiał do niej wracać.
Ona natomiast za swoją niespokojną, nieposkromioną naturę, wybujałe libido i brak zahamowań płaciła samotnością. Żaden mężczyzna na dłuższą metę nie potrafił dotrzymać jej kroku. Zdawała sobie z tego sprawę i dlatego nie chciała się z nikim wiązać na stałe.
Aby czuć się w miarę komfortowo i zaspokajać swoje seksualne potrzeby, musiała spotykać się z wieloma partnerami. Ale taki styl życia i nieostrożności wieku młodzieńczego spowodowały, że samotnie wychowywała trójkę nieślubnych dzieci. Każde z nich miało innego ojca. Wszyscy płacili alimenty i od czasu do czasu nadal korzystali z usług gorącokrwistej Marty.
Tamtego wieczoru Paliwoda zamierzał spędzić z nią w łóżku kilka upojnych godzin i przed północą, o przyzwoitej porze, wrócić do domu, aby i tam spełnić swój obowiązek – żona, kiedy kochał się z nią regularnie, nie podejrzewała go o zdrady. Jednakże po obaleniu z kochanką pół litra wódki, a miał już przecież trochę w czubie, zapomniał o bożym świecie i ostrożności. Po upojnym i wyczerpującym akcie miłosnym, w trakcie którego Cukierniczka wyssała z niego wszystkie soki i wykrzesała ostatnią iskrę, rozebrany do naga zasnął błogo w ramionach kochanki. Gdy rano, na pół przytomny, obudził się, na dworze był już dzień. Kościelne dzwony wzywały na pierwszą poranną niedzielną mszę. Chcąc opłotkami przemknąć do domu, zanim ludzie tłumnie ruszą do kościoła, szybko się ubrał. W półmroku chwycił z podłogi i nałożył na głowę ciepłą czapkę, aby nie odmrozić sobie uszu i wybiegł na podwórko.
Piętnaście minut później, gdy z dobrze obmyśloną bajką – wynikało z niej, że noc spędził pracowicie w Ośrodku Rządowym w Trójcy, gdzie razem z naczelnikiem gminy zostali zaproszeni na bankiet rządowy przez przebywających na polowaniu ministra rolnictwa i wojewodę bieszczadzkiego, aby tam, nieoficjalnie, poruszyć kilka spraw ważnych dla rozwoju regionu – pojawił się w domu, w spokojną i uległą zwykle kobietę jakby piorun strzelił. Zrobiła taką karczemną awanturę – wręcz prawdziwe piekło, z którego musiał ratować się ucieczką. Okazało się bowiem, że pod czapką przyniósł do domu pachnące lawendą czerwone, koronkowe majtki kochanki.
Żona zauważyła je od razu – kawałek fikuśnej koronki wystawał spod czapki, przysłaniał mu czoło i świecił ostrzegawczo jak czerwone światło STOP na przejściu dla pieszych – i bez problemu domyśliła się, że należą do Marty Trzepaczki. We wsi żadna inna kobieta w środku mroźnej zimy nie odważyłaby się założyć na dupę takiego przeźroczystego listka figowego, który żadnego ciepła nie mógł zapewnić. Ponadto Marta lubiła suszyć swoją bieliznę na sznurku przed chałupą, więc wszyscy wiedzieli, jaki ma gust.
Nie było sensu się tłumaczyć. Wojciech przyjął to, co się później wydarzyło, na klatę, z podziwu godną pokorą i spokojem. A kobieta naprawdę się wściekła. Wpadła w prawdziwą furię i wywaliła przez okno, na śnieg, wszystkie jego rzeczy, które znalazły się w zasięgu jej rąk.
– Wynoś się stąd, ty buhaju, do tej dziwki, od której przychodzisz! Nie chcę cię więcej widzieć! – krzyczała na całe gardło.
Nie mając innego wyjścia, Paliwoda, zataczając się i potykając o własne nogi, bo ze łba kurzyło mu się jeszcze jak z gorącego pieca, pozbierał, co się dało, zawiązał w węzełek; osiodłał młodego jabłkowitego ogiera, którego trzymał tylko dla parady – do bryczki i pod siodło, bo w polu obrabiał wszystko traktorem – dosyć zgrabnie wskoczył na kulbakę i pojechał do swojej siostry Jadzi mieszkającej w przysiółku Capury, która zawsze udzielała mu azylu.
Z doświadczenia wiedział, że po kilku dniach żona się uspokoi i stęskniona za nim, gdy on będzie w urzędzie, wyśle któreś dziecko z zakamuflowaną wiadomością do ciotki, że ten nicpoń i dziwkarz może już wracać do jej łóżka.
Słowa Wieczorka po raz drugi wywołały w autobusie pomruk śmiechu. Paliwoda poczuł się dotknięty. Na chwilę stracił panowanie nad nerwami i wbrew trzeźwemu rozsądkowi, bo w Wieczorku nikt, kto miał chociaż odrobinę oleju w głowie, nie chciał mieć wroga, wypalił prosto z mostu:
– Co ty, stary Gadziarzu, możesz wiedzieć o kobietach? Na samą myśl o tym, czym się zajmujesz, bierze mnie wstręt.
– Gadziarzu, mówisz… – obruszył się Wieczorek. – To znaczy, że na serio próbujesz mnie obrazić?
– Tak! Dobrze słyszałeś. Mówię Gadziarzu! I robię to z pełną świadomością. Nie boję się ciebie! Obrażaj się, jeżeli chcesz. Więcej ci powiem: Nie wierzę w te twoje nadprzyrodzone zdolności. Dla mnie jesteś tylko zwykłym szarlatanem – oszustem i niczym więcej. Jako jeden z ostatnich w Bieszczadach szerzysz zabobon. Ośmieszasz nas, cofasz w rozwoju o jakieś dwieście lat. Trujesz ludzi tymi swoimi miksturami i możesz za to nieźle beknąć.
W tym momencie Paliwoda zdał sobie sprawę z tego, że trochę się zagalopował, ale słowo się rzekło i było już za późno, aby je cofnąć.
– Nie boisz się, to i dobrze. Mnie nie trzeba się bać. To jednak nie znaczy, że pozwolę ci bezkarnie na sobie psy wieszać. – Wieczorek był zdenerwowany, ale panował nad nerwami. – Za dobrze ci się powodzi, obrosłeś w piórka i wydaje ci się, że już z nikim nie musisz się liczyć. Mnie nic do twojej władzy i pieniędzy. Ale Gadziarza ci nie daruję! Nauczę cię rozumu i przypomnę o szacunku do starszych, bo mógłbym być twoim ojcem. Dlatego obiecuję ci tutaj, przy świadkach, że niedługo sam do mnie przyjdziesz i na kolanach będziesz przepraszał za to, że przezwałeś mnie Gadziarzem.
– Chyba ci się ze starości w głowie poprzewracało! – wybuchnął Paliwoda. – Nigdy cię nie przeproszę! Szybciej wyślę ci do chałupy milicjantów z posterunku, aby przewrócili ci ją do góry nogami i poszukali bimbru…
– Zobaczymy, jaki jesteś twardy. Tylko pamiętaj: przeprosić musisz na kolanach! Inaczej ci nie daruję!
– Nie licz na to! Szybciej ty pofatygujesz się do mojego biura, a tam nie będziesz już taki hardy.
W tym momencie ta niezbyt przyjemna rozmowa została przerwana, bo autobus dotarł do końca swojej trasy i zatrzymał się na przystanku, przy Żydowskim Placu. Kiedyś stała tu karczma, a teraz okazała, kryta gontem świetlica wiejska z modrzewiowych bali, w stylu zakopiańskim, oraz sklep i bar miejscowego drobnego przedsiębiorcy.
Ludzie ruszyli do wyjścia, a kierowca, nieziemsko przystojny kawaler z sąsiedniej wsi, Zbigniew Wrona – wyspecjalizowany w podrywaniu, rozkochiwaniu w sobie i rozdziewiczaniu na tylnym siedzeniu autobusu młodych dziewczyn, które dojeżdżały z nim do szkół średnich i pracy w Sanoku, Ustrzykach Dolnych i Lesku – wykorzystując zamieszanie, chwycił za spódnicę, przyciągnął do siebie i zagadnął osiemnastoletnią Agnieszkę Kurasz.
– Daj spokój, bo tata patrzy – szepnęła mu wprost do ucha, ale nie broniła się zbyt mocno, a nawet na mgnienie oka przysiadła na jego muskularnej nodze. Podobał jej się i chciała go troszeczkę podrażnić, aby zobaczył z bliska, poczuł i zapamiętał, co ma do zaoferowania mężczyźnie, którego wybierze i pokocha.
– No to jak, mała, z tą naszą dzisiejszą randką? Przyjdziesz? – zapytał oszołomiony zapachem jej włosów, które musnęły go po twarzy.
– Zobaczę, co da się zrobić, ale nie obiecuję.
– Chyba nie chcesz, żebym umarł z tęsknoty.
– Nie, tego bym chyba nie chciała. Co by zrobiły te wszystkie zakochane w tobie panienki?
– Nie ma żadnych innych panienek. Tylko ty mi się podobasz. Nikt więcej.
– Powiedzmy. – Uśmiechnęła się zalotnie i już jej nie było.
Dziewczyna była inteligentna i dowcipna, i tym go zaintrygowała bardziej niż urodą. A poza tym miała zgrabne długie nogi, okrągły jędrny tyłeczek, talię osy i zaskakująco duże piersi oraz – jak on to nazywał – błyszczące niecierpliwością kurwiki w oczach: coś na pograniczu marzenia i snu, jawy i tęsknoty; przesiąkniętej niecierpliwością obietnicy wspaniałego daru i wielkiej rozkoszy. Taki niesamowity, powalający z nóg błysk w oczach mają tylko młode, dojrzałe już, ale zupełnie niewinne dziewczyny, które jeszcze nigdy nie czuły mężczyzny między nogami, ale już o tym myślą intensywnie w swojej wybujałej, emanującej seksem podświadomości. Już tego pragną, marzą o tym i śnią po nocach, bo chcą jak najszybciej pozbyć się tego uciążliwego balastu niepewności – jak to jest? – i braku doświadczenia w tej najważniejszej dla nich płaszczyźnie ludzkiego życia.
Zbigniew nie mógł jednak długo rozkoszować się wrażeniami, jakie zrobiła na nim Agnieszka, przysiadając mu na kolanie, bo w tym momencie na przystanek przybiegł ktoś ze wsi i wśród ludzi jak grom z jasnego nieba gruchnęła tyleż nieprawdopodobna, co porażająca, straszna wiadomość, że pół godziny wcześniej w dojrzewającym łanie pszenicy, na południowym zboczu Kamiennej Góry, ludzie wracający z lasu, z grzybobrania, znaleźli obnażoną do pasa, zgwałconą i uduszoną Anetkę Rybotycką z Długich Zagonów, córkę sołtysa Porąbki.ROZDZIAŁ 2
Helena Kamińska od urodzenia mieszkała w Porąbce, w przysiółku Uroczysko Dolne i nigdy, nawet na chwilę, w jej głowie nie zagnieździła się myśl, że mogłaby stąd wyjechać i opuścić Bieszczady. Z powodu drobnej, dziewczęcej budowy ciała i typowo słowiańskiej urody wyglądała bardzo seksownie i młodo. Nikt, kto nie widział jej metryki, nie potrafiłby odgadnąć, że pół roku wcześniej ukończyła pięćdziesiąt lat, a przedtem urodziła i wychowała czworo dzieci: trzy córki i syna. Dziewczyny szybko znalazły sobie dobrych mężów i wyfrunęły z rodzinnego gniazda – do miast. W domu pozostał tylko najmłodszy, piętnastoletni syn, Marek, który miał odziedziczyć schedę po rodzicach. Nie było tego wiele: murowany dom z czerwonej cegły, zabudowania gospodarcze, traktor i trochę sprzętu rolniczego oraz dwanaście hektarów ziemi, z których tylko cztery żyznej równiny nad Sanem nadawały się pod uprawę zbóż. Reszta to położone na stromych połoninach łąki i pastwiska oraz spory kawałek młodego lasu. Kiedyś trudno było z tego wyżyć, ale Helena już dawno, nie oglądając się na nikogo, wzięła sprawy we własne ręce. Przekonała do swoich pomysłów sceptycznego męża i postawiła na hodowlę kóz, a także coraz modniejszą agroturystykę. Pomysł ten okazał się strzałem w dziesiątkę. Zapewnił rodzinie w miarę stabilne i dostatnie życie.
– Taka kobieta dla mężczyzny to prawdziwy skarb! – powiadał jej mąż, Michał, gdy chciał publicznie pochwalić żonę i sprawić jej przyjemność. Sam, pomimo że był solidnym i pracowitym człowiekiem, nie miał w sobie tyle ikry i takich pomysłów jak ona. Zdając sobie z tego sprawę, godził się, aby Helena wytyczała kierunki i przewodziła w ich domu. I dobrze na tym wychodził.
Teraz oboje prowadzili małe, domowe przedsiębiorstwo, które przynosiło im przyzwoity zysk. Michał codziennie rano jeździł do Ustrzyk Dolnych, gdzie kozie mleko i sery sprzedawały się od ręki, a zapotrzebowanie stale rosło. W gospodarstwie, oprócz kóz, trzymał cztery konie pod siodło dla spragnionych wrażeń turystów. Niekiedy zaprzęgał je do, zrobionej w Krakowie na indywidualne zamówienie, zgrabnej bryczki, którą woził po okolicy gości z miasta i nowożeńców do ślubów.
Każdego dnia, budząc się rano obok swojej pięknej żony, wiedział, że Bóg hojnie go obdarował, dając mu za towarzyszkę życia tak wyjątkową kobietę, która – chociaż na to nie zasługiwał, bo miał sporo wad – kochała go całym sercem. A ponadto była doskonałą kochanką.
Modląc się, zawsze dziękował Bogu, że nie pokarał go tak jak jego młodszego brata Kacpra, którego żona była bezduszną, rozpustną i przebiegłą suką. Michał wiedział, że takiej opanowanej przez diabła, przesiąkniętej złem do szpiku kości, zapatrzonej w siebie egoistycznej dziwki nie potrafiłby zadowolić żaden mężczyzna, a nie tylko Kacper, nawet gdyby dał radę zapewnić jej pięć orgazmów w każdą noc. Kalina kochała zmiany i adrenalinę, i nie znosiła ograniczeń. Była niewierna i przebiegła, a od męża żądała tylko pełnego worka pieniędzy, którymi szastała na prawo i lewo. Reprezentowała wszystko to, czego nigdy nie tolerował u kobiety i stanowiła zupełne przeciwieństwo jego żony. Musiała jednak coś w sobie mieć, skoro Kacper się jej trzymał.
– Helenko, co dzisiaj robimy? – Tym pytaniem często po przebudzeniu i udanym porannym seksie Michał rozpoczynał dzień.
– Na razie zjemy śniadanie, a później zobaczymy – odpowiadała pogodna i wesoła jak skowronek. Ta jej niczym niezmącona radość życia, wrodzony optymizm oraz to, że zawsze miała w głowie jakiś plan, stanowiły doskonałe antidotum na jego melancholię i poranne rozdrażnienie.
Obserwując, jak Helena podnosi się z łóżka i w przeźroczystej koszuli, zgrabna niczym nastolatka, krząta się po oświetlonej słońcem, przytulnej sypialni, wiedział, że jest szczęśliwy.
Na niebie nie było ani jednej chmurki, nic nie mąciło jego wspaniałego błękitu i zapowiadał się wesoły, upalny dzień. Pomimo że było jeszcze wcześnie – zbliżała się godzina siódma i słońce, które dopiero co wychyliło się zza ściany lasu, nie oświetlało jeszcze całej doliny – Helena zdążyła już odprawić męża z serem i mlekiem do miasta, syna wysłać do szkoły i wypędzić kozy na ogrodzone siatką pastwisko. W domu zrobiło się cicho i spokojnie, tylko z kurnika dolatywało gdakanie znoszących jajka kur. Helena miała teraz chwilę wolnego czasu i zamierzała wykorzystać go, aby obejść kilka sobie tylko znanych ścieżek i zebrać trochę grzybów, które po ciepłych i wilgotnych nocach pokazały się w lesie i byłyby doskonałym dodatkiem do dzisiejszego obiadu.
Wracając z pełnym koszem borowików i podgrzybków, przysiadła zmęczona na kamiennej płycie pod wysoką miedzą, na której rósł gęsty żywopłot z młodych, strzyżonych świerków, oddzielający zagrodę Joanny Rzepichy od pól.
Rzepicha była wiedźmą. We wsi opowiadano o niej różne historie z dawnych czasów, ale nikt poważnie myślący nie chciał wierzyć, że się kiedyś wydarzyły. Młodzież stroiła sobie ze starej kobiety żarty, ale ludzie doświadczeni, pamiętający tamte czasy, odnosili się do niej z obawą i szacunkiem.
Mówiono, że Rzepicha ma złe oczy i potrafi na człowieka czy zwierzę rzucić urok; sprowadzić chorobę i nieszczęście. A kobiety, które skorzystały kiedyś z jej pomocy i rad, wiedziały także, że jest specjalistką od spraw sercowych i trucizn. Krążyły pogłoski, że jej mikstura z szałwii i innych tajemniczych składników, której receptury jeszcze nikomu nie zdradziła, zmieszana z kroplą menstruacyjnej krwi młodej dziewczyny potrafi sprawić, że chłopak, który ją wypije z herbatą lub winem, zakocha się w niej bez pamięci i nigdy już nie będzie pragnął innej kobiety.
Helena zamierzała chwilę odpocząć i pójść dalej. Ale gdy tam siedziała – zafascynowana zapierającą dech w piersi, przeciętą na dwie części wstęgą Sanu, perspektywą doliny Porąbki i schodzących do niej przysiółków – zupełnie przypadkowo, bo nie miała zamiaru podsłuchiwać, usłyszała taką oto rozmowę dwóch kobiet:
– Przyszłam do ciebie, ciotuchna, bo mam problem i potrzebuję jakiejś rady – powiedziała pierwsza z nich. Helena od razu – po młodym, ale bardzo niskim jak na kobietę głosie – rozpoznała, że jest to jej szwagierka, Kalina Kamińska.
– Mów śmiało, o co ci chodzi. Ze mną nie musisz się ceregielić. – Charakterystycznym, skrzeczącym głosem starej jędzy, którego z nikim innym nie można było powiązać, odezwała się Rzepicha.
– Dobrze, ale trochę się krępuję.
– Krewną twoją jestem. U mnie to do czegoś zobowiązuje. Już raz ci pomogłam. Dzięki mnie żyjesz sobie teraz z córką jak wielka pani. Nic nie musisz robić, a ptasiego mleka ci nie brakuje.
– Mój wraca za dwa tygodnie. Mówi, że nie może dłużej beze mnie wytrzymać.
– To co? Przyjedzie, jak zwykle posiedzi ze dwa tygodnie, pocieszy się tobą i znowu wyjedzie, a ty będziesz miała spokój, pieniądze i wolną rękę. Dwa tygodnie, a nawet miesiąc, to niewiele. Jakoś wytrzymasz… I staraj się w łóżku dobrze mu dogodzić, żeby nie nabrał żadnych podejrzeń i nie słuchał tego, co mu we wsi podszepną, bo obie wiemy, że święta nie jesteś.
W głosie Czarownicy słychać było doświadczenie i pewność, jakiej nabierają często zadufani w sobie lekarze albo ludzie przez lata sprawujący jakąś realną władzę, przyzwyczajeni do wydawania poleceń i rozstrzygania ważnych problemów.
– Gdyby chodziło tylko o dwa tygodnie albo nawet dwa miesiące, to poradziłabym sobie bez niczego. Zacisnęłabym zęby i jakoś przetrwała. Tym razem chce wrócić na stałe. Pisze, że dorobił się już amerykańskiej emerytury i ma dość odłożonych dolarów, abyśmy mogli spokojnie myśleć o przyszłości. Ale jak ja mam z nim żyć, kiedy go tak strasznie nienawidzę?
– Może się jakoś przyzwyczaisz… A najlepiej przekonaj go, żeby jeszcze popracował przez kilka lat. – Czarownica sondowała sytuację. – W końcu to dobry człowiek. Zaakceptował twoją córkę i niczego ci nie żałuje.
– Wiem, że dobry, ale nawet to mnie w nim drażni. Różnymi sposobami próbowałam przemówić sobie do rozsądku i przełamać się, ale na dłuższą metę nie dam rady. Do wyjazdu także nie uda mi się go nakłonić. Uparł się jak osioł i nawet słyszeć o tym nie chce. Pisze, że ma dość tułania się po świecie. Teraz chce posiedzieć w domu. Nie potrafię przez okrągły rok codziennie kłaść się z nim do łóżka. Nie znoszę jego zapachu i tej przytłaczającej mnie bezwarunkowej dobroci. Muszę coś z tym zrobić, inaczej zwariuję. Będę żyć tak jak teraz, gdy nikt i nic mnie nie ogranicza albo nie wytrzymam i sama się powieszę.
Rzepicha uniosła siwą głowę. Spojrzała siostrzenicy głęboko w oczy. A gdy zobaczyła w nich to, czego się spodziewała – skrzepłą decyzję, rzekła z namysłem:
– Kiedy tak, to sprawa jest poważniejsza, niż myślałam. Po co od razu masz się wieszać?
– A co mi pozostało?
– Nie bądź głupia! Lepiej z nim zrób porządek i rozwiąż sobie ręce… Masz przecież córkę, którą trzeba wychować… Po nim zostaną ci oszczędności i zagraniczna emerytura. Szkoda go. Skoro jednak nie możecie żyć razem, to lepiej, aby on odszedł, a nie ty.
– O czym mówisz? – Kalina próbowała jeszcze udawać, że nie po to tutaj przyszła i nie rozumie słów ciotki.
– Skoro nie ma innego wyjścia, to otruj go i tyle!
– Myślałam o tym. – Po dłuższej pauzie przyznała w końcu Kalina. – Ale jak to zrobić, żeby nikt się nie zorientował? On jest jeszcze dosyć młody i silny. Jeżeli umrze nagle, Michał zacznie coś podejrzewać. Narobi krzyku. Zabiorą go na sekcję, przeprowadzą badania i wszystko się wyda. To nie dawne czasy. Dzisiaj lekarze pobierają krew i inne próbki i przesyłają do laboratorium, do badania… Widziałam w telewizji.
– O to niech cię głowa nie boli. Dam ci takie zioła, które nie zostawią po sobie żadnego śladu. Sypniesz mu po łyżeczce trzy razy do jedzenia i będzie po wszystkim. Po trzeciej dawce, którą trzeba podać wieczorem, rano się nie obudzi. Sam diabeł nie zorientuje się, co mu się stało. Niczego nie wybadają. Ale na wszelki wypadek możesz powiedzieć, że dzień wcześniej napił się ukraińskiej wódki z przemytu, którą kupił na bazarze w Ustrzykach Dolnych.
– Dobrze. To daj mi te zioła.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? Bo gdy zapalisz mu świeczkę, odwrotu nie będzie.
– Już postanowiłam i zdania nie zmienię. Niech będzie, co ma być!
– To chodźmy do chałupy. Dam ci, co trzeba i powiem, jak to zastosować. Tylko pamiętaj, nie wolno ci tego zrobić wcześniej niż miesiąc po powrocie Kacpra do domu. A przez ten czas musisz być dla niego bardzo miła. Dawać mu w dzień i w nocy… Niech się biedaczyna przed śmiercią tobą nacieszy. Powinnaś też być trochę niedyskretna: krzyczeć na całe gardło, jak ci jest dobrze i jak go kochasz, gdy będzie cię pieprzył i tryskał nasieniem. Jest wyposzczony, bo po mojej miksturze, którą mu dałaś, aby się w tobie zakochał, nie ma serca do innych kobiet. Niech sąsiedzi i jego rodzina się gorszą, ale mają wiedzieć, że dajesz mu tyłka tak, aż chałupa się trzęsie, a ziemia dookoła niej drży. I cieszysz się z jego powrotu…
Czarownica lubiła dosadne, ociekające pożądaniem słowa. Gdy mówiła w ten sposób, w jej starym, pomarszczonym, ale jeszcze mocnym ciele krew zaczynała szybciej krążyć. Ogarniało ją podniecenie i wydawało jej się, że mogłaby jeszcze przeżyć to i owo. W takich chwilach przypominała sobie swoje młodsze lata, gdy nade wszystko lubiła szeroko rozkładać nogi, a jeszcze bardziej ostrą, wyczerpującą jazdę wierzchem na oklep, kiedy to ona była na górze i mogła dyktować swoje warunki.
Nie licząc przypadkowych partnerów, miała czterech mężów. Każdy z nich na początku wyglądał zdrowo jak zarodowy ogier. Po kolei wykorzystała i wykończyła ich wszystkich, bo była modliszką w ludzkim wydaniu. Ale zanim jej się znudzili, dopóki mieli krzepę w lędźwiach i żyli, byli szczęśliwi, bo w łóżku niczego im nie brakowało. Ona zapewniała im taki seks, takie pieprzenie, takie bajeczne pierdolenie, takie ciupcianie, o jakim większość mężczyzn, żyjąc przy swoich pruderyjnych, zakompleksionych kobietach, nie umie nawet marzyć. Tak przynajmniej, gdy sobie dobrze pod sklepem podochocił, opowiadał raz stary Jagoda. Ale ile w tym było prawdy, tak do końca nikt nie wiedział.
Helena nie miała zamiaru podsłuchiwać, gdy jednak zorientowała się, o co chodzi, skamieniała ze zgrozy i nie potrafiła ruszyć się z miejsca. To, co usłyszała, było tak nieprawdopodobne, tak szokujące, że nie dowierzała własnym uszom. Kalina z Rzepichą planowały morderstwo, a ona nie miała pojęcia, jak ma temu zapobiec.
W drodze do domu ochłonęła trochę i przemyślała sprawę. Doszła do wniosku, że ma trzy możliwości: 1. Ostrzec ich, że wszystko słyszała. 2. Postarać się, aby wieść o planowanej przez te dwie jędze zbrodni rozeszła się po wsi. 3. Pójść z tym prosto na milicję. Postanowiła jednak, że zanim się na coś zdecyduje, musi porozmawiać z Michałem.
Było jasne, że w razie czego obie wszystkiego się wyprą. Odbiją piłeczkę, oskarżając ją o oszczerstwo oraz o to, że dla własnych korzyści chce rozbić małżeństwo Kaliny z Kacprem. Z drugiej strony Rzepicha była bardzo niebezpieczna i mogła się zemścić. A z tego, że zgodziła się pomóc Kalinie w zgładzeniu jej męża i co dzisiaj mówiła o sobie, wynikało jasno, że nie przestrzega żadnych praw ani zasad moralnych. Że sama dla siebie jest Bogiem i dlatego jest zdolna do każdego świństwa.
W tej sytuacji Helena postanowiła działać ostrożnie. Coś jednak musiała zrobić, bo nie mogła dopuścić do tego, aby ta bezduszna, dbająca tylko o własny tyłek cichodajka i zwyczajna suka wyprawiła do świętego Piotra zakochanego w niej po uszy, dobrego i łatwowiernego męża. Ktoś musiał pokrzyżować jej plany.
Kalina nigdy nie ukrywała, że wyszła za mąż dla pieniędzy. Wszyscy o tym wiedzieli. Nawet Kacper nie był na tyle tępy, aby się tego nie domyślać, ale nie robił z tego problemu. Wystarczyło mu, że on ją kochał. Helena także nie miała jej tego za złe. Nie ona pierwsza i nie ostatnia chciała zapewnić sobie dostatnie i lekkie życie, i zadbać o przyszłość swojej córki. A Kacper, od lat pracując w Ameryce i zarabiając w dolarach, mógł jej to zapewnić. Łatwo przychodziło jej grać rolę dobrej, zakochanej żony, gdy on siedział za granicą, przysyłał pieniądze, a do kraju przyjeżdżał tylko raz na rok, aby spędzić z rodziną kilka tygodni urlopu. Taka sytuacja bardzo jej odpowiadała. Nie musiała pracować, a niczego jej nie brakowało. Wprost pławiła się w luksusie. Żyła beztrosko jak królowa z bajki i robiła, co chciała. Dbała o swoją urodę. Ubierała się w najlepsze ciuchy. Nawet majtki kupowała w Peweksie za dolary, a jej córeczka zawsze chodziła wystrojona jak lalka.
O tym, że brała sobie kochanków i zdradzała Kacpra na prawo i lewo, gdy tylko nadarzyła jej się okazja, wiedzieli wszyscy. Nikt się temu nie dziwił. Ludzie rozumieli, że samotna kobieta – choćby i najwstrzemięźliwsza, najuczciwsza, do których Kalina nigdy nie należała – musi sobie jakoś radzić, gdy ją przypili i potrzebuje mężczyzny.
Helena także za to nie ciskała w nią gromami. Sama również, jak każda normalna kobieta, od czasu do czasu lubiła poczuć twardego chłopa między nogami i przeżyć orgazm. Na szczęście nie musiała tego szukać poza domem, bo Michał był na miejscu. A rozsądek i umiejętność wczuwania się w sytuację oraz odczucia innych ludzi podpowiadały jej, że z seksualnością nie ma żartów. Dlatego nie robiła problemów nawet wtedy, gdy Kalina zostawiała córkę pod opieką swojej matki, a sama – udając, że na dwa, trzy dni wyjeżdża do Krakowa, aby tam załatwić jakieś sprawy i odwiedzić rodzinę – pieprzyła się ze swoim starym kochankiem – leśniczym Januszem Kozłowskim.
Leśniczy, gdy tylko udało mu się puścić na lewo trochę drewna, wysyłał żonę z dziećmi na weekend do Rzeszowa, do jej rodziców – a sam, jako słomiany wdowiec, zabierał Kalinę do Arłamowa, gdzie jego szkolny kolega i przyjaciel był kierownikiem hotelu. Tam, z dala od wścibskich oczu, ulokowani w luksusowym, ale dyskretnym apartamencie pławili się w szampanie, jedli kawior i różne najwykwintniejsze dania; korzystali z sauny i basenu, chodzili nago i kochali się jak króliki przez całą dobę albo dwie. Leśniczy umiał korzystać z życia, a będąc dobrze odżywiony, zakonserwowany lekką pracą i zdrowym leśnym powietrzem, miał niespożyte siły do tych spraw.
Po takim wyjeździe, takim miłosnym maratonie, Kalina wracała do domu wyczerpana, trochę obolała w środku i senna, ale słodka jak cukierek.
Helena podejrzewała, z kim i gdzie przepada Kalina, bo dochodziły do niej różne plotki. Jednak, kierując się kobiecą solidarnością, kryła ją nawet przed Michałem, który w pewnych sprawach, podobnie jak większość mężczyzn, był ślepy niczym nowo narodzony kot.
Teraz jednak sytuacja diametralnie się zmieniła, musiała działać. Nie mogła udawać, że nic się nie wydarzyło, bo to byłoby prawie jak współudział w dobrze obmyślonym, wręcz doskonałym wstrętnym morderstwie.ROZDZIAŁ 3
W Długich Zagonach było dwadzieścia gospodarstw. Wszystkie przytuliły się do południowego, łagodnego stoku Kamiennej Góry. W dole, u jej podnóża, znajdowała się porośnięta kępami jodłowego lasu, podmokła, miejscami wręcz bagnista Dolina Moczary, przez którą przepływał kręty potok. Środkiem przysiółka biegła szeroka na cztery metry solidna kamienna droga. Po obu jej stronach, pomiędzy rozrzuconymi z rzadka gospodarstwami, całe rozległe wzniesienie pocięte było na przypominające chińskie ryżowe poletka długie tarasy pól uprawnych z wysokimi miedzami. Dzięki doskonałemu nasłonecznieniu i stosunkowo dobrej glebie pochodzenia wulkanicznego nawet pszenica i buraki cukrowe dawały tutaj dobre plony. Przy każdej posesji znajdował się, ogrodzony wysoką na dwa metry drucianą siatką, ogródek i przydomowy sad.
Patrząc obiektywnie, było to dobre, spokojne, przyjazne dla ludzi miejsce do życia o charakterystycznym mikroklimacie, dzięki któremu co roku, jak nigdzie indziej w okolicy, rodziły się wszystkie owoce, w tym także wrażliwe na mróz orzechy włoskie i białe winogrona.
Zabudowania sołtysa Stanisława Rybotyckiego były położone na uboczu, prawie na samym szczycie wzniesienia. Jego żona Aniela była jeszcze młodą, gorącej krwi, ładną – chociaż już trochę draśniętą przez nieubłagany ząb czasu i robotę w gospodarstwie – kobietą. Ale gdy w niedzielę, idąc do kościoła, wkładała sięgającą kolan czerwoną spódniczkę, białą bluzeczkę z dekoltem zakończoną kołnierzykiem z koronki i buty na wysokim obcasie, wyglądała tak olśniewająco i ponętnie, że sołtysowi, który był trochę zarozumiałym snobem, wydawało się, że jest jeszcze piękniejsza niż osiemnaście lat temu, gdy po raz pierwszy zobaczył ją na zabawie wiejskiej i odbił koledze.
W takich chwilach całym swoim jestestwem czuł, że nadal ją kocha. Z trudem opanowywał się, aby trzymać ręce przy sobie i przy dzieciach nie klepać jej po dobrze zaokrąglonym, powabnym, świetnie wyglądającym tyłku; a w dopasowanych majtkach, bokserkach, które lubił nosić, robiło mu się za ciasno.
Tamtego wieczoru, była to niedziela, Rybotyckiego nie było w domu. Późnym popołudniem poszedł do świetlicy na zebranie wiejskie, które się trochę przeciągnęło. Gdy wrócił lekko podchmielony, Anetka jeszcze nie przyszła ze wsi, ale nie przejął się tym. Dziewczyna była młoda, zdrowa i piękna, i kipiała życiem. Miała przyjaciół i własne ścieżki, którymi lubiła chodzić. Od dawna zalecał się do niej młody Józef Kurasz. Chłopak pochodził z bogatej rodziny, a będąc operatorem koparki na żwirowni, sam także nieźle zarabiał. Wyglądało na to, że ma dobrze poukładane pod sufitem i poważne zamiary, dlatego sołtys nie martwił się, że Anetka znika z nim na całe godziny. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby niedługo, do spółki z jego ojcem, Antonim, musiał wyprawić młodym huczne weselisko.
Dopiero rano, gdy Anetka nie wróciła na noc, trochę się zdenerwował, ale – tak jak i żona – był przekonany, że śpi u którejś koleżanki i niedługo się pojawi. Zdecydował, iż tym razem nie przymknie na to oczu i porządnie zmyje jej głowę. Niech sobie, smarkata, nie myśli, że wszystko jej wolno, że może szlajać się po nocach po wsi i robić, co chce. Z drugiej strony wiedział, że nie ma sensu stawać w poprzek naturze, bo młodość ma swoje prawa i musi się wyszumieć.
Córka była już dojrzałą i piękną kobietą, i tak jak matka miała gorącą krew… Dobrze pamiętał lata swojej młodości i to, co oboje wtedy wyprawiali: gdzie jeździli, w jaki sposób i jak intensywnie uprawiali seks, zanim Aniela zaszła w ciążę i trzeba było się żenić. Dlatego nie miał nic przeciwko synowi Kurasza, bo uważał go za dobrego kandydata na zięcia.
Chłopak był spokojny, pracowity, a ponadto – co nie pozostawało bez znaczenia – był synem najbogatszego gospodarza we wsi. A sołtys cenił pracowitość i majątek. Sam musiał ciężko harować, gdyż dorabiał się wszystkiego prawie od zera. Nie chciał jednak, żeby jego dziecko musiało przechodzić tę samą drogę. Małżeństwo z Kuraszem mogło jej zaoszczędzić wielu kłopotów. Dlatego nie przeszkadzało mu to, że we wsi od zawsze krążyły jakieś pogłoski, jakieś bujdy, że Antoniemu Kuraszowi tak dobrze się powodzi, bo jego dziadek, Wincenty, jeszcze przed wojną zawarł kontrakt z diabłem. Uważał to za bzdurę, zabobon i wymysły starych zdziecinniałych bab.
„Pod koniec dwudziestego wieku, gdy ludzie zdobywają kosmos, nie ma miejsca na takie idiotyzmy” – myślał.
Dopiero około południa, gdy córki nadal nie było, oboje z żoną zaczęli się niepokoić. Wtedy Aniela powiedziała mu, że wczoraj wieczorem, gdy już zrobiło się ciemno i wraz z Anetką i młodszymi dziećmi oglądali w salonie program telewizyjny, ktoś zapukał do drzwi. Anetka jakby na to czekała – wcześniej kilka razy wychodziła na podwórko, sprawiając wrażenie, że kogoś się spodziewa – narzuciła na ramiona rozpinany czerwony sweterek, krzyknęła, że idzie na dyskotekę do remizy strażackiej i już jej nie było. Matka zapaliła światło zewnętrzne na budynku, wyszła przed dom, ale nie zdążyła zauważyć, kto ją wywołał, bo na drodze już nikogo nie było. Pomyślała, że córka poszła z Józefem Kuraszem, który od dawna zabiegał o jej względy.
Wtedy, idąc za ciosem, wyznała mu również, że córka od dwóch miesięcy nie ma okresu, więc najprawdopodobniej jest w ciąży.
– Co? – żachnął się Stanisław.
– Anetka trzyma to jeszcze w tajemnicy, ale ja nie byłabym dobrą matką, gdybym nie widziała, co się dzieje. Nie chciałam cię wcześniej niepokoić, bo niczego nie byłam pewna. Teraz to już chyba wszystko jasne.
– No… To sobie wyskakała! Ale jeżeli to z Kuraszem, to i tak dobrze trafiła. Wyprawimy im wesele, pomożemy zbudować chałupę i po kłopocie.
Wiadomość, że córka jest w ciąży, mocno go zaskoczyła, ale przecież spodziewał się, że wcześniej czy później coś takiego nastąpi. Obawiał się tylko tego, żeby nie popełniła jakiegoś nieodwracalnego błędu; nie zakochała się i nie wpadła z jakimś nieudacznikiem i pijakiem, z którym przez całe życie będzie musiała klepać biedę, harować jak wół od rana do wieczora i chodzić bez majtek na dupie. Kurasz to co innego! Z nim nie zginie. Chłopak zapowiadał się dobrze: był oszczędny i zapobiegliwy, miał dobrą pracę i porządny samochód. Ponadto mógł liczyć na to, że ojciec nie odwróci się do niego plecami, nie pozostawi go wyłącznie własnemu losowi, lecz odpali mu coś, na dobry start, z własnego majątku.
Perspektywa wydania córki za mąż za syna wiejskiego bogacza sprawiła mu przyjemność. Dzięki temu nawet nieco się uspokoił, bo zrozumiał, że skoro tak jest, to dziewczyna ma już prawo chodzić własnymi ścieżkami.
Po południu, gdy wracający z lasu drwale znaleźli ją nieżywą w łanie pszenicy i przynieśli tę wiadomość do wsi, pobiegł na miejsce. Tam, na widok obnażonej do połowy, zgwałconej i zaduszonej Anetki wpadł w jakiś straszny, przerażający amok, który przerodził się w niekontrolowany, destrukcyjny, niszczący go szał.
Sołtys płakał jak dziecko, biegał i krzyczał, że wyśle do piekła Józefa Kurasza – ten diabelski pomiot, bo to jego robota.
– Zrobił dziewczynie dziecko, nie chciał się żenić i dlatego ją zabił. Ale ja mu tego nie daruję. Przede mną się nie uchroni. Gołymi rękami rozerwę go na strzępy!
Rzucał się jak raniony zwierz. Krzyczał coś o śladach olbrzymich kogucich pazurów na ziemi, pozostawionych przez diabelskiego wychowańca, którego Kurasze, od pokoleń, mają na usługach. Był tak mocno wzburzony i gotowy na wszystko, że gdyby w tej chwili Kurasz wpadł mu w ręce, jego los byłby przesądzony. Chciał natychmiast biec do wsi, aby dokonać samosądu. Aby do tego nie dopuścić, mężczyźni pochwycili go i przytrzymali do czasu, gdy na miejsce przyjechała karetka pogotowia.
Lekarz zrobił mu zastrzyk, po którym uspokoił się, zwiotczał i stał się obojętny na wszystko, co działo się dookoła niego; podobny do rośliny, która co prawda – nie wiadomo, czy w do końca słusznym, powszechnym mniemaniu – żyje, pobiera pokarm, ale nic nie rozumie i nie czuje bólu.
Na miejscu zbrodni zboże zostało powalone i wytłumione. Na pierwszy rzut oka widać było wyraźnie, że dziewczyna, zanim wyzionęła ducha, stoczyła ostatnią walkę na śmierć i życie, w której nie miała szans na zwycięstwo.
Dookoła jej ciała, na odsłoniętej, zmieszanej z pszenicą suchej już ziemi pozostały, nienadające się do niczego, bardzo niewyraźne ślady obuwia, ale ci, którzy odnaleźli dziewczynę i widzieli miejsce zabójstwa, zanim zostało zadeptane przez tłum ciekawskich gapiów, potwierdzali słowa sołtysa Rybotyckiego. Zgodnie mówili, że na ziemi widzieli coś, co mogło przypominać odciski łap i ślady pazurów olbrzymiego koguta.
Ponieważ ślady te na porośniętym zbożem, zadeptanym polu z natury rzeczy musiały być bardzo niewyraźne i trzeba było mieć dobrą wyobraźnię, aby je zobaczyć, technicy przeprowadzający oględziny miejsca zdarzenia w ogóle nie zwrócili na nie uwagi. Ludzie jednak wiedzieli swoje.
Wieść o zabójstwie Anetki oraz o rzeczywistych czy tylko wyimaginowanych odciskach kogucich łap na miejscu zbrodni z szybkością błyskawicy rozeszła się po okolicy, budząc powszechny niepokój i strach wśród młodych dziewczyn lubiących wieczorami gromadzić się przy świetlicy i spacerując krętymi, ciemnymi dróżkami szukać pierwszych miłosnych wrażeń. Przeraziła także ich matki i zbudziła stare demony. Najstarsi mieszkańcy znowu zaczęli opowiadać dawno zapomnianą, wręcz niewiarygodną, mrożącą krew w żyłach historię Wincentego Kurasza.
Wincenty – dziadek Antoniego, człowiek chciwy, pazerny i łakomy na bogactwo, aby zapewnić sobie dobrobyt, w młodości zawarł pakt z diabłem i wziął – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – odnawialny kredyt w jego banku. W zamian, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, jednym podpisem podarował mu dusze swoich nienarodzonych jeszcze synów. Za ten nierozważny czyn i lekkie życie zapewne jeszcze dzisiaj, jako podnóżek Lucyfera, warzy smołę gdzieś na samym dnie przerażających, piekielnych czeluści.