- W empik go
Objawienie Bogini-Świni - ebook
Objawienie Bogini-Świni - ebook
Ezoteryczna powieść o międzygatunkowym opętaniu. Wrocław, początek naszego wieku. 26-letni Konstanty zostaje zawładnięty przez ducha świni. Jest to starożytna świńska zmora, która objawia się ludziom, aby odmienić los nierogacizny. Następuje metodyczne pranie mózgu, niczym pralka nastawiona na wełnę i delikatne tkaniny.
Konstanty poznaje fizyczną dziewczynę – Klarę, z którą rozpoczyna romans, a równocześnie nadchodzi nieuniknione i głos opętującej rozbrzmiewa w głowie opętanego. Objawienie się rozszerza i kolejne osoby znajdują się pod wpływem zmory. Nie każdy przeżyje, ale to niekoniecznie oznacza coś złego. Cytując słowa świńskiego ducha: śmierć to śmiech czaszki z żuchwą i głupawy wyraz czaszek bez żuchw. Trzeba zachować właściwy wymiar trwogi.
Słowa klucze: opętanie, międzygatunkowy romans, ezoteryka,
[FRAGMENT]
Chrumknął, głośno tym razem. Czemu miałby się hamować lub kryć? Był w pokoju sam, nikt nie patrzył. Konstanty zszedł na dół z antresoli. Panuje powszechna opinia, że opuszczenie ludzkiego kształtu jest czymś upokarzającym, niegodnym albo ośmieszającym. Co za bzdura! Godnym jest decydowanie o własnym kształcie wedle zachcianek! Według tego, co się akurat zachce.
Zachciało mu się pić. Podniósł kubek z wodą i powoli wylał zawartość na podłogę. Chodził po pokoju na czworakach. Rozkołysany, siorbnął wodę prosto z kałuży. Siorbnął bezczelnie jak wolna istota. Siorbnął z kałuży w sposób dystyngowany, niczym arystokrata z porcelanowej filiżaneczki. Chrząkał, a każde chrząknięcie było rebelią przeciw spętaniu człowiekiem. Profanował własny gatunek. Z rozkoszą, lubością oddawał się bałwochwalstwu, siorbał, pochrząkiwał i hołdował nieludzkości.
[BLURBY]
Spoko, kwik, kwik. To nie wszystko. Jakem czytał książki w życiu swem, takiej jeszcze nie, przynajmniej w polskim jazyku. Zwroty akcji są prowadzone misternie i grubo zarazem, czyli tak, jak ma być w założeniu narratorów(?), zaplątują się i rozplątują zaskakująco, trzymają w napięciu i aż do samego końca da się to ciamkać z rozkoszą. Bo wierzcie mi, książka jest cudownie obłąkana, trudno oddzielić objawienie od szaleństwa, zwykłe życiowe perypetie od kompletnie odjechanych odlotów, nie ma tu ani jednej strony nudnej. Bierzcie i jedzcie z tego, Czytelnicy. Z humorem!
Robert Rybicki
Objawienie Bogini-Świni to oryginalna w treści i nowoczesna w stylu powieść o opętaniu młodego mężczyzny przez ducha świńskiego bóstwa. Absurdalny w zarysie pomysł zostaje opracowany z pełną powagą (choć język książki jest przepełniony humorem). Wrażenie robi nagromadzenie „świńskich” wątków w kulturze czy historii. Oprócz tego autor zastawia na uważnego czytelnika bardzo przemyślane i skuteczne pułapki, celowo wprowadzając błędy, które później dekonstruuje. Debiut Marcina Czuba to dynamiczna, wciągająca proza, która bez problemów angażuje i utrzymuje uwagę czytelnika.
Krzysztof Grudnik
Marcin Czub - urodzony w 1979 roku we Wrocławiu. Pracuje jako adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, wykładał również na Uniwersytecie w Bergen (Norwegia). Współautor trzech sztuk teatralnych wystawianych przez Wrocławski Teatr Lalek, publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”. Laureat nagrody Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej za projekt dotyczący spostrzegania własnego ciała. Prowadzi ośrodek odosobnień w ciemności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67713-03-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aria
Żreć trufle wprost z ziemi. Przyjemność zbyt wielka, aby można było o niej mówić. Przeżycie, które wyrazić mogą tylko chrząknięcia. W żadnym ludzkim języku nie istnieje słowo, które pomieści taki ogrom.
Mimo wszystko zamierzam mówić – z litości albo z obowiązku. Napiszę tę książkę w większości słowami, lecz ten, kto potrafi żreć trufle wprost z ziemi, powinien żreć z ziemi bez słów i bez mojego pośrednictwa.
Od razu uprzedzam, że pereł nie będzie. Perła jest owocem cierpienia małża. A poza tym może utknąć w przełyku. Trzeba być moralnym bankrutem, żeby lubić perły.
***
Pitagoras twierdził, że istnieje wędrówka dusz – metempsychoza. Na tej drodze można być zwycięzcą lub nieudacznikiem. Jeśli chodzi o mnie, to kariera mojej duszy jest spektakularna. Nieprzerwane pasmo sukcesów – pięćset razy odrodziłam się jako dzika świnia. Czystość nieskalana człowiekiem, pół tysiąca świńskich inkarnacji, jedna po drugiej, błogość i doskonałość, aż targa mną wzruszenie.
Żyłam jako świnia, wierzyłam jako świnia, a wiara świń jest żarliwa, intensywna i szlachetniejsza od ludzkiej.
Wierzyłam tak żarliwie, że zostałam Pomazańcem. Byłam świnią natchnioną i postanowiłam zstąpić do ludzkiego świata. Chciałam przemówić do ludzi w ich własnym języku, skoro ani nie znają, ani nie szanują prawdziwie świętej mowy.
Przysłowie mówi: nie rzucaj trufli między ludzi, ale ja miałam wielkie serce. Nie czekałam na nic. Gdy już sobie coś postanowię, to robię. Nażarłam się trujących jagód, położyłam na boku, chrumknęłam i wyzionęłam ducha. Złożyłam w ofierze moje doskonałe życie, aby odrodzić się jako istota ułomna. Ecce porca!
Pełna poświęcenia i chwały zaczęłam się inkarnować jako człowiek. Czy tak było?
Dobrze, dobrze, powiem uczciwie, jak było. Trochę się później rozmyśliłam, gdy przyszło, co do czego. Rzucałam się w brzuchu tak bardzo, że moja matka zmarła przy porodzie. Wyciągnęli mnie siłą, ludzką dziewczynkę, gdy już prawie zdołałam się udusić własną pępowiną. No ale przeżyłam i nawet zapomniałam, że mam zbawić świat. Narodziny to amnezja, twierdził Pitagoras. A ja potwierdzam. Na szczęście dusze wielkiego formatu pomału i sukcesywnie przypominają sobie różne rzeczy.
***
Rosłam sobie i prawidłowo się rozwijałam, tworząc po lekcjach nową religię objawioną. Nawet się przyzwyczaiłam do bycia człowiekiem. Nawet myślałam, że jestem człowiekiem.
A gdy nieco podrosłam, to powędrowałam. Wyruszyłam z domu, aby nieść dziką wieść, znaczy się, nowinę. Bardzo dobrze mi szło. Świetnie. Pisałam świętą księgę.
Było przymierze z człowiekiem, dawno temu. Przymierze zagrzebane tak głęboko, że ludzie zapomnieli o jego istnieniu. Ja owo przymierze odgrzebywałam, dbając o to, by lądy od wód nigdy nie były całkiem oddzielone, żeby zawsze istniało błoto, w którym można się taplać. Aby światłość nigdy nie była całkiem oddzielona od ciemności, gdyż najlepiej się tapla o brzasku.
Świetnie mi szło. Byłam na prostej drodze, żeby zostać prorokinią albo nawet panią zastępów. Ale sprawy się odrobinę skomplikowały, bo w międzyczasie umarłam. Tak, znowu! Wiem, wiem. Bez sensu. A w dodatku niechcący i przedwcześnie. Nie taki był mój zamiar – planowałam żyć dłużej, ale coś mi się przytrafiło, wypadek lub ubój, nie pamiętam. Straszny pech, zmarłam, będąc o włos od wielkiego sukcesu, i trochę mnie to przytłoczyło, przyznam.
Śmierć przerwała moje dzieło. Zawsze jest coś, jak nie sraczka, to katar. Jak nie katar, to śmierć. Ale nie wolno się poddawać. Nie można ulegać przeciwnościom niczym miernota. Trzeba się zawziąć, bo wiktoria jest córką uporu. Z chwilą śmierci konsystencja duszy zmienia się z gęstej na rzadką, lecz cnoty charakteru pozostają takie same, podobnie zresztą jak gusta i guściki – ja żywa czy nieżywa wciąż lubię bon moty, powiedzonka i paralele.
Większość osób po zgonie przerywa starania. Ale jeśli ktoś się szanuje, to skończy, co zaczął, choćby i nieżywy. Zresztą umówmy się, śmierć to śmiech czaszki z żuchwą i głupawy wyraz czaszek bez żuchw. Tajemnicy tu żadnej nie ma. Trzeba zachować właściwy wymiar trwogi.
***
Dlatego nie przestanę gadać, mimo że jestem martwa. Moje pięćset świńskich żyć to ledwie zwieńczenie o niebo starszej tradycji, kultury i szlachetności tak głębokiej, że trzeba ryć długie lata, aby ją wygrzebać na światło dzienne.
Były świnie przede mną, ale one nikną w pomrokach czasu, gdy wszelkie kształty jeszcze mieszały się ze sobą. Jeśli duch świni zniknie, będziemy żyć w świecie bezdusznych świń, a tego przecież nikt nie chce. Dlatego muszę mówić i zostać wysłuchana.
Kto mnie wzywa? Co mnie skłania do gadania? Bulgot błota tylko. Banieczki, które po eonach uwalniają się z wnętrza Ziemi. Oddech Pytii, wdech i wydech pękniętej płyty tektonicznej. Radzę sobie pooddychać wraz z Nią i nie hamować westchnień.
Na wszelki wypadek lepiej słuchaj, człowieku. One wszystkie chrumkają we mnie.
***
Nie spocznę! Skończę, co zaczęłam! Ale łatwiej powiedzieć niż zrobić, gdy się trwa w nieskończonej nicości, bez ciała i bez żadnych kształtów wokół.
Wielu proroków było przede mną. Wszyscy w bardzo wygodnej sytuacji, mogli chodzić po świecie, choćby boso, ale jednak na nogach, wędrować i głosić. Mogli też bez trudu pisać święte księgi.
Ja po śmierci nie miałam już rąk. Tkwiłam w próżni. Czas mijał albo nie mijał, trudno powiedzieć. Nudziło mi się tą pośmiertną nudą, której żaden żywy nie pojmie. Zaczęła nawet kiełkować we mnie beznadzieja, lecz moje mojry czuwały nade mną.
I wtedy właśnie pojawił się Konstanty. Zajrzał w zaświaty, nie rozumiejąc, że ktoś, kto widzi, może równocześnie sam zostać zobaczony. Tak to działa, przykro mi. Jedna chwila wystarczyła, żeby się przyczepić. Tylko głupek nie skorzystałby z okazji.
On się strasznie wysilił, by zrozumieć sens życia, i zrobiła mu się umysłowa przepuklina. Taki polip w umyśle, gdzie może zagnieździć się duch. Ja tam tkwię teraz.
Widzę jego oczami i słyszę jego uszami, ale on nie wie o moim istnieniu. Nie zdaje sobie sprawy, że w nim tkwię. Mijam znajome ulice Wrocławia, mieszkałam tu w poprzednim życiu.
***
Trwam w jego ciele, ale wcale łatwo nie jest. Ludzie myślą, że opętanie to pikuś. Ktoś wyspał się dobrze, budzi się rano i nagle z dnia na dzień zaczyna słyszeć głosy, miewać wizje albo jakieś fundamentalne wglądy. Łatwizna? Halo, halo! Opętanie to owoc długiej i mozolnej pracy upiora. Właściwie to mordęgi, taka prawda.
Powiem, jak to wyglądało u mnie. Najpierw z ciemności wyłoniły się widoczki. Później odkryłam, że te widoczki są czyjeś. Za nimi był umysł człowieka, był jakiś ktoś.
Co widziałam? Najpierw postać siedzącą godzinami przed lustrem. Przerażonego chłopaka, który otworzył duchowe oczy i był gotów na wszystko, aby znów je zamknąć. Takich okazji nie wolno marnować. Wtedy wczepiłam się jak rzep.
Później widziałam codzienność. Postać pochyloną nad zlewozmywakiem, stertę brudnych i tłustych naczyń. Smukłe dłonie nacisnęły plastikową butelkę, syk powietrza uniósł kilka małych banieczek.
– Kurwa, płyn się skończył – powiedział chłopak.
Jeszcze go dobrze nie znałam, ale już tkwiłam tam, za jego oczami. Założył kurtkę i poszedł do sklepu, a ja badałam moc swych podszeptów.
– Skręć w lewo! – syknęłam, lecz on skręcił w prawo.
***
W naturalnym odruchu duch usiłuje wymusić posłuch. Jest to pochopne i nieroztropne. Opętanie to koronkowa robota. Coś jak wypalanie w ogniu świeżo ulepionego glinianego wazonika. Trzeba to zrobić sprawnie, żeby nie pękł.
Pamiętajmy, że mamy do czynienia z potężnymi siłami. Wazonik musi wytrzymać napór ducha, a gdy wlewa się duch wielkiego formatu, to sama materia się ugina, dzieją się istne cuda i nawet Archimedes wypiera w wannie więcej wody, niż sam waży. O takich siłach tu mówimy: trzeba dbać o swój wazonik.
Konstanty. Oto ciało jego, które wisi za ekranem świata, rozciągając się w dół. Przykucnął, aby zasznurować buty. Tak. Sznurówka się rozwiązała. On sznuruje metodą dwukrotnej kokardy. Później trudno będzie rozsupłać, ale przynajmniej nie rozwiąże się samo. Ja też tak muszę. Zapleść się na nim, zacisnąć węzeł.
***
Dyscyplina życia pozagrobowego i utrzymanie ciągłości ducha. Tak upływają nam dni. On wszedł po skrzypiących schodach na piętro. Ja też. Robię mu pranie mózgu na najwolniejszych obrotach. Cichutko, pomalutku, żeby go nie spłoszyć. Przygotowuję go na objawienie.
Zaparzył sobie herbatę, trzymał kubek w ręce. Beknął, nie zasłaniając ust, ponieważ myślał, że jest sam w pokoju.
Ach, Konstanty, gdybyś wiedział, co cię czeka. Jaki ogrom szczęścia ku tobie nadciąga, jaka lawina. Gdybyś tylko wiedział, to byś przykrył dłońmi własną głowę. Twarz byś palcami oplótł i we własnych dłoniach próbował się schować.
Ale ty nie wiesz, co nadciąga, niczego jeszcze nie przeczuwasz. Nie wiesz, że coś w tobie rośnie. Nie słyszysz mnie.
***
Ale syf! On spojrzał na kalendarz. Cały miesiąc zapaćkany obowiązkami. Mamy dwa tysiące czwarty rok, wrzesień. Czyli krótko tkwiłam w nieskończoności. Wychodzi na to, że zmarłam przed trzema laty.
Widzę niebieską ścianę, na której wisi kalendarz. Jest przyczepiony na gwoździku. Ściana, w którą da się wbić gwoździk... Gdzie my jesteśmy? Granatowa, długa szafa, obok wiklinowy fotel.
Konstanty kręcił się po pokoju, nie wiedział, czym się zająć. Brał książkę, czytał kilka stron i odkładał. Brał następną. Jak gdyby każda czynność była tylko przymiarką do innej czynności, tej właściwej, której szukał i nie mógł znaleźć. Chwila za chwilą mijały niezadowalająco, niczym wiersz złożony z samych przysłówków albo komitet złożony z półgłówków.
Ja mam pomysł na tego człowieka.
***
On mieszkał w Młynie – starym budynku, który początkowo był młynem, później szkołą, a następnie przeszedł w prywatne ręce i właściciele udostępniali tanio poszczególne pokoje. Kuchnia i łazienka były wspólne, a korytarz biegł przez całą długość piętra. Pomieszczenie wynajmowane przez Konstantego nie było duże, ale miało wysoką antresolę, która pełniła funkcję łóżka.
Wszedł po metalowej drabinie i położył się na materacu. Sufit był na wyciągnięcie rąk i Konstanty oparł dłonie o sklepienie. Być może chciał odbić się od sufitu, aby głębiej zapaść w sen. Śpi.
Buszuję po jego umyśle jak po świeżo zaoranym polu.
***
Umiem już grzebać mu w pamięci! Znalazłam wspomnienie z dnia, w którym się spotkaliśmy.
Konstanty czytał wtedy książkę o medytacji. Chciał rozpuścić się w bezosobowej pustce, ponieważ myślał, że to jest przyjemne.
Później wybrał się do centrum zen; medytacja miała się zacząć o szóstej po południu, ale Konstanty był na miejscu już o piątej; kilka osób piło herbatę i rozmawiało.
– Osiągnąć oświecenie jest łatwo, ale utrzymać oświecenie, to dopiero trudność – powiedział człowiek o długiej wąskiej twarzy i z fryzurą jak u Szopena.
Inni również przerzucali się deklaracjami. Od szóstej do siódmej Konstanty siedział nieruchomo z zaplecionymi nogami i patrzył w ścianę. Ja też mam maksymę: Dlaczego jogin zaplata nogi w pozycji lotosu? Żeby nie wstał i nie narobił głupot.
Ach, Konstanty, trzeba było tam zostać z zaplecionymi nogami. Nie wstawać. Wieczorem usiadł przed lustrem w swoim pokoju i zjadł kilka jagód belladonny, rośliny, która spożyta w małej dawce wywołuje delirium, a w nieco większej – śmierć. Gałązkę dostał od znajomych.
Siedział sparaliżowany i patrzył przez kilka godzin na swoje odbicie w lustrze, na swoją twarz i oczy. Zdekompresował się w próżni. Był nikim. Nie był osobą. Był samą otwartością... Zaproszeniem jakimś, być może...?
Wtedy właśnie zdarzyło się coś bardzo, bardzo ważnego. Tylko że Konstanty zupełnie nie był w stanie przypomnieć sobie co.
***
To było miesiąc temu, a co teraz robił Konstanty? Ano wstał, usiadł i się podrapał. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ach, zagubiony i poszatkowany człowieku. Ja jestem twoim drogowskazem. Jam jest niczym patyk od szaszłyka, który łączy rozerwane strzępy. Ale nie wiesz tego jeszcze. Nie słyszysz mnie.
On jadł bułkę w ciszy. Nie rozumiał, jak cienka jest bariera oddzielająca świat od zaświatów. Gdy się nad tym zastanowić, to prawdziwym cudem jest fakt, że ludzie nie słyszą duchów. Cudem jest głuchota.
Konstanty! Pozwól, że zagram na twoich nerwach niczym Pitagoras na harfie. Odkryję przed tobą starożytne harmonie. Tylko nie bądź taki głuchy. Ja już charczę w tobie z nudów. Stękam. Usłysz to. Usłysz cokolwiek.
***
Jestem próżniakiem, uuu, mamo, mamo – śpiewał poeta, gdy magnetofon wciągnął taśmę.
– Akurat na tej piosence. Czy to musi zawsze psuć się na najlepszej piosence? – mruczał Konstanty i palcem wkręcał pogniecioną taśmę z powrotem na kasetę.
Jego wieża hi-fi miała odtwarzacz płyt, ale dysponował tylko kasetą „Bezdelnika”. Chciał koniecznie dziś posłuchać. On ma swoje pragnienia, ma również lęki. Obawiał się, że magnetofon znów wciągnie taśmę przy przewijaniu, kręcił więc małym palcem, aż ustawił początek.
Uruchomił ponownie i jak gdyby trochę się pomodlił. Co?! Nie wierzę! Nie słowami i nie do Boga, ale uczuciem, intencją, jak gdyby trochę się pomodlił, żeby piosenka się odtworzyła!
– Żeby nie wessało taśmy – słyszę jego ciche myśli.
Ja bezdelnik, uuu, mama, mama – ponadczasowe wersety trzeszczały, lecz wybrzmiały w całości. Konstanty przymknął oczy, położył jedną dłoń na drugiej i zetknął kciuki, niczym mistrz zen.
***
Jechał na rowerze. Ręce na kierownicy, nogi pracowały, duch jedzie na człowieku, który jedzie na rowerze. Świat pełen jest nadmiaru. Przejechał ulicą Długą, byłam tutaj w dniu śmierci, dokładnie na tym chodniku. Biegłam. Ale gdzie biegłam? Dlaczego nie pamiętam, jak umarłam? Czy ktoś mnie ubił?!
Jechał szybko i nogi go bolały. Ja nie czuję bólu, tylko czasami nudę. Rower dzwonił i trzeszczał, miał srebrną ramę i metalowe emblematy. Gruchot, pewnie kradziony: Konstanty kupił go tanio na bazarze. Coraz łatwiej jest mi sięgać do jego pamięci. Nawet się nie targował, ten rower kosztował tylko sto złotych. Nic dziwnego, że trzeszczy.
Konstanty! Układ jest prosty: ja cię oświecę, a ty mi pomożesz zbawić świat. Gdy skończę, co zaczęłam, wtedy zniknę, obiecuję, każdy ma swoją metempsychozę.
Wiem, że gdy zamknę niedokończone sprawy, znów będę sobą. Będę niczym ten, kto wybrał pepsi. Odrodzę się znów normalnie, z ryjem i w lesie. Wędrówka mej duszy będzie mogła toczyć się dalej. On z trójkątami miał rację, znaczy się Pitagoras, więc w pozostałych sprawach też warto mu wierzyć.
Tak, tak. Gdy skończę, co zaczęłam, wtedy zniknę, ale na razie jesteśmy razem i jest bardzo fajnie. Będziemy się wspólnie gapić na enigmę – z rozdwojeniem jaźni człowiekowi raźniej.
***
Konstanty zgłodniał. Chciał ugotować sobie makaron, ale gaz się skończył w butli, więc trzeba było ją naładować. Odpiął butlę od kuchenki i przeniósł w stronę korytarza. Taszczył ją po schodach, przystawał na półpiętrze, stękał.
On jeździ białym maluchem. Ułożył butlę na przednim siedzeniu pasażera i przypiął ją pasami. Inaczej się nie da – nie ma bagażnika, a tylni fotel się za mało odsuwa. Uchylił trójkątne szybki, te malutkie z przodu, płetwy i oskrzela ryby, płynął ulicami w stronę punktu napełniania gazu.
Lubi swój zmysłowy samochodzik. Każdy kamyk na drodze, każda nierówność roznosi się po kościach. Człowiek jedzie jakby boso i jest w kontakcie z szosą. Ludzie kupują kosztowne auta terenowe, a przecież wystarczy mały fiat i zwyczajna wrocławska droga. Ten, kto umie dostrzec wertepy, nie musi przepłacać, codzienność jest cudem.
***
Napełnił butlę i taszczył ją z powrotem, stukając o betonowe płyty chodnika. Zasapał się... Wszedł do sklepu i wyjął butelkę oranżady z chłodziarki. A co, gdyby tak kapsel sam z siebie wystrzelił? Nudzi mi się.
Konstanty poprosił ekspedientkę o otwieracz. Wypił wszystko kilkoma dużymi łykami i zwrócił butelkę.
– Bezzwrotna – powiedziała kobieta za ladą.
Rzuć tym o ścianę! Złap za szyjkę i trzaśnij o blat, zrób tulipana, niech się coś zadzieje wreszcie!
Nic się nie stało. Szurając tenisówkami, wyszedł ze sklepu, delikatnie wsunął butelkę do kubła. Wleciała do niej osa i utopiła się w resztce oranżady. Widzisz? Zabiłeś osę, Konstanty, przez źle pojętą grzeczność.
No trudno. Ogólnie to jest raczej dobrze niż źle. Butla z gazem i butelka gazowanej oranżady, twój świat nabiera gęstości, zbija się w akord. Ja uroczyście tu przysięgam: ślubuję, że nie spocznę, dopóki mnie nie usłyszysz.
A w sklepie za szybą leżą nogi i ręce, przechowywane w chłodziarce serce. Serce w panierce. Przypomina mi się. Prószysty zapach torfu, mój raj. Konstanty się uśmiechnął, nie wiedział dlaczego. Przez sekundę przeszczęśliwy nieswoim szczęściem.
Wsiadł do auta, trzasnął drzwiami i pojechał zjeść makaron.
***
Zrobił się wieczór. Konstanty pstryknął włącznik światła. Długa szkolna jarzeniówka migotała i piszczała cichutko przez chwilę, jakby była umęczona prądem i całym tym świeceniem. Jarzeniówki są takie tanie! Jemu to się z szumem w uszach sprzęgło. No i tak. On szum w uszach słyszy, a dusza mu głucho dyszy.
Co począć? Aby głos się w kimś narodził, potrzebny jest zaczyn. Pożywka dla umysłu – iskra, która uruchomi reakcję łańcuchową. Całe szczęście, że jestem z natury przezorna. Za życia pisałam pamiętnik i przed śmiercią zakopałam go w krzakach. Przetwór, moje dawne ja, zakonserwowane jak dżem w słoiku. Pisałam prosto z wątroby, pisałam, co mi leżało. Nie pamiętam, gdzie zmarłam, lecz pamiętam miejsce zagrzebania zeszytu. Tylko jak go teraz wygrzebać?
Bez pamiętnika się nie obejdzie. Lektura to pierwszy krok na drodze do objawienia, zawsze tak było, przecież dlatego prorocy piszą. Pamiętnik jest rusztowaniem zmory, ale pojawia się pewien kłopot. Czy muszę przypominać? Ja byłam pięćset razy świnią, a jeden raz tylko człowiekiem. Pamiętnik pisałam jako człowiek, bo świnie nie piszą pamiętników. Wtedy byłam tylko ostatnim kamykiem w ogonie komety, teraz jestem całą kometą. Wiem więcej i mogę więcej.
***
Jak wygrzebać zeszyt? Bo logiczne jest to, co potem – najpierw przeczyta pamiętnik, a później usłyszy głos autorki. Ona przemówi do niego, on zaś ją usłyszy.
Ale dlaczego ja mówię o sobie w trzeciej osobie? Należy poprawić błędy ludzkiej mowy – w chrumkaniu zaimki brzmią inaczej.
Ludzie puszą się domniemaną wielością swych języków, lecz kto poznał jeden, poznał je wszystkie, przynajmniej tak to wygląda z perspektywy świni.
Ludzka gramatyka jest taka niechlujna! Przecież ja, która do niego mówię, nie będę tą, którą on usłyszy. Zawsze tak jest, nawet podczas zwykłej pogawędki między żywymi, a co dopiero podczas rozmów z duchem. Nawet święty dokłada swoje wtręty. W głowie Konstantego zatem z konieczności przemówi ona – amalgamat mnie samej oraz jego własnych wybujałych fantazji.
Oczywiście problem z ludzką mową jest poważniejszy niż składnia. Doprawdy nie wiem, jak człowiek chce wyrażać myśli, nie potrafiąc nawet wydobyć z siebie niezbędnych po temu sylab. Wszak melos jest maciorą logosu. Z melosem niewiele zrobimy, potrzebne są lata żmudnego treningu na czworakach. Natomiast poprawić możemy przynajmniej tę błędną składnię.
Dość tych roztrząsań! Do roboty! Konstanty mnie nie słyszy, ale przypadkową świnkę nakłonię do pomocy.
***
Piękne są czary szarlatanów, lecz prawdziwa magia jest wulgarna, prozaiczna i bezceremonialna.
W samym środku nocy wybija godzina trzecia trzydzieści trzy. Jest to pora, gdy zasypia nawet jednorogi i kulawy diabeł. Po pustych ulicach biegnie wtedy dzika świnia. Świnia ex machina. Wygrzebała w lesie reklamówkę i teraz niesie ją w ryju przez miasto, wiedziona swym wewnętrznym światłem, z zewnątrz zaś oświetlona blaskiem latarni.
Upuszcza plastikową torbę na śmietniku przy Ostrowie Tumskim. Na śmietniku, do którego będą odbywać się pielgrzymki. Jeśli moje objawienie się przyjmie, jeśli wiara się zaszczepi i rozprzestrzeni, to ów mizerny śmietnik stanie się najsłynniejszym śmietnikiem tego świata.
***
Konstanty nie mógł zasnąć. Rzucał się na materacu, otworzył oczy, przesuwał palcem po suficie i rysował zawijasy bezsenności. Czuł w sobie dziwną siłę, był niczym przegrzany silnik buzujący na jałowych obrotach. Był podgłośniony, ale bez treści. Był budzikiem pieczołowicie nakręconym przez wariata, aby przez całą noc dzwonił, minuta za minutą.
Dwa kroki w lewo, jeden w prawo, kroczek w tył, a potem w przód, cza-cza-cza, Konstanty, dokąd zmierzasz? Mnie się wydaje, że drobisz w miejscu, pozorując postęp swego ducha. Ja cię poprowadzę lepiej. Odciążę cię i przejmę operacje umysłowe. Będę niczym usłużny matematyk, pierwiastkujący na miazgę podsuwane mu liczby. Już śpij.
Przysnął. Wszystkie myśli wyczyszczone, mogę pracować. Bo mnie mdli od natłoku jego myśli. Umysł złapany w imadło, będzie można wyprostować te pokręcone zwoje. Może nawet naciągnąć nieco?
Żelazne szczęki nocnego paraliżu. Pozwól, że wyciągnę ten nerw błyszczący, oś ludzkiego ciała, klucz do nieba i piekła, bo oba miejsca otwiera się tym samym kluczem. Pozwól, że szczypcami uchwycę, musimy procedować, moje życie minęło bezpowrotnie, twoje nerwy są moją nadzieją. Pozwól, że szarpnę.
Konstanty otworzył oczy i był strasznie przytomny.
– Co za noc – mruczał. Zszedł na dół po drabinie i założył spodnie.
Była czwarta rano. Za wcześnie na kawę, ale może posłucha sobie muzyki o poranku? Wyjął z szuflady „Inne światy” Antoniny Krzysztoń i wsunął do discmana. Płyta była trochę rozorana. Wyszedł przed budynek i oparł ręce o metalowy płot. Wcale daleko nie trzeba wychodzić, bo od razu jest ładnie. Jest inny świat, tak, wiem, gdzieś tu, nie za lasami tam, po prostu on jest tu. Zacięło się. Czemu piosenki mu się tak zacinają? Znowu burleska w miejscu powagi. Potarł płytą o bluzę, teraz poszło.
Zrobił się głodny i wyjął z plecaka słodką bułkę. Wczorajszą, nieco już zmiętą i czerstwą. Zjadł. Zgniótł papierek w kulkę, wycelował w stronę kubła i rzucił.
Nie trafił. Podszedł do śmietnika, aby uprzątnąć leżący na ziemi papierek. Nie wzbraniaj się przed tym dłużej. Porzuć wszystko i idź za mną. Chcesz zostać uzdrowiony? Nie ma sprawy, tylko że lekarstwa są dziwne. Nie wyglądają jak lekarstwa i nie pachną apteką.
Na twarzy Konstantego były wciąż resztki lukru, a na śmietniku pomiędzy workami leżał zeszyt.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------