Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Objawienie Bogini-Świni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2023
Ebook
35,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Objawienie Bogini-Świni - ebook

Ezoteryczna powieść o międzygatunkowym opętaniu. Wrocław, początek naszego wieku. 26-letni Konstanty zostaje zawładnięty przez ducha świni. Jest to starożytna świńska zmora, która objawia się ludziom, aby odmienić los nierogacizny. Następuje metodyczne pranie mózgu, niczym pralka nastawiona na wełnę i delikatne tkaniny.

Konstanty poznaje fizyczną dziewczynę – Klarę, z którą rozpoczyna romans, a równocześnie nadchodzi nieuniknione i głos opętującej rozbrzmiewa w głowie opętanego. Objawienie się rozszerza i kolejne osoby znajdują się pod wpływem zmory. Nie każdy przeżyje, ale to niekoniecznie oznacza coś złego. Cytując słowa świńskiego ducha: śmierć to śmiech czaszki z żuchwą i głupawy wyraz czaszek bez żuchw. Trzeba zachować właściwy wymiar trwogi.

Słowa klucze: opętanie, międzygatunkowy romans, ezoteryka,

 

[FRAGMENT]

Chrumknął, głośno tym razem. Czemu miałby się hamować lub kryć? Był w pokoju sam, nikt nie patrzył. Konstanty zszedł na dół z antresoli. Panuje powszechna opinia, że opuszczenie ludzkiego kształtu jest czymś upokarzającym, niegodnym albo ośmieszającym. Co za bzdura! Godnym jest decydowanie o własnym kształcie wedle zachcianek! Według tego, co się akurat zachce.

Zachciało mu się pić. Podniósł kubek z wodą i powoli wylał zawartość na podłogę. Chodził po pokoju na czworakach. Rozkołysany, siorbnął wodę prosto z kałuży. Siorbnął bezczelnie jak wolna istota. Siorbnął z kałuży w sposób dystyngowany, niczym arystokrata z porcelanowej filiżaneczki. Chrząkał, a każde chrząknięcie było rebelią przeciw spętaniu człowiekiem. Profanował własny gatunek. Z rozkoszą, lubością oddawał się bałwochwalstwu, siorbał, pochrząkiwał i hołdował nieludzkości.

 

[BLURBY]

Spoko, kwik, kwik. To nie wszystko. Jakem czytał książki w życiu swem, takiej jeszcze nie, przynajmniej w polskim jazyku. Zwroty akcji są prowadzone misternie i grubo zarazem, czyli tak, jak ma być w założeniu narratorów(?), zaplątują się i rozplątują zaskakująco, trzymają w napięciu i aż do samego końca da się to ciamkać z rozkoszą. Bo wierzcie mi, książka jest cudownie obłąkana, trudno oddzielić objawienie od szaleństwa, zwykłe życiowe perypetie od kompletnie odjechanych odlotów, nie ma tu ani jednej strony nudnej. Bierzcie i jedzcie z tego, Czytelnicy. Z humorem!

Robert Rybicki

 

Objawienie Bogini-Świni to oryginalna w treści i nowoczesna w stylu powieść o opętaniu młodego mężczyzny przez ducha świńskiego bóstwa. Absurdalny w zarysie pomysł zostaje opracowany z pełną powagą (choć język książki jest przepełniony humorem). Wrażenie robi nagromadzenie „świńskich” wątków w kulturze czy historii. Oprócz tego autor zastawia na uważnego czytelnika bardzo przemyślane i skuteczne pułapki, celowo wprowadzając błędy, które później dekonstruuje. Debiut Marcina Czuba to dynamiczna, wciągająca proza, która bez problemów angażuje i utrzymuje uwagę czytelnika.

Krzysztof Grudnik

 

Marcin Czub - urodzony w 1979 roku we Wrocławiu. Pracuje jako adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, wykładał również na Uniwersytecie w Bergen (Norwegia). Współautor trzech sztuk teatralnych wystawianych przez Wrocławski Teatr Lalek, publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”. Laureat nagrody Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej za projekt dotyczący spostrzegania własnego ciała. Prowadzi ośrodek odosobnień w ciemności.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67713-03-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ 1

Aria

Żreć tru­fle wprost z ziemi. Przy­jem­ność zbyt wielka, aby można było o niej mó­wić. Prze­ży­cie, które wy­ra­zić mogą tylko chrząk­nię­cia. W żad­nym ludz­kim ję­zyku nie ist­nieje słowo, które po­mie­ści taki ogrom.

Mimo wszystko za­mie­rzam mó­wić – z li­to­ści albo z obo­wiązku. Na­pi­szę tę książkę w więk­szo­ści sło­wami, lecz ten, kto po­trafi żreć tru­fle wprost z ziemi, po­wi­nien żreć z ziemi bez słów i bez mo­jego po­śred­nic­twa.

Od razu uprze­dzam, że pe­reł nie bę­dzie. Perła jest owo­cem cier­pie­nia małża. A poza tym może utknąć w prze­łyku. Trzeba być mo­ral­nym ban­kru­tem, żeby lu­bić perły.

***

Pi­ta­go­ras twier­dził, że ist­nieje wę­drówka dusz – me­temp­sy­choza. Na tej dro­dze można być zwy­cięzcą lub nie­udacz­ni­kiem. Je­śli cho­dzi o mnie, to ka­riera mo­jej du­szy jest spek­ta­ku­larna. Nie­prze­rwane pa­smo suk­ce­sów – pięć­set razy od­ro­dzi­łam się jako dzika świ­nia. Czy­stość nie­ska­lana czło­wie­kiem, pół ty­siąca świń­skich in­kar­na­cji, jedna po dru­giej, bło­gość i do­sko­na­łość, aż targa mną wzru­sze­nie.

Ży­łam jako świ­nia, wie­rzy­łam jako świ­nia, a wiara świń jest żar­liwa, in­ten­sywna i szla­chet­niej­sza od ludz­kiej.

Wie­rzy­łam tak żar­li­wie, że zo­sta­łam Po­ma­zań­cem. By­łam świ­nią na­tchnioną i po­sta­no­wi­łam zstą­pić do ludz­kiego świata. Chcia­łam prze­mó­wić do lu­dzi w ich wła­snym ję­zyku, skoro ani nie znają, ani nie sza­nują praw­dzi­wie świę­tej mowy.

Przy­sło­wie mówi: nie rzu­caj tru­fli mię­dzy lu­dzi, ale ja mia­łam wiel­kie serce. Nie cze­ka­łam na nic. Gdy już so­bie coś po­sta­no­wię, to ro­bię. Na­żar­łam się tru­ją­cych ja­gód, po­ło­ży­łam na boku, chru­mknę­łam i wy­zio­nę­łam du­cha. Zło­ży­łam w ofie­rze moje do­sko­nałe ży­cie, aby od­ro­dzić się jako istota ułomna. Ecce porca!

Pełna po­świę­ce­nia i chwały za­czę­łam się in­kar­no­wać jako czło­wiek. Czy tak było?

Do­brze, do­brze, po­wiem uczci­wie, jak było. Tro­chę się póź­niej roz­my­śli­łam, gdy przy­szło, co do czego. Rzu­ca­łam się w brzu­chu tak bar­dzo, że moja matka zmarła przy po­ro­dzie. Wy­cią­gnęli mnie siłą, ludzką dziew­czynkę, gdy już pra­wie zdo­ła­łam się udu­sić wła­sną pę­po­winą. No ale prze­ży­łam i na­wet za­po­mnia­łam, że mam zba­wić świat. Na­ro­dziny to amne­zja, twier­dził Pi­ta­go­ras. A ja po­twier­dzam. Na szczę­ście du­sze wiel­kiego for­matu po­mału i suk­ce­syw­nie przy­po­mi­nają so­bie różne rze­czy.

***

Ro­słam so­bie i pra­wi­dłowo się roz­wi­ja­łam, two­rząc po lek­cjach nową re­li­gię ob­ja­wioną. Na­wet się przy­zwy­cza­iłam do by­cia czło­wie­kiem. Na­wet my­śla­łam, że je­stem czło­wie­kiem.

A gdy nieco pod­ro­słam, to po­wę­dro­wa­łam. Wy­ru­szy­łam z domu, aby nieść dziką wieść, zna­czy się, no­winę. Bar­dzo do­brze mi szło. Świet­nie. Pi­sa­łam świętą księgę.

Było przy­mie­rze z czło­wie­kiem, dawno temu. Przy­mie­rze za­grze­bane tak głę­boko, że lu­dzie za­po­mnieli o jego ist­nie­niu. Ja owo przy­mie­rze od­grze­by­wa­łam, dba­jąc o to, by lądy od wód ni­gdy nie były cał­kiem od­dzie­lone, żeby za­wsze ist­niało błoto, w któ­rym można się ta­plać. Aby świa­tłość ni­gdy nie była cał­kiem od­dzie­lona od ciem­no­ści, gdyż naj­le­piej się ta­pla o brza­sku.

Świet­nie mi szło. By­łam na pro­stej dro­dze, żeby zo­stać pro­ro­ki­nią albo na­wet pa­nią za­stę­pów. Ale sprawy się odro­binę skom­pli­ko­wały, bo w mię­dzy­cza­sie umar­łam. Tak, znowu! Wiem, wiem. Bez sensu. A w do­datku nie­chcący i przed­wcze­śnie. Nie taki był mój za­miar – pla­no­wa­łam żyć dłu­żej, ale coś mi się przy­tra­fiło, wy­pa­dek lub ubój, nie pa­mię­tam. Straszny pech, zmar­łam, bę­dąc o włos od wiel­kiego suk­cesu, i tro­chę mnie to przy­tło­czyło, przy­znam.

Śmierć prze­rwała moje dzieło. Za­wsze jest coś, jak nie sraczka, to ka­tar. Jak nie ka­tar, to śmierć. Ale nie wolno się pod­da­wać. Nie można ule­gać prze­ciw­no­ściom ni­czym mier­nota. Trzeba się za­wziąć, bo wik­to­ria jest córką uporu. Z chwilą śmierci kon­sy­sten­cja du­szy zmie­nia się z gę­stej na rzadką, lecz cnoty cha­rak­teru po­zo­stają ta­kie same, po­dob­nie zresztą jak gu­sta i gu­ściki – ja żywa czy nie­żywa wciąż lu­bię bon moty, po­wie­dzonka i pa­ra­lele.

Więk­szość osób po zgo­nie prze­rywa sta­ra­nia. Ale je­śli ktoś się sza­nuje, to skoń­czy, co za­czął, choćby i nie­żywy. Zresztą umówmy się, śmierć to śmiech czaszki z żu­chwą i głu­pawy wy­raz cza­szek bez żuchw. Ta­jem­nicy tu żad­nej nie ma. Trzeba za­cho­wać wła­ściwy wy­miar trwogi.

***

Dla­tego nie prze­stanę ga­dać, mimo że je­stem mar­twa. Moje pięć­set świń­skich żyć to le­d­wie zwień­cze­nie o niebo star­szej tra­dy­cji, kul­tury i szla­chet­no­ści tak głę­bo­kiej, że trzeba ryć dłu­gie lata, aby ją wy­grze­bać na świa­tło dzienne.

Były świ­nie przede mną, ale one nikną w po­mro­kach czasu, gdy wszel­kie kształty jesz­cze mie­szały się ze sobą. Je­śli duch świni znik­nie, bę­dziemy żyć w świe­cie bez­dusz­nych świń, a tego prze­cież nikt nie chce. Dla­tego mu­szę mó­wić i zo­stać wy­słu­chana.

Kto mnie wzywa? Co mnie skła­nia do ga­da­nia? Bul­got błota tylko. Ba­nieczki, które po eonach uwal­niają się z wnę­trza Ziemi. Od­dech Py­tii, wdech i wy­dech pęk­nię­tej płyty tek­to­nicz­nej. Ra­dzę so­bie po­od­dy­chać wraz z Nią i nie ha­mo­wać wes­tchnień.

Na wszelki wy­pa­dek le­piej słu­chaj, czło­wieku. One wszyst­kie chrum­kają we mnie.

***

Nie spo­cznę! Skoń­czę, co za­czę­łam! Ale ła­twiej po­wie­dzieć niż zro­bić, gdy się trwa w nie­skoń­czo­nej ni­co­ści, bez ciała i bez żad­nych kształ­tów wo­kół.

Wielu pro­ro­ków było przede mną. Wszy­scy w bar­dzo wy­god­nej sy­tu­acji, mo­gli cho­dzić po świe­cie, choćby boso, ale jed­nak na no­gach, wę­dro­wać i gło­sić. Mo­gli też bez trudu pi­sać święte księgi.

Ja po śmierci nie mia­łam już rąk. Tkwi­łam w próżni. Czas mi­jał albo nie mi­jał, trudno po­wie­dzieć. Nu­dziło mi się tą po­śmiertną nudą, któ­rej ża­den żywy nie poj­mie. Za­częła na­wet kieł­ko­wać we mnie bez­na­dzieja, lecz moje mojry czu­wały nade mną.

I wtedy wła­śnie po­ja­wił się Kon­stanty. Zaj­rzał w za­światy, nie ro­zu­mie­jąc, że ktoś, kto wi­dzi, może rów­no­cze­śnie sam zo­stać zo­ba­czony. Tak to działa, przy­kro mi. Jedna chwila wy­star­czyła, żeby się przy­cze­pić. Tylko głu­pek nie sko­rzy­stałby z oka­zji.

On się strasz­nie wy­si­lił, by zro­zu­mieć sens ży­cia, i zro­biła mu się umy­słowa prze­pu­klina. Taki po­lip w umy­śle, gdzie może za­gnieź­dzić się duch. Ja tam tkwię te­raz.

Wi­dzę jego oczami i sły­szę jego uszami, ale on nie wie o moim ist­nie­niu. Nie zdaje so­bie sprawy, że w nim tkwię. Mi­jam zna­jome ulice Wro­cła­wia, miesz­ka­łam tu w po­przed­nim ży­ciu.

***

Trwam w jego ciele, ale wcale ła­two nie jest. Lu­dzie my­ślą, że opę­ta­nie to pi­kuś. Ktoś wy­spał się do­brze, bu­dzi się rano i na­gle z dnia na dzień za­czyna sły­szeć głosy, mie­wać wi­zje albo ja­kieś fun­da­men­talne wglądy. Ła­twi­zna? Halo, halo! Opę­ta­nie to owoc dłu­giej i mo­zol­nej pracy upiora. Wła­ści­wie to mor­dęgi, taka prawda.

Po­wiem, jak to wy­glą­dało u mnie. Naj­pierw z ciem­no­ści wy­ło­niły się wi­doczki. Póź­niej od­kry­łam, że te wi­doczki są czy­jeś. Za nimi był umysł czło­wieka, był ja­kiś ktoś.

Co wi­dzia­łam? Naj­pierw po­stać sie­dzącą go­dzi­nami przed lu­strem. Prze­ra­żo­nego chło­paka, który otwo­rzył du­chowe oczy i był go­tów na wszystko, aby znów je za­mknąć. Ta­kich oka­zji nie wolno mar­no­wać. Wtedy wcze­pi­łam się jak rzep.

Póź­niej wi­dzia­łam co­dzien­ność. Po­stać po­chy­loną nad zle­wo­zmy­wa­kiem, stertę brud­nych i tłu­stych na­czyń. Smu­kłe dło­nie na­ci­snęły pla­sti­kową bu­telkę, syk po­wie­trza uniósł kilka ma­łych ba­nie­czek.

– Kurwa, płyn się skoń­czył – po­wie­dział chło­pak.

Jesz­cze go do­brze nie zna­łam, ale już tkwi­łam tam, za jego oczami. Za­ło­żył kurtkę i po­szedł do sklepu, a ja ba­da­łam moc swych pod­szep­tów.

– Skręć w lewo! – syk­nę­łam, lecz on skrę­cił w prawo.

***

W na­tu­ral­nym od­ru­chu duch usi­łuje wy­mu­sić po­słuch. Jest to po­chopne i nie­roz­tropne. Opę­ta­nie to ko­ron­kowa ro­bota. Coś jak wy­pa­la­nie w ogniu świeżo ule­pio­nego gli­nia­nego wa­zo­nika. Trzeba to zro­bić spraw­nie, żeby nie pękł.

Pa­mię­tajmy, że mamy do czy­nie­nia z po­tęż­nymi si­łami. Wa­zo­nik musi wy­trzy­mać na­pór du­cha, a gdy wlewa się duch wiel­kiego for­matu, to sama ma­te­ria się ugina, dzieją się istne cuda i na­wet Ar­chi­me­des wy­piera w wan­nie wię­cej wody, niż sam waży. O ta­kich si­łach tu mó­wimy: trzeba dbać o swój wa­zo­nik.

Kon­stanty. Oto ciało jego, które wisi za ekra­nem świata, roz­cią­ga­jąc się w dół. Przy­kuc­nął, aby za­sznu­ro­wać buty. Tak. Sznu­rówka się roz­wią­zała. On sznu­ruje me­todą dwu­krot­nej ko­kardy. Póź­niej trudno bę­dzie roz­su­płać, ale przy­naj­mniej nie roz­wiąże się samo. Ja też tak mu­szę. Za­pleść się na nim, za­ci­snąć wę­zeł.

***

Dys­cy­plina ży­cia po­za­gro­bo­wego i utrzy­ma­nie cią­gło­ści du­cha. Tak upły­wają nam dni. On wszedł po skrzy­pią­cych scho­dach na pię­tro. Ja też. Ro­bię mu pra­nie mó­zgu na naj­wol­niej­szych ob­ro­tach. Ci­chutko, po­ma­lutku, żeby go nie spło­szyć. Przy­go­to­wuję go na ob­ja­wie­nie.

Za­pa­rzył so­bie her­batę, trzy­mał ku­bek w ręce. Bek­nął, nie za­sła­nia­jąc ust, po­nie­waż my­ślał, że jest sam w po­koju.

Ach, Kon­stanty, gdy­byś wie­dział, co cię czeka. Jaki ogrom szczę­ścia ku to­bie nad­ciąga, jaka la­wina. Gdy­byś tylko wie­dział, to byś przy­krył dłońmi wła­sną głowę. Twarz byś pal­cami oplótł i we wła­snych dło­niach pró­bo­wał się scho­wać.

Ale ty nie wiesz, co nad­ciąga, ni­czego jesz­cze nie prze­czu­wasz. Nie wiesz, że coś w to­bie ro­śnie. Nie sły­szysz mnie.

***

Ale syf! On spoj­rzał na ka­len­darz. Cały mie­siąc za­pać­kany obo­wiąz­kami. Mamy dwa ty­siące czwarty rok, wrze­sień. Czyli krótko tkwi­łam w nie­skoń­czo­no­ści. Wy­cho­dzi na to, że zmar­łam przed trzema laty.

Wi­dzę nie­bie­ską ścianę, na któ­rej wisi ka­len­darz. Jest przy­cze­piony na gwoź­dziku. Ściana, w którą da się wbić gwoź­dzik... Gdzie my je­ste­śmy? Gra­na­towa, długa szafa, obok wi­kli­nowy fo­tel.

Kon­stanty krę­cił się po po­koju, nie wie­dział, czym się za­jąć. Brał książkę, czy­tał kilka stron i od­kła­dał. Brał na­stępną. Jak gdyby każda czyn­ność była tylko przy­miarką do in­nej czyn­no­ści, tej wła­ści­wej, któ­rej szu­kał i nie mógł zna­leźć. Chwila za chwilą mi­jały nie­za­do­wa­la­jąco, ni­czym wiersz zło­żony z sa­mych przy­słów­ków albo ko­mi­tet zło­żony z pół­głów­ków.

Ja mam po­mysł na tego czło­wieka.

***

On miesz­kał w Mły­nie – sta­rym bu­dynku, który po­cząt­kowo był mły­nem, póź­niej szkołą, a na­stęp­nie prze­szedł w pry­watne ręce i wła­ści­ciele udo­stęp­niali ta­nio po­szcze­gólne po­koje. Kuch­nia i ła­zienka były wspólne, a ko­ry­tarz biegł przez całą dłu­gość pię­tra. Po­miesz­cze­nie wy­naj­mo­wane przez Kon­stan­tego nie było duże, ale miało wy­soką an­tre­solę, która peł­niła funk­cję łóżka.

Wszedł po me­ta­lo­wej dra­bi­nie i po­ło­żył się na ma­te­racu. Su­fit był na wy­cią­gnię­cie rąk i Kon­stanty oparł dło­nie o skle­pie­nie. Być może chciał od­bić się od su­fitu, aby głę­biej za­paść w sen. Śpi.

Bu­szuję po jego umy­śle jak po świeżo za­ora­nym polu.

***

Umiem już grze­bać mu w pa­mięci! Zna­la­złam wspo­mnie­nie z dnia, w któ­rym się spo­tka­li­śmy.

Kon­stanty czy­tał wtedy książkę o me­dy­ta­cji. Chciał roz­pu­ścić się w bez­oso­bo­wej pu­stce, po­nie­waż my­ślał, że to jest przy­jemne.

Póź­niej wy­brał się do cen­trum zen; me­dy­ta­cja miała się za­cząć o szó­stej po po­łu­dniu, ale Kon­stanty był na miej­scu już o pią­tej; kilka osób piło her­batę i roz­ma­wiało.

– Osią­gnąć oświe­ce­nie jest ła­two, ale utrzy­mać oświe­ce­nie, to do­piero trud­ność – po­wie­dział czło­wiek o dłu­giej wą­skiej twa­rzy i z fry­zurą jak u Szo­pena.

Inni rów­nież prze­rzu­cali się de­kla­ra­cjami. Od szó­stej do siód­mej Kon­stanty sie­dział nie­ru­chomo z za­ple­cio­nymi no­gami i pa­trzył w ścianę. Ja też mam mak­symę: Dla­czego jo­gin za­plata nogi w po­zy­cji lo­tosu? Żeby nie wstał i nie na­ro­bił głu­pot.

Ach, Kon­stanty, trzeba było tam zo­stać z za­ple­cio­nymi no­gami. Nie wsta­wać. Wie­czo­rem usiadł przed lu­strem w swoim po­koju i zjadł kilka ja­gód bel­la­donny, ro­śliny, która spo­żyta w ma­łej dawce wy­wo­łuje de­li­rium, a w nieco więk­szej – śmierć. Ga­łązkę do­stał od zna­jo­mych.

Sie­dział spa­ra­li­żo­wany i pa­trzył przez kilka go­dzin na swoje od­bi­cie w lu­strze, na swoją twarz i oczy. Zde­kom­pre­so­wał się w próżni. Był ni­kim. Nie był osobą. Był samą otwar­to­ścią... Za­pro­sze­niem ja­kimś, być może...?

Wtedy wła­śnie zda­rzyło się coś bar­dzo, bar­dzo waż­nego. Tylko że Kon­stanty zu­peł­nie nie był w sta­nie przy­po­mnieć so­bie co.

***

To było mie­siąc temu, a co te­raz ro­bił Kon­stanty? Ano wstał, usiadł i się po­dra­pał. Nie wie­dział, co ze sobą zro­bić. Ach, za­gu­biony i po­szat­ko­wany czło­wieku. Ja je­stem twoim dro­go­wska­zem. Jam jest ni­czym pa­tyk od szasz­łyka, który łą­czy ro­ze­rwane strzępy. Ale nie wiesz tego jesz­cze. Nie sły­szysz mnie.

On jadł bułkę w ci­szy. Nie ro­zu­miał, jak cienka jest ba­riera od­dzie­la­jąca świat od za­świa­tów. Gdy się nad tym za­sta­no­wić, to praw­dzi­wym cu­dem jest fakt, że lu­dzie nie sły­szą du­chów. Cu­dem jest głu­chota.

Kon­stanty! Po­zwól, że za­gram na two­ich ner­wach ni­czym Pi­ta­go­ras na har­fie. Od­kryję przed tobą sta­ro­żytne har­mo­nie. Tylko nie bądź taki głu­chy. Ja już char­czę w to­bie z nu­dów. Stę­kam. Usłysz to. Usłysz co­kol­wiek.

***

Je­stem próż­nia­kiem, uuu, mamo, mamo – śpie­wał po­eta, gdy ma­gne­to­fon wcią­gnął ta­śmę.

– Aku­rat na tej pio­sence. Czy to musi za­wsze psuć się na naj­lep­szej pio­sence? – mru­czał Kon­stanty i pal­cem wkrę­cał po­gnie­cioną ta­śmę z po­wro­tem na ka­setę.

Jego wieża hi-fi miała od­twa­rzacz płyt, ale dys­po­no­wał tylko ka­setą „Bez­del­nika”. Chciał ko­niecz­nie dziś po­słu­chać. On ma swoje pra­gnie­nia, ma rów­nież lęki. Oba­wiał się, że ma­gne­to­fon znów wcią­gnie ta­śmę przy prze­wi­ja­niu, krę­cił więc ma­łym pal­cem, aż usta­wił po­czą­tek.

Uru­cho­mił po­now­nie i jak gdyby tro­chę się po­mo­dlił. Co?! Nie wie­rzę! Nie sło­wami i nie do Boga, ale uczu­ciem, in­ten­cją, jak gdyby tro­chę się po­mo­dlił, żeby pio­senka się od­two­rzyła!

– Żeby nie we­ssało ta­śmy – sły­szę jego ci­che my­śli.

Ja bez­del­nik, uuu, mama, mama – po­nad­cza­sowe wer­sety trzesz­czały, lecz wy­brzmiały w ca­ło­ści. Kon­stanty przy­mknął oczy, po­ło­żył jedną dłoń na dru­giej i ze­tknął kciuki, ni­czym mistrz zen.

***

Je­chał na ro­we­rze. Ręce na kie­row­nicy, nogi pra­co­wały, duch je­dzie na czło­wieku, który je­dzie na ro­we­rze. Świat pe­łen jest nad­miaru. Prze­je­chał ulicą Długą, by­łam tu­taj w dniu śmierci, do­kład­nie na tym chod­niku. Bie­głam. Ale gdzie bie­głam? Dla­czego nie pa­mię­tam, jak umar­łam? Czy ktoś mnie ubił?!

Je­chał szybko i nogi go bo­lały. Ja nie czuję bólu, tylko cza­sami nudę. Ro­wer dzwo­nił i trzesz­czał, miał srebrną ramę i me­ta­lowe em­ble­maty. Gru­chot, pew­nie kra­dziony: Kon­stanty ku­pił go ta­nio na ba­za­rze. Co­raz ła­twiej jest mi się­gać do jego pa­mięci. Na­wet się nie tar­go­wał, ten ro­wer kosz­to­wał tylko sto zło­tych. Nic dziw­nego, że trzesz­czy.

Kon­stanty! Układ jest pro­sty: ja cię oświecę, a ty mi po­mo­żesz zba­wić świat. Gdy skoń­czę, co za­czę­łam, wtedy zniknę, obie­cuję, każdy ma swoją me­temp­sy­chozę.

Wiem, że gdy za­mknę nie­do­koń­czone sprawy, znów będę sobą. Będę ni­czym ten, kto wy­brał pepsi. Od­ro­dzę się znów nor­mal­nie, z ry­jem i w le­sie. Wę­drówka mej du­szy bę­dzie mo­gła to­czyć się da­lej. On z trój­ką­tami miał ra­cję, zna­czy się Pi­ta­go­ras, więc w po­zo­sta­łych spra­wach też warto mu wie­rzyć.

Tak, tak. Gdy skoń­czę, co za­czę­łam, wtedy zniknę, ale na ra­zie je­ste­śmy ra­zem i jest bar­dzo faj­nie. Bę­dziemy się wspól­nie ga­pić na enigmę – z roz­dwo­je­niem jaźni czło­wie­kowi raź­niej.

***

Kon­stanty zgłod­niał. Chciał ugo­to­wać so­bie ma­ka­ron, ale gaz się skoń­czył w bu­tli, więc trzeba było ją na­ła­do­wać. Od­piął bu­tlę od ku­chenki i prze­niósł w stronę ko­ry­ta­rza. Tasz­czył ją po scho­dach, przy­sta­wał na pół­pię­trze, stę­kał.

On jeź­dzi bia­łym ma­lu­chem. Uło­żył bu­tlę na przed­nim sie­dze­niu pa­sa­żera i przy­piął ją pa­sami. Ina­czej się nie da – nie ma ba­gaż­nika, a tylni fo­tel się za mało od­suwa. Uchy­lił trój­kątne szybki, te ma­lut­kie z przodu, płe­twy i oskrzela ryby, pły­nął uli­cami w stronę punktu na­peł­nia­nia gazu.

Lubi swój zmy­słowy sa­mo­cho­dzik. Każdy ka­myk na dro­dze, każda nie­rów­ność roz­nosi się po ko­ściach. Czło­wiek je­dzie jakby boso i jest w kon­tak­cie z szosą. Lu­dzie ku­pują kosz­towne auta te­re­nowe, a prze­cież wy­star­czy mały fiat i zwy­czajna wro­cław­ska droga. Ten, kto umie do­strzec wer­tepy, nie musi prze­pła­cać, co­dzien­ność jest cu­dem.

***

Na­peł­nił bu­tlę i tasz­czył ją z po­wro­tem, stu­ka­jąc o be­to­nowe płyty chod­nika. Za­sa­pał się... Wszedł do sklepu i wy­jął bu­telkę oran­żady z chło­dziarki. A co, gdyby tak kap­sel sam z sie­bie wy­strze­lił? Nu­dzi mi się.

Kon­stanty po­pro­sił eks­pe­dientkę o otwie­racz. Wy­pił wszystko kil­koma du­żymi ły­kami i zwró­cił bu­telkę.

– Bez­zwrotna – po­wie­działa ko­bieta za ladą.

Rzuć tym o ścianę! Złap za szyjkę i trza­śnij o blat, zrób tu­li­pana, niech się coś za­dzieje wresz­cie!

Nic się nie stało. Szu­ra­jąc te­ni­sów­kami, wy­szedł ze sklepu, de­li­kat­nie wsu­nął bu­telkę do ku­bła. Wle­ciała do niej osa i uto­piła się w resztce oran­żady. Wi­dzisz? Za­bi­łeś osę, Kon­stanty, przez źle po­jętą grzecz­ność.

No trudno. Ogól­nie to jest ra­czej do­brze niż źle. Bu­tla z ga­zem i bu­telka ga­zo­wa­nej oran­żady, twój świat na­biera gę­sto­ści, zbija się w akord. Ja uro­czy­ście tu przy­się­gam: ślu­buję, że nie spo­cznę, do­póki mnie nie usły­szysz.

A w skle­pie za szybą leżą nogi i ręce, prze­cho­wy­wane w chło­dziarce serce. Serce w pa­nierce. Przy­po­mina mi się. Pró­szy­sty za­pach torfu, mój raj. Kon­stanty się uśmiech­nął, nie wie­dział dla­czego. Przez se­kundę prze­szczę­śliwy nie­swoim szczę­ściem.

Wsiadł do auta, trza­snął drzwiami i po­je­chał zjeść ma­ka­ron.

***

Zro­bił się wie­czór. Kon­stanty pstryk­nął włącz­nik świa­tła. Długa szkolna ja­rze­niówka mi­go­tała i pisz­czała ci­chutko przez chwilę, jakby była umę­czona prą­dem i ca­łym tym świe­ce­niem. Ja­rze­niówki są ta­kie ta­nie! Jemu to się z szu­mem w uszach sprzę­gło. No i tak. On szum w uszach sły­szy, a du­sza mu głu­cho dy­szy.

Co po­cząć? Aby głos się w kimś na­ro­dził, po­trzebny jest za­czyn. Po­żywka dla umy­słu – iskra, która uru­chomi re­ak­cję łań­cu­chową. Całe szczę­ście, że je­stem z na­tury prze­zorna. Za ży­cia pi­sa­łam pa­mięt­nik i przed śmier­cią za­ko­pa­łam go w krza­kach. Prze­twór, moje dawne ja, za­kon­ser­wo­wane jak dżem w sło­iku. Pi­sa­łam pro­sto z wą­troby, pi­sa­łam, co mi le­żało. Nie pa­mię­tam, gdzie zmar­łam, lecz pa­mię­tam miej­sce za­grze­ba­nia ze­szytu. Tylko jak go te­raz wy­grze­bać?

Bez pa­mięt­nika się nie obej­dzie. Lek­tura to pierw­szy krok na dro­dze do ob­ja­wie­nia, za­wsze tak było, prze­cież dla­tego pro­rocy pi­szą. Pa­mięt­nik jest rusz­to­wa­niem zmory, ale po­ja­wia się pe­wien kło­pot. Czy mu­szę przy­po­mi­nać? Ja by­łam pięć­set razy świ­nią, a je­den raz tylko czło­wie­kiem. Pa­mięt­nik pi­sa­łam jako czło­wiek, bo świ­nie nie pi­szą pa­mięt­ni­ków. Wtedy by­łam tylko ostat­nim ka­my­kiem w ogo­nie ko­mety, te­raz je­stem całą ko­metą. Wiem wię­cej i mogę wię­cej.

***

Jak wy­grze­bać ze­szyt? Bo lo­giczne jest to, co po­tem – naj­pierw prze­czyta pa­mięt­nik, a póź­niej usły­szy głos au­torki. Ona prze­mówi do niego, on zaś ją usły­szy.

Ale dla­czego ja mó­wię o so­bie w trze­ciej oso­bie? Na­leży po­pra­wić błędy ludz­kiej mowy – w chrum­ka­niu za­imki brzmią ina­czej.

Lu­dzie pu­szą się do­mnie­maną wie­lo­ścią swych ję­zy­ków, lecz kto po­znał je­den, po­znał je wszyst­kie, przy­naj­mniej tak to wy­gląda z per­spek­tywy świni.

Ludzka gra­ma­tyka jest taka nie­chlujna! Prze­cież ja, która do niego mó­wię, nie będę tą, którą on usły­szy. Za­wsze tak jest, na­wet pod­czas zwy­kłej po­ga­wędki mię­dzy ży­wymi, a co do­piero pod­czas roz­mów z du­chem. Na­wet święty do­kłada swoje wtręty. W gło­wie Kon­stan­tego za­tem z ko­niecz­no­ści prze­mówi ona – amal­ga­mat mnie sa­mej oraz jego wła­snych wy­bu­ja­łych fan­ta­zji.

Oczy­wi­ście pro­blem z ludzką mową jest po­waż­niej­szy niż skład­nia. Do­prawdy nie wiem, jak czło­wiek chce wy­ra­żać my­śli, nie po­tra­fiąc na­wet wy­do­być z sie­bie nie­zbęd­nych po temu sy­lab. Wszak me­los jest ma­ciorą lo­gosu. Z me­lo­sem nie­wiele zro­bimy, po­trzebne są lata żmud­nego tre­ningu na czwo­ra­kach. Na­to­miast po­pra­wić mo­żemy przy­naj­mniej tę błędną skład­nię.

Dość tych roz­trzą­sań! Do ro­boty! Kon­stanty mnie nie sły­szy, ale przy­pad­kową świnkę na­kło­nię do po­mocy.

***

Piękne są czary szar­la­ta­nów, lecz praw­dziwa ma­gia jest wul­garna, pro­za­iczna i bez­ce­re­mo­nialna.

W sa­mym środku nocy wy­bija go­dzina trze­cia trzy­dzie­ści trzy. Jest to pora, gdy za­sy­pia na­wet jed­no­rogi i ku­lawy dia­beł. Po pu­stych uli­cach bie­gnie wtedy dzika świ­nia. Świ­nia ex ma­china. Wy­grze­bała w le­sie re­kla­mówkę i te­raz nie­sie ją w ryju przez mia­sto, wie­dziona swym we­wnętrz­nym świa­tłem, z ze­wnątrz zaś oświe­tlona bla­skiem la­tarni.

Upusz­cza pla­sti­kową torbę na śmiet­niku przy Ostro­wie Tum­skim. Na śmiet­niku, do któ­rego będą od­by­wać się piel­grzymki. Je­śli moje ob­ja­wie­nie się przyj­mie, je­śli wiara się za­szczepi i roz­prze­strzeni, to ów mi­zerny śmiet­nik sta­nie się naj­słyn­niej­szym śmiet­ni­kiem tego świata.

***

Kon­stanty nie mógł za­snąć. Rzu­cał się na ma­te­racu, otwo­rzył oczy, prze­su­wał pal­cem po su­fi­cie i ry­so­wał za­wi­jasy bez­sen­no­ści. Czuł w so­bie dziwną siłę, był ni­czym prze­grzany sil­nik bu­zu­jący na ja­ło­wych ob­ro­tach. Był pod­gło­śniony, ale bez tre­ści. Był bu­dzi­kiem pie­czo­ło­wi­cie na­krę­co­nym przez wa­riata, aby przez całą noc dzwo­nił, mi­nuta za mi­nutą.

Dwa kroki w lewo, je­den w prawo, kro­czek w tył, a po­tem w przód, cza-cza-cza, Kon­stanty, do­kąd zmie­rzasz? Mnie się wy­daje, że dro­bisz w miej­scu, po­zo­ru­jąc po­stęp swego du­cha. Ja cię po­pro­wa­dzę le­piej. Od­ciążę cię i przejmę ope­ra­cje umy­słowe. Będę ni­czym usłużny ma­te­ma­tyk, pier­wiast­ku­jący na mia­zgę pod­su­wane mu liczby. Już śpij.

Przy­snął. Wszyst­kie my­śli wy­czysz­czone, mogę pra­co­wać. Bo mnie mdli od na­tłoku jego my­śli. Umysł zła­pany w ima­dło, bę­dzie można wy­pro­sto­wać te po­krę­cone zwoje. Może na­wet na­cią­gnąć nieco?

Że­la­zne szczęki noc­nego pa­ra­liżu. Po­zwól, że wy­cią­gnę ten nerw błysz­czący, oś ludz­kiego ciała, klucz do nieba i pie­kła, bo oba miej­sca otwiera się tym sa­mym klu­czem. Po­zwól, że szczyp­cami uchwycę, mu­simy pro­ce­do­wać, moje ży­cie mi­nęło bez­pow­rot­nie, twoje nerwy są moją na­dzieją. Po­zwól, że szarpnę.

Kon­stanty otwo­rzył oczy i był strasz­nie przy­tomny.

– Co za noc – mru­czał. Zszedł na dół po dra­bi­nie i za­ło­żył spodnie.

Była czwarta rano. Za wcze­śnie na kawę, ale może po­słu­cha so­bie mu­zyki o po­ranku? Wy­jął z szu­flady „Inne światy” An­to­niny Krzysz­toń i wsu­nął do di­sc­mana. Płyta była tro­chę roz­orana. Wy­szedł przed bu­dy­nek i oparł ręce o me­ta­lowy płot. Wcale da­leko nie trzeba wy­cho­dzić, bo od razu jest ład­nie. Jest inny świat, tak, wiem, gdzieś tu, nie za la­sami tam, po pro­stu on jest tu. Za­cięło się. Czemu pio­senki mu się tak za­ci­nają? Znowu bur­le­ska w miej­scu po­wagi. Po­tarł płytą o bluzę, te­raz po­szło.

Zro­bił się głodny i wy­jął z ple­caka słodką bułkę. Wczo­raj­szą, nieco już zmiętą i czer­stwą. Zjadł. Zgniótł pa­pie­rek w kulkę, wy­ce­lo­wał w stronę ku­bła i rzu­cił.

Nie tra­fił. Pod­szedł do śmiet­nika, aby uprząt­nąć le­żący na ziemi pa­pie­rek. Nie wzbra­niaj się przed tym dłu­żej. Po­rzuć wszystko i idź za mną. Chcesz zo­stać uzdro­wiony? Nie ma sprawy, tylko że le­kar­stwa są dziwne. Nie wy­glą­dają jak le­kar­stwa i nie pachną ap­teką.

Na twa­rzy Kon­stan­tego były wciąż resztki lu­kru, a na śmiet­niku po­mię­dzy wor­kami le­żał ze­szyt.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: